Ubóstwo dzieci. „Czasem udaje nam się zmienić nawet koniec świata”
– Trzeba dać ludziom szansę i wskazać im drogę. Wierzymy, że w każdej rodzinie, którą się opiekujemy, jest potencjał do zmiany – o tym, w jaki sposób pracować z rodzinami w trudnej sytuacji życiowej, czego potrzebują dzieci w nich żyjące oraz jaka jest w tym wszystkim rola państwa, a jaka organizacji pozarządowych, rozmawiamy z Anną Choszcz-Sendrowską ze Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce w Polsce.
Jędrzej Dudkiewicz: – Z najnowszych statystyk, które pochodzą z 2017 roku, wynika, że co jedenaste dziecko w Polsce żyje poniżej minimum egzystencji. Czym jest to minimum? Czego dzieciom brakuje, gdy znajdą się poniżej niego? Jak to wpływa na ich zdrowie, edukację, relacje społeczne?
Anna Choszcz-Sendrowska: – To, że te badania są z 2017 roku, jest bardzo istotną informacją. Musimy to wziąć pod uwagę, bo w ciągu ostatnich czterech lat powstało w Polsce bardzo wiele programów, które powodują, że rodziny są w dużo lepszej sytuacji finansowej niż dwa lata temu. Jest chociażby 500+ czy program „Dobry start”.
Jeżeli mówimy jednak o tym, czego nie mają dzieci, które są zagrożone wykluczeniem i żyją w biedzie, to mówimy o braku zaspokojenia podstawowych potrzeb. Nie mają swojego miejsca w domu, często zdarza się, że nie mają nawet własnego łóżka i śpią po kilka w jednym. Nie mają miejsca do nauki, butów na zimę, nie są najedzone. Tak to dziś definiujemy: w tej chwili bieda to nie są pieniądze, tylko przede wszystkim zaniedbanie. Mimo że rodzice mają środki, nie są one wydatkowane tak, jak powinny, czyli na zaspokajanie potrzeb dzieci.
Czyli 500+ wpłynęło na sytuację, ale skoro nie chodzi tylko o pieniądze, to nie można powiedzieć, by program rozwiązał wszystkie problemy.
– Zgadza się. Oczywiście 500+ ma znaczenie. Przed wejściem wspomnianych programów wśród odbiorców naszych programach profilaktycznych 36% stanowiły osoby, które żyły na granicy ubóstwa, a w ciągu roku odsetek ten spadł do 26%. To bardzo dużo, obserwujemy na co dzień, że poziom życia rodzin jest znacznie wyższy. Natomiast nie znaczy to, że wszystkie potrzeby dzieci są zaspokojone.
Bo w naszych programach najwięcej jest rodzin, w których istnieje problem niewydolności opiekuńczo–wychowawczej. Rodzice, mimo że mogliby sobie na to pozwolić, nie są w stanie zaspokoić potrzeb dzieci.
Z czego w takim razie to wynika?
– To zależy od tego, gdzie. W małych miejscowościach często obserwujemy zaklęty krąg bezradności, dziedziczony z pokolenia na pokolenie. Mamy dziadków i rodziców, którzy żyją tak samo od lat. Nie znają innego sposobu funkcjonowania. Twierdzą na przykład, że nie potrzebują prądu, a toalety mają na zewnątrz domu. Zdarza się to oczywiście też w dużych miastach, ale jest to raczej charakterystyczne dla mniejszych miejscowości. Bywa też tak, że rodzina jest w kryzysie, czyli wydarzyło się coś, co sprawiło, że rodzice są tak zaabsorbowani problemami, którymi żyją na co dzień, że nie są w stanie pomyśleć o zaspokojeniu potrzeb dzieci. Może tu chodzić o niepełnosprawność, chorobę, śmierć jednego z rodziców, wpadnięcie w spiralę długów. Taki kryzys może zdarzyć się w każdej rodzinie.
Czyli istnieją znaczące różnice między biedą w małych miejscowościach i na wsi oraz w metropoliach?
– Obecnie już prawie nie. Wszyscy bowiem mogą korzystać z programów zapewnianych przez państwo. Bardziej chodzi o postawy, o to, z jakiej rodziny się pochodzi i co wyniosło się z domu.
