Nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem, i także mój tata, gdyby polskie społeczeństwo nie dało nam szansy. Na taką szansę zasługuje każdy. Z Wają Jabłonowską, tutorką w programie Liderzy Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, rozmawia Małgorzata Łojkowska.
Małgorzata Łojkowska: – Jak to się stało, że prezeska Fundacji Pokolenia, która nie zajmuje się pomocą uchodźcom, zaczęła jeździć po Polsce i opowiadać ludziom właśnie o uchodźcach?
Waja Jabłonowska: – Kilka lat temu osoba, którą poznałam w programie Liderzy PAFW, zorganizowała w Gdańsku konferencję dotyczącą uchodźców i poprosiła mnie, żebym podczas niej coś o sobie powiedziała. I tak zaczął się nowy rozdział. Wyszłam na scenę i powiedziałam: „Dzień dobry, jestem z rodziny uchodźczej, wychowałam się w uchodźczym getcie i to też jest kawałek mojej tożsamości”.
Duże znaczenie miało też to, co się w tym czasie działo w Polsce i w Europie w temacie uchodźctwa, nazywane kryzysem migracyjnym, a właściwie to, jak świat na ten kryzys zareagował. Sprzedałam firmę, którą prowadziłam z mężem, bo zobaczyłam, że teraz są sprawy ważniejsze. Tak długo zajmowałam się wspieraniem innych osób, że nie zauważyłam, że sama mam problem ze swoją tożsamością.
Stało się tak z dwóch powodów, po pierwsze dlatego, że od pewnego czasu na temat swojej tożsamości – polskiej, greckiej i uchodźczej dostawałam same negatywne komunikaty. O Grekach – że nieroby i spowodowali kryzys w strefie euro. O uchodźcach – że terroryści. O Polakach – że rasiści i ksenofobi. Pomyślałam, że nie potrafię już mówić, że jestem dumna ze swojej tożsamości, a nawet jeżeli mogłabym tak powiedzieć, to z zewnątrz nie dostaję żadnej pozytywnej informacji na swój temat.
Drugi powód był taki, że przestałam czuć, że pasuję do otoczenia. Wymiksowałam się z szerokiego życia społecznego, bo zobaczyłam, jak przerażająco mało jest osób, które podzielają mój światopogląd, i że nie potrafię czuć empatii do tych, którzy są do niego w kontrze. To było dla mnie bardzo trudne, bo zawsze starałam się rozumieć innych ludzi.
Co jeszcze mówiło się wtedy w Polsce o uchodźcach?
– Mówiło się i mówi nadal, że stanowią zagrożenie, że powinniśmy zrobić wiele, żeby ich tutaj nie było. Budujemy niedostępną twierdzę. A po drugiej stronie jest koncepcja takiej partykularnej dobroczynności, że chrześcijanie powinni pomagać, że przyzwoici ludzie powinni pomagać. Nikt nie mówi o potencjale w tych ludziach, o współpracy z nimi. Za mało rozmawiamy też o kryzysie wartości i kryzysie wartości w społeczeństwach europejskich.
To wszystko sprawiło, że postawiłam sobie inne cele. Przez większą część życia moim celem była skuteczna zmiana społeczna. Jak zauważałam, że jest taki problem, że młodzież nie ma jak się rozwijać, to otwierałam fundusz stypendialny. Jak widziałam, że kobiety na wsi nie korzystają z nowoczesnych technologii, to jechałam na wieś szkolić te kobiety. Robiłam to bez takiej głębszej refleksji. I nagle, w czasie tego kryzysu, pomyślałam, że są jeszcze kwestie relacji, szacunku, takiego emocjonalnego aspektu rozwoju społecznego. Że dawanie ludziom różnych narzędzi – pieniędzy, wiedzy, bez przyjrzenia się temu, do czego są wykorzystywane, jest nieodpowiedzialne. Że najpierw trzeba rozmawiać o wartościach, a potem o tym, jakie mamy pomysły na społeczną zmianę.
Myślisz, że teraz trzeba więcej rozmawiać o wartościach?
– Myślę, że trzeba przede wszystkim o tym rozmawiać. No i właśnie dlatego zaczęłam to robić. Jeżdżę i opowiadam ludziom o uchodźcach.
Gdzie się urodziłaś?
– Urodziłam się w Szczecinie, ale jestem z uchodźczej rodziny. Mój tata jako szesnastoletni chłopiec, w czasie greckiej wojny domowej, razem ze swoim rodzeństwem przeszedł przez góry do obozu dla uchodźców w Albanii, stamtąd poszedł do portu Durres, a stamtąd statkiem „Tadeusz Kościuszko” dostał się do Gdyni. Potem przenoszony był z jednego domu dziecka do drugiego, z drugiego do trzeciego. Dziadek, który dotarł do Polski jeszcze inną drogą, był wtedy w szpitalu na wyspie Wolin. W Dziwnowie zorganizowano szpital dla greckich partyzantów na tysiąc łóżek. Najpierw ewakuowano dzieci, więc moja babcia nie wiedziała, gdzie te dzieci są i dwa lata zajęło jej szukanie tych dzieci po Europie.
