Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
Bycie skutecznym liderem wymaga otwarcia się na innych i przyjęcia do wiadomości, że ludzie mogą mieć skrajnie różne poglądy, a ja powinienem poszukać czegoś, co mnie z nimi łączy i sprawi, że będziemy mogli razem działać. Swoimi refleksjami i wspomnieniami dzieli się Piotr Todys, prezes Fundacji TUS, tutor w Programie Liderzy PAFW.
Małgorzata Łojkowska: – Jak powstała Fundacja TUS?
Piotr Todys: – Do współtworzenia Fundacji zaprosili mnie Jakub Wygnański, który już wtedy był dosyć znaną postacią w trzecim sektorze, Mirosław Starzyński, który pracował jako urzędnik w Urzędzie Miasta i Joanna Grodzicka, która była wiceszefową Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego.
Fundacja miała stworzyć pierwszy w Polsce transport specjalistyczny dla osób z niepełnosprawnościami. Takiego transportu wtedy nie było, ludziom trudno było poruszać się po Warszawie. I ja się zgodziłem. Umówiłem się na półtora roku, które przedłużyło się do 24 lat. To był kapitalny pomysł, bo nie dość, że zrobiliśmy taką trudną rzecz, jaką był ten projekt, i to było bardzo udane przedsięwzięcie, to bardzo zaprzyjaźniłem się z całą trójką.
Dlaczego to było trudne zadanie?
P. T.: – Po pierwsze, z takiego osobistego powodu, że zostałem wrzucony w rzeczywistość, której wcześniej nie znałem. Byłem niedługo po ukończeniu studiów, wcześniej pracowałem jako freelancer. Nigdy nie pracowałem w organizacji, nigdy nie zarządzałem ludźmi, nigdy nie zrealizowałem dużego projektu i nigdy nie zajmowałem się transportem.
Po drugie dlatego, że to był wspólny projekt fundacji TUS i Urzędu Stołecznego Warszawy, a wtedy nikt nie słyszał o partnerstwie publicznoprawnym, więc to też było nowe.
No i przede wszystkim dlatego, że nikt wtedy nie wiedział, jak zorganizować transport dla osób z niepełnosprawnościami. Siedzieliśmy i wymyślaliśmy te wszystkie rozwiązania. Jak zorganizować dyspozytornię, jak przeszkolić ludzi, jak dostosować samochody, co zrobić w razie awarii.
Bardzo ważne było wymyślenie jakiegoś systemu zamocowań do wózków i zabezpieczenia ludzi w samochodach, bo nikt w Polsce nic gotowego nie miał. Pomogła w tym koleżanka Joasi Grodzickiej, której tata miał firmę dźwigową. Wiele rozwiązań znajdywaliśmy za granicą. Co ruch, to była jakaś nowość. To był piękny czas, same niewiadome, można było kreować rzeczywistość. Mieliśmy wiele możliwości, ale to było też dość przerażające. Nie wiem, czy gdyby ktoś zaproponował mi to dziś, to bym się zdecydował.
Ale jednak pan został i jest pan prezesem TUS do dziś.
P. T.: – Oczywiście, bo okazało się, że cudownie jest robić nowe rzeczy. Później zaczęliśmy realizować także inne projekty dla ludzi z niepełnosprawnościami. Pomagaliśmy im znaleźć pracę, szukaliśmy wolontariuszy, żeby mogli wychodzić z domu, szkoliliśmy kierowców autobusów, bibliotekarki. Okazało się, że chętnie to wszystko robię i ciągle chcę robić więcej. Że to jest moja droga.
Co wpłynęło na to, że tak dobrze rozumiał pan potrzeby osób z niepełnosprawnościami?
P. T.: – Myślę, że wpłynęło na to kilka rzeczy. Pierwsza była taka, że moim kumplem w podstawówce był, i jest do dziś, chłopak, który prawie nie widzi. On był mistrzem świata w szachach dla niewidomych, zawsze świetnie tańczył i świetnie pływał, zawsze uczył się lepiej ode mnie, z nim robiłem najgłupsze rzeczy i pierwszy raz w życiu piłem alkohol. Było dla mnie jasne to, że ludzie z niepełnosprawnościami niczym się od innych nie różnią.
