Próbujemy przemycić nasze cele, realizując cele kogoś zupełnie innego. Jaką pułapką może być (jest?), powszechne w Polsce i nie tylko, dofinansowanie działań organizacji ze środków publicznych? Jak prowadzi nas do upadku? W nawiązaniu do tekstu Alberto Alemanno, Piotr Frączak opisuje zagrożenia, które generuje system dotacji dla organizacji pozarządowych.
Do dyskusji przedstawiliśmy ostatnio tekst „Jak umierają organizacje pozarządowe – europejski podręcznik demontażu demokracji” Alberto Alemanno (Kliknij), który pokazuje sekwencję „sfabrykować skandal, zdyskredytować organizacje i pozbawić je funduszy, zmuszając je do uzależnienia się od wsparcia filantropijnego, a następnie uznać ich nowe źródła finansowania za wpływ zagraniczny, jednocześnie nadal wymagając od organizacji pozarządowych świadczenia usług w zakresie ochrony konsumentów i egzekwowania praw cyfrowych, których rządy same nie chcą finansować".
Ta prosta metoda jest jednak tylko pewną odmianą tworzenia się relacji organizacje pozarządowe – rząd. Więcej. To tylko fragment tego procesu, bo rzecz zaczyna się znacznie wcześniej.
Artykuł opublikowany został pierwotnie na stronie #prosteNGO, zob. Jak umierają organizacje pozarządowe? Czy mówiąc trzeci sektor, społeczeństwo obywatelskie, organizacje pozarządowe myślimy o tym samym?
Uzależnienie
Zaczyna się zazwyczaj niewinnie. Jak zwykle od małej dawki. Niewielka dotacja na start. Niewielkie wymagania, trochę formalności i poczucie sprawstwa. Oto ktoś nas docenił, umożliwił działanie. Co więcej, wydaje się, że otrzymaliśmy jakiś certyfikat wartości. Ktoś dał na nasze działania pieniądze, a więc mają one sens.
Mam nadzieję, że uda mi się w Was zasiać ziarnko niepewności. To, że jakiś projekt dostaje dofinansowanie, niewiele znaczy. Może to być projekt dobry albo zły. Potrzebny albo szkodliwy. Więcej, wiele wskazuje na to, że dofinansowanie projektu oznacza, że jest on wygodny dla finansującego, niezależnie od uzasadnień – raczej wspiera status quo niż dokonuje jakichś realnych zmian. Tym to wyraźniejsze, im wyższe otrzymywane kwoty, ale zachodzi już przy małych dotacjach. To takie „niech się lepiej zajmą tym, bo inaczej może by zaczęli myśleć o realnej zmianie”.
No więc dostaliśmy te pierwsze 1000 złotych i co dalej? Czasem jeśli byśmy przeliczyli nasz czas na pieniądze (nawet po stawkach przyjmowanych w projektach z wolontariatem), to by się okazało, że nasze pisanie wniosków, podpisywanie umów, rozliczanie znacznie pomniejsza naszą dotację. Pytanie, o ile?
Zróbmy sobie taką wyliczankę. Na zdobycie i rozliczenie tego minigrantu poświęciliśmy 10 godzin. Stawka za godzinę powiedzmy to coś około minimum czyli takie 30 zł. Oznacza to, że trzeba pomniejszyć naszą dotację o 300 złotych. O 300? Zaraz, zaraz. Ale gdybyśmy nie poświęcili tych 10 godzin na formalności, to mógłbym ten czas poświęcić bezpośrednio na realizację projektu. Zaoszczędziłbym wtedy kolejne 300 złotych. Tak więc dotacja skurczyła nam się do 400 złotych. Dobre i tyle, ale przecież część z tej kwoty być może idzie na czynsz za wynajmowany od miasta lokal. Odliczmy więc i to, bo przecież administracja przez nas tylko „przepuściła” swoje pieniądze. Więc dostaliśmy znacznie mniej na działania.
Ktoś powie – to kwestia skali. Tak, to prawda. Większa dotacja to więcej środków na działania. Oczywiście koszty administracji (obsługi) również wzrastają, ale „nadwyżka” się zwiększa, możemy więcej. Trzeba po prostu „brać” więcej, bo to się opłaca. Ale czy aby na pewno?