Wielu rodziców nikt nie nauczył, że trzeba spędzać czas z dzieckiem, należy z nim rozmawiać, że powinno jeść trzy posiłki dziennie, mieć osobne miejsce do spania, do odrabiania lekcji i że trzeba w tych lekcjach często pomóc. Takie rzeczy zdarzają się wszędzie.
Ale jednak w dużych metropoliach mimo wszystko jest komunikacja miejska, lepsze szkoły. Na pewno wpływa to na szanse wyjścia z biedy.
– Oczywiście. Na pewno jest więcej możliwości, organizacji, które są w stanie pomóc, dostęp do szkół, lekarza. Obserwujemy to. Czasem w mniejszych ośrodkach udaje się coś zrobić z tymi brakami. Przykładowo jedna z miejscowości, w których prowadzimy program „SOS Rodzinie”, była kompletnie odcięta, nie dochodziła do niej żadna komunikacja, na budynku był nawet napis: „tu jest koniec świata”. Dzieci wybierały szkoły zawodowe, bo tylko do nich były w stanie dotrzeć na 8 rano i to determinowało ich drogę życiową, nie miały innych możliwości.
W trakcie działania programu ludzie umocnili się na tyle, że byli w stanie, z pomocą naszych pracowników, zorganizować się, spotkać, ustalić, że trzeba napisać petycję. I to zrobili, poszli do władz, a one zorganizowały autobus. W tej chwili nie jest to więc już „koniec świata”.
Trzeba dać ludziom szansę i wskazać im drogę. Wierzymy, że w każdej rodzinie, którą się opiekujemy, jest potencjał do zmiany, tylko trzeba pokazać, że są w stanie to zrobić i pokazać kierunek. Udaje się to, bo tak, jak nam zależy na dzieciach i tym, by dorastały w domu pełnym miłości, bez przemocy, alkoholu, z zaspokojonymi potrzebami bytowymi i emocjonalnymi, tak jeszcze bardziej zależy na tym ich rodzicom. Czasem trzeba ich tylko trochę zmobilizować, by byli – jak to nazywamy – wystarczająco dobrymi rodzicami.
W jaki sposób należy więc pracować z dziećmi i rodzicami, by rzeczywiście istniała szansa na wyjście z biedy? Kiedy myślę o 500+, to jawi się to jako dawanie pieniędzy i uznanie, że problem jest rozwiązany. Nie patrzy się, co dzieje się dalej, jak to jest wydatkowane, nie wiem nawet, czy rząd zrobił jakąś porządną, wnikliwą ewaluację programu.
– Powiem tak: kiedy program został wprowadzony, bardzo się ucieszyliśmy, bo to naprawdę poprawiło sytuację bardzo wielu rodzin, które są pod opieką naszej organizacji. Natomiast z drugiej strony dodało nam to pracy.
Nasi pracownicy socjalni, koordynatorzy programów musieli zacząć rozmawiać z rodzicami na temat tego, w jaki sposób te pieniądze wydać. O tym, że zanim kupi się telewizor plazmowy, kolejny telefon czy samochód, to warto by spłacić długi, zrobić remont lub kupić dziecku łóżko lub biurko.
Siadaliśmy z rodzicami, tworzyliśmy listę najważniejszych potrzeb i staraliśmy się wspólnie decydować, na co przeznaczyć pieniądze. Edukacja ekonomiczna jest bardzo ważna.
Na czym dokładnie polegają wasze działania skierowane do dzieci i rodziców?
– Nigdy nie jest tak, że ktoś ma kłopot, inna osoba przychodzi, puka i mówi „ja tu panu/pani pomogę”. Wtedy od razu spotykamy się z zamkniętymi drzwiami. To naturalne, bo dlaczego obca osoba ma nagle mnie diagnozować, pomagać, mówić, jak mam żyć? Nigdy tak nie robimy. Zawsze podchodzimy do ludzi z szacunkiem i nigdy ich nie oceniamy. Tak, jak powiedziałam wcześniej – kryzys może się zdarzyć w każdej rodzinie.