Pewne znaczenie miało też spotkanie z Joasią Grodzicką, która jeździła na wózku. Mieszkała na czwartym piętrze w bloku, blok miał windę, ale nie mogła się samodzielnie wydostać, bo pomiędzy pierwszym piętrem a parterem były schody. Zawsze mówiła, że łatwiej jest pojechać do innego kraju, niż do drugiej dzielnicy Warszawy. To miało pewien wpływ, bo ona jest bardzo charyzmatyczną osobą. Więc były pewne powody, żeby się właśnie taką działalnością zająć.
Poza tym to było też wyzwanie. Wcześniej spędzałem wiele czasu na zabawie i wydawaniu pieniędzy. A tu można było zająć się czymś dłużej, bardziej pożytecznie i świadomie.
Potem była Federacja Mazowia. Był pan współzałożycielem Federacji i przez kilkanaście lat ją prowadził.
P. T.: – Mazowia powstała, bo widzieliśmy w sektorze potrzebę łączenia ze sobą organizacji, żeby mogły sprawniej wymieniać się informacjami i mieć większy wpływ na decyzje samorządów.
Czy wpływanie na decyzje polityków to jest polityka?
P. T.: – Może pani to nazwać polityką, może to pani nazywać dążeniem do osiągania swoich celów, wprowadzaniem zmian społecznych, albo realizowaniem ideałów. Problem ze słowem polityka jest taki, że dziś ono oznacza zdobywanie władzy niekoniecznie w sposób zaszczytny. Raczej myślimy, że polityką można się pobrudzić. Ale jak spojrzymy na taki model grecki, według którego obywatel miasta jest odpowiedzialny za swoja społeczność, to tak rozumiana polityka wydaje się być ciekawsza.
Mazowia wzięła się jednak głównie z tego, że organizacje chciały ze sobą rozmawiać. Pamiętam, że zaczynaliśmy jako nieformalna grupa liderów organizacji, którzy głównie siedzieli na kanapach i narzekali, jak im jest źle.
Na co narzekali?
P. T.: – Że mało pieniędzy, że trudno się dogadać z urzędnikami, że próbujemy podejmować różne działania, ale nie wychodzą, że próbujemy angażować ludzi, a ludzie nie chcą, że wybraliśmy sobie niewdzięczny sektor do pracy.
To tak samo jak teraz.
P. T.: – Tak, trochę żartując, można powiedzieć, że nic się nie zmieniło niestety. Ale pozytywne było to, że założyliśmy organizację, a nie upijaliśmy się na smutno. Pomyśleliśmy, że skoro mamy wspólne cele – a Mazowię zakładaliśmy jako federację organizacji służebnych, czyli takich, które pomagają ludziom, to trzeba się spotykać, rozmawiać, ustalić jakiś kodeks wartości, no i trzeba współpracować z samorządem. Bo samorząd ma bardzo podobne powinności do tych, które my na siebie nałożyliśmy. Pamiętam, że byłem przeciwnikiem formalizowania działań tej grupy, a jak już je sformalizowaliśmy, to zostałem pierwszym prezesem.
Dlaczego był pan przeciwny?
P. T.: – Bo uważałem, że kiedy zarejestrujemy Mazowię, przekształcimy ją w instytucję prawną i wpiszemy sobie w statut różne zadania, to utracimy świeżość, szybkość działania i lekkość tej struktury, i że to jest niepotrzebne po prostu. Nie trzeba wszystkiego formalizować, żeby wpływać na rzeczywistość.
Ale ponieważ reszta chciała i miała taki pomysł, żebym to ja prowadził Mazowię, to się zgodziłem. Czułem pewną powinność, a poza tym uwielbiam nowe rzeczy. Najchętniej bym robił ciągle nowe rzeczy i tylko nowe, tak jest najciekawiej. Potem okazało się, że to, że się zgodziłem, to była bardzo dobra decyzja.
