Napływowi mieszkańcy zdają się intuicyjnie rozumieć tę zasadę, co pokazują badania; podstawowym punktem odniesienia jest dla nich właśnie najbliższa okolica, osiedle, dzielnica, rejon, czyli konkret, który napotykają na co dzień, mikroskala, nie warszawskość trudno uchwytna, powiedzmy sobie wprost: fantomowa.
28 września 2005 roku. Próżno szukać tej rocznicy w kalendarzach, należy do kategorii prywatnych: otóż właśnie wtedy, piętnaście lat temu, odbyła się moja przeprowadzka z Krakowa do stolicy. Datę będę pamiętać zawsze, jak pamięta się chwile pierwszych wtajemniczeń – zwłaszcza, gdy uświadamiam sobie, że była to jeszcze zgoła inna Warszawa, znacznie mniej przyjazna rozzuchwalonym krakowskim przybyszom, którzy przywykli do nadpodaży mniej lub bardziej kulturalnych rozrywek, dopiero wychodząca z zaczadzenia dzikim kapitalizmem lat 90., Warszawa, w której o takich wymysłach jak budżety partycypacyjne czy ruchy miejskie nikt nawet nie słyszał. Zmieniła się więc, że ho ho.
Są jednak w niej zjawiska trwałe, mające wręcz charakter pewników. Jak to, że pod każdym wynurzeniem autorstwa warszawiaków czy warszawianek z wyboru (sama w ten sposób długo się przedstawiałam) nieodmiennie pojawią się komentarze kwestionujące ich samowolnie przybraną tożsamość. Ty warszawiakiem, tylko od lat pięciu? Warszawianka od lat piętnastu? Ależ to żart jakiś, jak państwo śmią, co wy w ogóle wiecie o naszym mieście, bezczelni uzurpatorzy.
Nie jest to bynajmniej fenomen wyłącznie stołeczny; znam go dobrze z własnego rodzinnego miasta, gdzie każde dziecko wie, że na status prawowitego krakusa trzeba sobie zapracować co najmniej przez urodzenie, a najlepiej trzy pokolenia wstecz, w tym z przynajmniej jedną profesurą na Ujocie i członkostwem w Bractwie Kurkowym. W stolicy brzmi tylko dziwaczniej, bo wystarczy znajomość podstawowych faktów z jej najnowszej historii, by wiedzieć, że „prawdziwy warszawiak” – w rozumieniu krakowskim, czyli z dziada pradziada, to nic innego, jak mit.
Można by więc prychnąć na takie idiosynkrazje, obrócić je w żart, bo na to w istocie rzeczy zasługują w erze powszechnej mobilności, nawet sparaliżowanej czasowo koronawirusem – gdzie dziś jestem tu, jutro tam, na chwilę wiążę się z jednym miastem, potem z innym, a podczas tej przelotnej znajomości mogę poznać każde z nich dokładniej niż miejscowi od lat nie wystawiający nosa poza swoją dzielnicę, gdyby nie ciekawość, skąd ich wieczne trwanie. Co powoduje, że w XXI wieku wymachuje się glejtem przynależności do ziemi, jednocześnie samowolnie odmawiając go innym?
Skąd jesteś?
W tym geście, skądinąd irytującym, tkwi także coś rozczulającego. Pokazuje, że płynna nowoczesność nie wpłynęła aż tak bardzo na hierarchię ludzkich potrzeb.
Na pytanie: „skąd jesteś?” mało kto odpowie z przekonaniem, że czuje się obywatelem świata. Potrzebujemy tożsamości, bo tak jest bezpieczniej, nawet jeśli tacy z nas mądrale, by wiedzieć, że to lgnięcie do iluzji.
Na szczęście znacznie mniej emocji niż etykiety w rodzaju „warszawiak”, „krakus”, „poznaniak” budzą w sieci deklaracje przynależności stricte lokalnej; jakby symboliczne bramy dzielnic stały otworem dla każdego, kto chce docenić ich lokalne walory. Mało kto odsądza od czci i wiary sąsiada z klatki obok, który z przekonaniem mówi o sobie, że też jest prażaninem, choć przecież wszyscy wiedzą, że przyjechał z Radomska albo spod Kijowa. A przecież – podobnie jak plemiona czy księstwa poprzedzały dumnie brzmiącą kategorię państwa narodowego – to dzielnice i rejony Warszawy kształtowały swój specyficzny charakter o wiele wcześniej, niż zszyto je administracyjnie w jeden twór pod nazwą stołecznego miasta. Właściwie to wciąż kilkanaście mniejszych miast i miasteczek, do dziś różniących się między sobą, nawet jeśli ich skład społeczny stale się zmienia.
Napływowi mieszkańcy zdają się intuicyjnie rozumieć tę zasadę, co pokazują badania; podstawowym punktem odniesienia jest dla nich właśnie najbliższa okolica, osiedle, dzielnica, rejon, czyli konkret, który napotykają na co dzień, mikroskala, nie warszawskość trudno uchwytna, powiedzmy sobie wprost: fantomowa.
Jestem więc całym sercem za Wielkim Księstwem Mokotowskim, niech żyje Wolne Księstwo Muranów. To ich federacyjna tożsamość stała się podglebiem dla rozwoju ruchów miejskich i innych oddolnych inicjatyw, dzięki którym Warszawa jest dziś znacznie lepszym miejscem do życia dla warszawiaków z wyboru niż przed piętnastoma laty.
Beata Chomątowska – pisarka, autorka m.in. "Betonii" (nominowanej do Nagrody Literackiej Gdynia), powieści "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie", "Stacji Muranów". Prezeska Stowarzyszenia Stacja Muranów, współautorka wystawy "Tu Muranów" w Muzeum Polin.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Źródło: Inf. własna warszawa.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.
Skorzystaj ze Stołecznego Centrum Wspierania Organizacji Pozarządowych
(22) 828 91 23