Zmiana postaw
Wiele się mówi o tzw. grantozie (pojęcie to trafia już do słowników Kliknij) czy ngo-izacji. Jednak mało jest refleksji nad tym zjawiskiem. Czy to nazwa pewnego marginesu, patologii, czy ogólna tendencja? Śmiem twierdzić, że to drugie, i do tego jest to wręcz powszechnie akceptowane zjawisko. Wynika to nie z dobrej czy złej woli, ale z przyjętych założeń. Jeżeli zakładamy, że budżet naszej organizacji w dużej mierze (jeśli nie w całości) będzie opierał się na finansowaniu z dotacji, to przyjmujemy, że musimy przyjąć logikę grantodawców. Tak formułować cele, tak dobierać metody działania, aby zwiększyć szanse na otrzymanie dotacji. Stajemy się „zewnątrzsterowni”. Mniejsze znaczenie ma to, czego my (osoby członkowskie, założycielskie) chcemy, ważniejsze, czego chcą sponsorzy, a my próbujemy w istocie przemycić nasze cele, realizując cele kogoś zupełnie innego. To jeszcze pewnie nie nałóg, ale już podporządkowujemy nasze życie kolejnemu zastrzykowi finansowania.
Przymus
Najłatwiej to zrobić z organizacjami realizującymi usługi społeczne, choć w polskich warunkach (formalnie) wszystko, co jest dofinansowane przez samorząd, to zadania publiczne, więc dotyczy bardzo wielu organizacji. Najpierw poprzez granty pozwolić, aby się rozrosły. Zdobyły podstawowe zasoby (stały lokal, sprzęt) i zatrudniły personel. Potem zacząć ograniczać finansowanie, wymuszając konieczność zdobywania środków za wszelką cenę – bo koszty stałe, bo pracownicy, bo beneficjenci… To już przymus. I to przymus, który obciąża głównie zarządy, które w sytuacji kryzysu zostają z ogromnymi obciążeniami i ogromną odpowiedzialnością. Pozostaje tylko brnąć dalej.
Upadek
Uzależnienie wcześniej czy później musi zakończyć się upadkiem. Przyczyny mogą być różne, np. wewnętrzne. Ktoś już nie da rady, ktoś coś zawali, na ratunek będzie za późno. Odbije się to oczywiście na osobach odpowiedzialnych (syndrom gorących krzeseł), na pracownikach, na beneficjentach. Te scenariusze upadku mogą być różne, niektóre – po odbiciu się od dna – nawet zakończą się szczęśliwie. Jednak ten tekst, jak i ten, który go sprowokował, nie jest o tym. Jest o tym, jak „dobić” organizacje z zewnątrz.
Alberto Alemanno mówił o organizacjach rzeczniczych. One też, wciągnięte w system grantów, zatraciły często swoje masowe poparcie, swoją siłę wynikającą z zaangażowania ludzi na rzecz profesjonalnych pracowników umiejących „działać skutecznie”.
Tu znów rodzi się pytanie, na ile finansowane z budżetu dotacje są na wprowadzanie rzeczywistych zmian, a na ile jedynie na mówienie o nich. Czy wzmacniały ideę czy raczej biurokratyczne zaplecze?
Podobna sytuacja może dotyczyć choćby organizacji usługowych. Tu rozbudzone apetyty doprowadzić mogą do tego, że realizujące ważne usługi społeczne organizacje, które – w sytuacji gdy nagle ograniczy się środki na ich działalność, np. w Funduszach Europejskich – będą musiały się gwałtownie ekonomizować co w znacznym stopniu odbije się na ich misji. Zajmować się będą osobami, które mogą zapłacić za usługę, świadczyć jedynie te usługi, które są finansowane z budżetu, a nie te, które nie są dostrzegane z punktu widzenia administracji itd., itp.
Nie u nas
Możemy się pocieszać, że te negatywne scenariusze to w Polsce kwestia przyszłości. Na razie samorząd utrzymuje organizacje na granicy przetrwania, a rząd – zamiast próbować wprowadzać jakieś zmiany systemowe – na razie tylko zwiększa środki by dokarmiać głodne organizacje. Czas kryzysu jeszcze przed nami. Jeszcze liczymy na Fundusze Norweskie, Fundusze Europejskie, NIW. Pytanie, czy to oznacza, że nie mamy się czym martwić?
Przeczytaj też Nie czy jest, tylko jaki? Rzecz o kondycji trzeciego sektora. – proste.NGO
Artykuł opublikowany został pierwotnie na stronie #prosteNGO, zob. Jak umierają organizacje pozarządowe? Czy mówiąc trzeci sektor, społeczeństwo obywatelskie, organizacje pozarządowe myślimy o tym samym?
Źródło: #proste.ngo
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.