Co pan wziął dla siebie z Mazowii?
P. T.: – Poza tym, że poznałem mnóstwo ludzi i zaistniałem w sektorze, miałem także wspaniałą szansę poznania Mazowsza. To jest bardzo ciekawe województwo, mieszka tu wielu interesujących ludzi. Jestem fanem Mazowsza i Warszawy. Mam to szczęście, że lubię miejsce, w którym mieszkam.
Mazowia nauczyła mnie też pracy z innymi, dała mi trochę pewności siebie, nauczyła mnie formułowania myśli i celów, trochę cierpliwości i pokory w dążeniu do nich.
Prywatnie też podróżuje pan po Mazowszu.
P. T.: – Dużo jeżdżę na rowerze, rower jest dla mnie środkiem lokomocji. Jeżdżę i o tym piszę. Od sześciu lat prowadzimy z kolegą bloga „Nieoczywiste wycieczki rowerowe”. Oglądamy Warszawę i Mazowsze z perspektywy roweru i to jest zupełnie inna perspektywa niż ta, którą ma się poruszając się pieszo czy samochodem. Inaczej pewne rzeczy widać, inne jest też tempo. Rowerowanie interesuje mnie więc nie tylko jako sposób poruszania się, ale też oglądania świata z troszkę innej strony.
Od wielu lat współpracuje pan ze Szkołą Liderów, jest pan tutorem w Programie Liderzy PAFW. Co jest ciekawego w byciu tutorem?
P. T.: – Najbardziej ciekawe jest poznawanie ciekawych ludzi. Szkoła Liderów to jest taka enklawa, w której spotykają się osoby, którzy robią rzeczy ważne, sensowne i pożyteczne i w dodatku są ciekawi osobowościowo i uczciwi w tym, co robią. Praca z nimi jest bardzo ożywcza i przyjemna, bo oni tworzą taki świat, jakiego ja bym sobie generalnie życzył.
Liderzy odpowiadają na konkretne potrzeby, mają wrażliwość na potrzeby społeczne. Ciekawie jest przyglądać się temu, jak się rozwijają, ale też jak sobie radzą w trudnych warunkach. W innych niż te, w których ja pracuję, bo zwykle liderzy to nie są osoby z dużych miast.
Fajne jest też się komuś przydać. Bardzo pociągający jest entuzjazm ludzki, ogień w oczach i w sercu, nieobojętność. Ci ludzie są też towarzysko bardzo ciekawi.
Na czym ta polega różnica pomiędzy liderowaniem w dużym mieście i w małej miejscowości?
P. T.: – Anonimowość, którą mam w Warszawie, jest bardzo wygodna. Mogę w każdej chwili zmienić środowisko. Jeżeli nie spodoba mi się stacja obsługi samochodów, to mogę znaleźć sobie trzydzieści innych w okolicy. W małych środowiskach ludzie są bardziej wystawieni na widok publiczny, na ocenę. Myślę, że ostrożność jest wtedy większa, trudniej być takim niezłomnym, bo niezłomność może drogo kosztować. A to jest niełatwe.
Bywa też tak, że działając zgodnie ze swoimi wartościami walczy się z całym światem, i że sojuszników jest mało, bo nikt zmian nie lubi. Zmiany naruszają pewien status quo, trzeba dużo w sobie zmienić, żeby zmianę w środowisku wprowadzić. Może być też tak, że w imię własnych wartości zaatakuje się kogoś z samorządu, a samorząd w małych miejscowościach jest największym pracodawcą. To może skutkować utratą zatrudnienia, nie tylko własnego, ale też rodziny. Czasem, żeby realizować własne cele, to trzeba się po prostu wynieść. To mnie nauczyło pokory, bo widzę, że jest mi łatwiej, nie muszę się tak zastanawiać.
A jakie są plusy działania w mniejszym środowisku?