Mój tata poszedł potem do Państwowej Szkoły Morskiej, moja mama na pedagogikę. W ramach praktyk chodziła z dziećmi na basen i tak się poznali. Choć moja mama była Polką, wychowałam się w miejscu, w którym mieszkali prawie sami Grecy i Macedończycy. W tym miejscu fryzjer nazywał się Tryfon, a sklep prowadzili Besas i Ryzakis. Oczywistym było, że do jednej ciotki Greczynki szło się, jak się dziura na kolanie zrobiła, a do drugiej, bo robiła najlepszą galatopitę na świecie i było wiadomo, że co niedziela musi ją upiec.
Jak wyglądała ta część Szczecina?
– To były niskie bloki, takie poniemieckie osiedla, jakich wiele stało pustych w latach 50. na ziemiach odzyskanych. Tam zostali skierowani uchodźcy. To były trzy ulice, "na zewnątrz" mieszkali Polacy. Chodziliśmy do szkoły, w której można było się uczyć greckiego i rozmawiać o ojczyźnie, ale ponieważ to nie była żadna formalnie uznana szkoła, więc chodziliśmy też do polskiej szkoły. Bawiłam się z polskimi dziećmi, Polacy przychodzili do nas grać w Tavli.
Funkcjonowaliśmy w dwóch społecznościach i dla nikogo naprawdę nie stanowiło to problemu. Nie było negatywnych emocji, nie było też zamknięcia. Ja z domu nazywam się Alexiou i też nikogo to w szkole nie dziwiło.
Czasem tylko, jak przyszedł nowy nauczyciel i zaczynał kombinować, jak przeczytać moje nazwisko, to dzieciaki tarzały się ze śmiechu, ale z tego nauczyciela, a nie z mojego nazwiska – przecież wszyscy wiedzą, jak się czyta greckie nazwiska. Nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem, także mój tata, gdyby polskie społeczeństwo nie dało nam szansy. Na taką szansę zasługuje każdy.
Opowiadasz o tożsamości uchodźczej, a nie na przykład o polskiej lub greckiej. Ale urodziłaś się w Polsce.
– Różnica polega na tym, że jeżeli mówisz o tożsamości polskiej lub greckiej, o czerpaniu z dwóch kultur, to zwykle jest to dobrowolne albo nie łączy się z traumą.
Uchodźcą nie stajesz się dobrowolnie. Uchodźcą stajesz się, bo ktoś cię z własnego kraju wygonił. Albo próbuje cię tam zabić.
My chodziliśmy w niedziele do leski – leski to jest taka świetlica, do której chodzą dorośli i dzieci, i tam się rozmawiało o tym, jak to będzie, jak się wróci do kraju. I o tym, że za rok już się wróci na pewno. Choć tak naprawdę, jak się wraca do kraju po trzydziestu latach, to jest inny kraj. Ta cała historia, te wszystkie emocje związane z tym, że moja rodzina musiała z Grecji wyjechać była cały czas obecna w moim życiu. Choć sama wojna domowa – to co się w jej trakcie wydarzyło, to była wielka tajemnica. Rodzice próbowali nas chronić.
Szukałaś tych informacji?
– Tak, ale uzyskiwałam tylko zdawkowe odpowiedzi. Najwięcej dowiedziałam się sama z różnych materiałów, z książki Dionisiosa Sturisa o tym, jak Polacy pomagali Grekom. W marcu 2017 roku wsiadłam na rower w Gdyni i pojechałam do Megalo Seirini, do wioski, w której urodził się mój tata. Pojechałam sama, taką symboliczną drogą uchodźczą mojej rodziny. Na miejscu spotkałam ludzi, którzy wrócili z uchodźctwa do domu. Poznałam ludzi, którzy znali moją babcię. Pewien mężczyzna – Aristotelis, opowiedział mi o wojnie. Jego syn siedział z rozdziawioną buzią, bo ojciec też opowiadał mu o tym po raz pierwszy. Nigdy, tak samo jak mój ojciec, nie chciał tego robić. Myślę, że uznał, że mój wysiłek zasługiwał na tę opowieść.
Więc to nie jest tak, że trauma uchodźcza dotyczy tylko uchodźców. Ona trwa w następnych pokoleniach. Dlatego to, co mówi się na temat uchodźców w Polsce dotyczy także mnie. Nie umiem być w relacji z ludźmi, którzy odmawiają uchodźcom godności.