Żeby były efekty, potrzebny jest przede wszystkim czas na nawiązanie relacji, w programie „SOS w Rodzinie” opiekujemy się rodziną średnio od trzech do pięciu lat. Nie jest to pomoc doraźna, chwilowa, paczka na święta albo działanie akcyjne. Najczęściej trafiamy do rodzin przez Ośrodki Pomocy Społecznej, z którymi współpracujemy, przez szkoły, a czasem zdarza się i tak, że trafimy do nich przez dzieci. Mamy czternaście świetlic, do których może przyjść każde dziecko. Pracują tam specjaliści – pedagog, psycholog – którzy rozmawiają z nimi i często okazuje się, że warto wybrać się do danej rodziny. Zapraszamy ją do nas, pytamy, czy nie chcieliby wziąć udziału w którymś z programów, co jest dobrowolne. Jeśli jest chęć, spisujemy kontrakt. Mówimy, co możemy dać, jak możemy wesprzeć, ale i rodzina deklaruje, jaką pracę wykona sama z siebie.
Kontrakt? Brzmi poważnie.
– Nam chodzi o umacnianie rodziny. Ludzie sami muszą znaleźć w sobie siłę, motywację i chcieć coś zmienić, bo bez tego się to nie uda. Pomału, krok po kroku, budujemy relację, by udało się coś poprawić. I mamy bardzo dobre wyniki. 76% rodzin, które się usamodzielniły dzięki naszym programom, nie potrzebują później żadnej pomocy i żyją bez wsparcia. Oczywiście każda rodzina jest inna i ma inne problemy, z każdą pracuje się indywidualnie.
Dzieci do naszych świetlic przychodzą po lekcjach albo w trakcie wakacji, mają tam odpowiednią opiekę, ciepły posiłek, osoby, które pomogą w odrobieniu prac domowych. Mogą zobaczyć coś innego, wyjechać na wycieczkę z naszego programu, otwieramy je więc trochę na świat.
A jeśli chodzi o całe rodziny, to mamy pracowników socjalnych, którzy – jeśli trzeba – pracują w domach, przyjeżdżają do rodzin, rozmawiają z nimi, starają się motywować, czasem pokazują wręcz, jak się sprząta, gotuje, rozmawia z dzieckiem. To praca u podstaw. Czasem motywujemy do znalezienia pracy, czasem do podjęcia leczenia, czasem trzeba porozmawiać na temat kar i nagród, jak egzekwować pewne rzeczy od dzieci.
W świetlicach też są różne spotkania i warsztaty, ale z naszego doświadczenia wynika, że raczej trzeba do rodziny iść, a nie gdzieś ją przyciągać.
Jaką rolę odgrywają, a jaką powinny odgrywać w tym wszystkim szkoły?
– Praca z rodziną powinna zaczynać się od współpracy ze szkołą i w przypadku naszej działalności tak właśnie jest. W końcu to nauczyciele, zwłaszcza w małych miejscowościach, wiedzą, jakie dzieci są i jakie mają problemy. Spędzają z nimi bardzo dużo czasu. Kiedy zaczynamy program umacniania rodziny, podstawą jest kontakt właśnie ze szkołą oraz Ośrodkiem Pomocy Społecznej. Zarówno nauczyciele, jak i urzędnicy, muszą być otwarci na działania, bo bez tego nic się nie uda zrobić.
Obserwujemy też sytuacje dość trudne, opiekujemy się między innymi dziećmi w opiece zastępczej – prowadzimy te programy od trzydziestu pięciu lat. Wciąż zdarza się, że nauczyciele mają problem z tym, co robić z dziećmi, które wzrastają w rodzinie będącej w trudnej sytuacji życiowej. Nie wiedzą, jak pracować z dziećmi, które mają za sobą traumy, którym rany po różnych przeżyciach mogą otworzyć się w każdym momencie. Mamy projekt „Zranione dziecko w szkole” skierowany do nauczycieli, którzy mają w swoich klasach dzieci na przykład z opieki zastępczej. Mamy też program „#JestemzSOS”, skierowany do rówieśników naszych podopiecznych, by powiedzieć im, że dzieci mieszkają w różnych rodzinach i mogą mieć również trudną sytuację życiową. Dzieci, których rodziny są w trudniejszym położeniu, bywają wykluczane z grupy społecznej, wytykane palcami. Ogromnym zadaniem dla szkoły jest to, by temu przeciwdziałać. Staramy się więc pracować kompleksowo z pracownikami szkoły, by takie sytuacje wyeliminować.