P. T.: – Plus są takie, że wszyscy się znają i łatwiej jest porozumiewać się bezpośrednio. Przełożenie działań na efekty jest wtedy większe. Szybciej też widać rezultaty, są bardziej namacalne. Kiedy możliwości jest mniej, to i trudności często mniej. Bywa tak, że jest po prostu spokojniej, no i za mniejsze pieniądze można zrobić więcej, nie trzeba więc ich zdobywać bardzo dużo.
Czy w panu w ciągu tych wszystkich edycji Programu Liderzy PAFW coś się zmieniło?
P. T.: – Przestałem się bać, że coś komuś zrobię złego, zamiast pomóc. Umiem więcej, więc jestem bardziej użyteczny. Szkoła mnie nauczyła dużo, ja sam się uczyłem, żeby tę funkcję dobrze pełnić. Jestem bardziej zawodowy, bardziej świadomie podejmuję różne działania.
Kiedyś pracowałem bardziej intuicyjne, choć na samym początku bardzo życzyłem sobie twardych narzędzi i konkretnych rozwiązań. Teraz już mniej mi na tym zależy i pracuję świadomiej, ale też bardziej dostosowując się do sytuacji.
Pamiętam długą rozmowę z prezeską Szkoły Liderów Kasią Czajką-Chełmińską, na temat magii. Generalnie w magię nie wierzę, ale czasem coś takiego się dzieje w relacjach, co wymyka się światu fizycznemu. Nauczyłem się, że można z tego korzystać wspierając innych ludzi.
Czy był pan kiedyś jako tutor w sytuacji konfliktu wartości?
P. T.: – Nie pamiętam takiej sytuacji. Być może dlatego, że nie widzę też żadnego problemu w tym, że ktoś ma inne poglądy niż ja. Myślę, że zwłaszcza teraz, kiedy my w Polsce w ogóle nie umiemy ze sobą rozmawiać i kiedy różnice poglądów są coraz większe – do tego stopnia, że własne przekonania traktuje się jak broń i potrafią zabić, to ja chyba bym w sytuacji istotnej różnicy tym bardziej starał się zrobić wszystko, żeby się porozumieć.
Czy pana zdaniem coś trzeba teraz zmienić, jeżeli chodzi o styl liderowania w inicjatywach społecznych?
P. T.: – Myślę, że żeby być dobrym liderem społecznym, trzeba być otwartym na inne racje, na racje przeciwne. Trzeba także umieć pracować w pewnej kontrze i osiągać swoje cele. Być może teraz ta praca wymaga większej uważności i wrażliwości na opinie, z którymi się nie zgadzamy, bo te opinie potrafią walić jak młot. Kiedyś to były po prostu opinie, teraz to, że ktoś ma inną opinię urasta nieraz do rangi kataklizmu.
Myślę, że bycie skutecznym liderem wymaga obecnie też pewnej umiejętności nawigowania. Trzeba umieć się porozumieć, a jednocześnie nie stracić tożsamości, nie zrezygnować w własnych wartości. Wymaga także otwarcia się na innych i przyjęcia do wiadomości, że ludzie mogą mieć skrajnie różne poglądy, a ja powinienem poszukać czegoś, co mnie z nimi łączy i sprawi, że będziemy mogli razem działać.
Myślę, że w sposób rzeczywisty zasada apolityczności jest do wdrażania. Myślę też, że ważne jest poszukiwanie spokojnej przestrzeni do pracy.
Tekst pochodzi ze strony Programu Liderzy PAFW www.liderzy.pl. To program Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, realizowany przez Fundację Szkoła Liderów.
Poznaj ludzi sektora pozarządowego, dowiedz się, kto jest kim w NGO. Odwiedź serwis ludziesektora.ngo.pl.
Uwielbiam nowe rzeczy. Najchętniej bym robił ciągle nowe rzeczy i tylko nowe, tak jest najciekawiej...
Źródło: Fundacja Szkoła Liderów
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.