Wiele osób w Polsce łączy terroryzm z Islamem.
– W 1949 roku Grecy byli równie egzotyczni dla Polaków, jak obecnie muzułmanie. Teraz już wiemy coś o Grekach, mamy przyjemne skojarzenia, bo ludzie jeżdżą do Grecji na wakacje. Ale wtedy tak nie było, nie było też tak łatwego jak obecnie dostępu do informacji. Muzułmanów jest przecież w Europie tak naprawdę niewiele. Stanowią cztery procent ludności Europy. Nawet jeżeli przyjmiemy wszystkich uchodźców z obozów w Grecji i Włoszech, to ta liczba wzrośnie maksymalnie tylko do pięciu procent. Podczas prelekcji pokazuję te fakty, pokazuję, co dzieje się z ludźmi w obozach dla uchodźców. Myślę, że oni mogą stanowić zagrożenie w przyszłości, właśnie wtedy, jeżeli ich nie wpuścimy. W Syrii wojna trwa już siedem lat, to znaczy, że całe pokolenie nie otrzymuje żadnej edukacji, nie ma żadnej szansy na normalne życie.
Po co pojechałaś do Grecji?
– Jak wyjeżdżałam z Gdyni, to wydawało mi się, że chcę poczuć tę uchodźczą drogę.
Dlaczego?
– Nie wiem tak naprawdę dlaczego. Może chciałam być na tyle zdeterminowana i odważna, jak moja babcia, może chciałam poznać te miejsca, chciałam tak symbolicznie wrócić do domu.
Co się zmieniło?
– Zrozumiałam, że nie można poczuć, jaką odpowiedzialność czują te osoby, które muszą uciekać, poczułam do jak bardzo uprzywilejowanej klasy społecznej należę. Nawet gdybym szła pieszo i żywiła się korzonkami, w każdej chwili mogłam zawrócić. Uchodźcy nie mają gdzie wrócić.
Opowiedz mi o tej odpowiedzialności.
– To jest odpowiedzialność za siebie, za swoje życie, za życie osób, które ci towarzyszą, twojej rodziny, za to, że zaprowadzisz ich w bezpieczne miejsce.
Potem zaczęłam więcej myśleć o tym, jak siebie definiuję.
Zrozumiałam, że ojczyzna to nie jest kawałek ziemi. Ojczyzna powinna być wspólnotą wartości, bez względu na to, gdzie się mieszka.
Czy my mamy jeszcze wspólną ojczyznę?
– Właśnie o to chodzi, że już nie mamy. Dlatego staram się rozmawiać. Szukać różnych środowisk, niekoniecznie przyjaznych uchodźcom. Bo tylko dotarcie do nich może spowodować jakaś zmianę w tym kraju. Staram się też czuć empatię, bo zauważyłam, że reaguję tak samo jak te osoby, które agresywnie się do uchodźców odnoszą – pomieszaniem lęku i agresji. Jak ktoś mówi „won z uchodźcami”, to reaguję agresywnie.
Myślę, że trudno jest reagować inaczej.
– Pewnie tak, ale ci ludzie robią to z tego samego powodu, co ja – z powodu lęku. Więc może trzeba dotrzeć do tego, co jest na spodzie – do niepokojów i cały czas rozmawiać.
Myślisz, że powodem obecnej sytuacji w Polsce jest brak rozmowy o wartościach?
– Myślę, że coś schrzaniliśmy. Że nie było systemowej edukacji obywatelskiej, nie protestowaliśmy, jak się zaczęło dziać. Nie protestowaliśmy, kiedy ta agresja rosła. Pozwoliliśmy, aby skrajna prawica zawłaszczyła sobie definiowanie takich pojęć, jak patriotyzm, ojczyzna. Zawłaszczyła święta narodowe. Rozumiesz, o co mi chodzi? To się rozwijało stopniowo. I to nie jest tak, że odpowiedzialność jest wyłącznie po stronie władzy, bo władza jest wytworem społeczeństwa. To społeczeństwo stworzyło tę władzę. Pomyślałam, że jeżeli będę jeździła na takie spotkania i rozmawiała z ludźmi pod pretekstem podróży, która jest dla wielu osób interesująca, może przekonam niektórych, a oni może przekonają następnych.
Do czego ich przekonujesz?
– Opowiadam o tym, że uchodźctwo jest trudnym doświadczeniem, ale także wartościowym. To, że zostałam wychowana w rodzinie uchodźców, sprawiło, że więcej widzę, bo korzystam z dwóch kultur. Jutro jadę do kolejnego więzienia opowiadać o uchodźcach.
Tekst pochodzi ze strony Programu Liderzy PAFW www.liderzy.pl. To program Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, realizowany przez Fundację Szkoła Liderów.
Źródło: Fundacja Szkoła Liderów