Podejrzewam, że w swoich działaniach spotykacie się z przemocą wobec dzieci. Jak sobie z tym radzicie?
– W ramach naszej kampanii społecznej „Problemy dorosłych to ciężar dla dzieci” zrobiliśmy ostatnio, wspólnie z Onetem, badania, w których 75% ankietowanych przyznało, że odreagowują na dzieciach negatywne emocje. Myślę, że w naszym społeczeństwie nadal jest tak, że nie zastanawiamy się nad tym, jak zachowujemy się i co mówimy przy dzieciach.
Przekonanie, że skoro samemu dostawało się lanie i „nic się nie stało”, bo wyrosło się na normalnego człowieka, to można spuszczać lanie także swojemu dziecku, wciąż pokutuje w naszym społeczeństwie.
Dla nas najważniejsze jest dobro dziecka. W momencie, w którym nasz pracownik zauważy coś niepokojącego, od razu to zgłasza. Na przemoc trzeba koniecznie reagować. Nasze programy mają charakter profilaktyczny, chodzi w nich o to, by dziecko mogło zostać w rodzinie. Ale tylko pod warunkiem, że jest tam bezpieczne.
Dużo mówi pani o działaniach pozarządowych. Jakie są systemowe sposoby rozwiązywania takich problemów? Czy pomoc społeczna w Polsce jest sensownie adresowana? Słyszałem o przypadkach, gdy rodzina dostawała pięć litrów oleju, trzy kilogramy szynki. To nie jest sensowna pomoc, bo kto potrzebuje takich ilości na raz? Co musi się zmienić i czy to rzeczywiście NGO powinny zajmować się takimi sprawami?
– W przypadku opieki zastępczej współpracujemy z powiatami, w programach profilaktycznych z gminami. Wykonujemy zadania przez nie zlecone. Finansowanie naszych działań zależy właśnie od nich, aczkolwiek gdyby nie wsparcie firm i osób prywatnych, nie moglibyśmy działać. Czy to jest wyręczanie państwa? Myślę, że to reagowanie na potrzeby dzieci. Organizacje pozarządowe też po to przecież są, by rozwiązywać takie problemy. To budujące, że tyle osób w Polsce chce wspierać naszą inicjatywę.
Oczywiście, że byłoby świetnie, gdyby wszystko działało w taki sposób, że nie bylibyśmy potrzebni.
Mamy system asystentury rodziny w Polsce, ale jego budowa jest na początku drogi – chociaż w niektórych miejscowościach rozwija się całkiem prężnie. Asystent pracuje jednak z rodziną od ośmiu miesięcy do półtora roku. W naszej ocenie to stanowczo za krótko, bo przez ten czas można jedynie nawiązać relację, a potem brakuje czasu, by pomóc rodzinie osiągnąć samodzielność. W systemie jest zdecydowanie za mało pieniędzy, asystenci są słabo opłacani, często zresztą zaczynają pracę od razu po studiach, z niewielkim doświadczeniem życiowym. A biorą na siebie ogromną odpowiedzialność i obciążenie. System trzeba więc z pewnością dopracować i dofinansować. Póki co, staramy się, jak możemy, by dzieci miały szansę dorastać w bezpiecznym środowisku i w jak najlepszych warunkach.
Anna Choszcz-Sendrowska – kierownik działu komunikacji i PR oraz krajowy doradca ds. marki w Stowarzyszeniu SOS Wioski Dziecięce w Polsce. Z wykształcenia dziennikarka, najdłużej była związana z TVP jako reporterka i wydawca interwencyjnych programów społecznych. Ze środowiskiem organizacji pozarządowych związana od siedmiu lat, mama Michała i Marianny.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.