– Bardzo ważne jest dla mnie też to, że moje dzieci wiedzą, skąd się te warzywa biorą. Wiedzą, że to jest jabłko od Pana Jabłko, a pomidory są od Ady i Bartka, zaś ser zrobił Jusuf. Moje dzieci w ogóle nie myślą w ten sposób, że jak coś się skończyło w domu, to trzeba iść do sklepu i to kupić. Bo my jedzenia nie kupujemy w sklepach prawie w ogóle. Z Anną Zarębską-Urbańską, założycielką kooperatywy Grochowskiej i pierwszej kooperatywy w Polsce rozmawia Małgorzata Łojkowska.
Małgorzata Łojkowska: – Ile będę musiała wydać na koszyk warzyw i owoców, jeżeli kupię je w kooperatywie?
Anna Urbańska: – Na pewno mniej niż w sklepie ekologicznym. Kiedy zakładałam kooperatywę, to w ogóle nie myślałam o tym, że ją zakładam, tylko że chcę zdobyć niedrogo to, co jest mi potrzebne. Moje dziecko właśnie zaczynało jeść warzywa i bardzo nie chciałam karmić je warzywami z hipermarketu. A jako naukowiec na urlopie wychowawczym nie miałam pieniędzy, żeby kupować w sklepie ekologicznym. Chodziło więc o to, żeby mieć dobre jedzenie w rozsądnych cenach.
Dlaczego nie chciałaś kupować warzyw w hipermarketach?
– Nie odpowiadał mi sposób ich uprawy. Jestem biologiem z wykształcenia i wiele wiem o uprawach. Ale tak naprawdę wystarcza sam smak, żebym ich nie kupowała. Pomidor z marketu to nie to samo, co pomidor z krzaka, między innymi dlatego, że nie pachnie.
Dlaczego?
– Bardzo wiele czynników na to się składa – czy pomidor dojrzewa na słońcu, czy nie, czy dojrzewa na krzaczku, czy nie – bo pomidory mogą dojrzewać także po zerwaniu. Do tego dochodzą opryski, nawożenia, bardzo duże ilości chemii. Bardzo ważne jest dla mnie też to, że moje dzieci wiedzą, skąd się te warzywa biorą. Wiedzą, że to jest jabłko od Pana Jabłko, a pomidory są od Ady i Bartka, zaś ser zrobił Jusuf. Moje dzieci w ogóle nie myślą w ten sposób, że jak coś się skończyło w domu, to trzeba iść do sklepu i to kupić. Bo my jedzenia nie kupujemy w sklepach prawie w ogóle.
Kim jest pan Jabłko? Kim są Ada i Bartek?
– Pan Jabłko jest regularnym rolnikiem. Ada i Bartek to tacy młodzi ludzie. Mięso mamy od pana, który mieszka pod Otwockiem, ma wielkie gospodarstwo i długą brodę. Na jego terenie zwierzęta chodzą wolne. Teraz jest o nim głośno, bo miasto wynajmuje od niego owce, żeby wyjadały trawę na wyspach nad Wisłą. Żeby ptaki mogły gniazdować, żeby wyspy nie zarastały.
Mamy wśród dostawców także małżeństwo, koło sześćdziesiątki. Pracowali w korporacji w Warszawie, rzucili wszystko, kupili gospodarstwo i teraz prowadzą tam agroturystykę. Mają swoje jajka, chleb, pieką ciasta, są przewspaniali. Jest też chłopak – młodszy ode mnie, wielki facet, hoduje kozy i robi najlepszy na świecie kozi twarożek. Ma też mleko, masło, jogurt kozi. Uwielbia te swoje kozy. Jest też pani nie wiadomo skąd. Ni stąd ni zowąd pojawia się u nas na ulicy Paca, na odbiorach, kiedy jest sezon na orzechy z leszczyny i polskie winogrona. Przywozi trzy paczki orzechów, dwie torebki winogron.
Wszyscy dostawcy to warszawscy emigranci?
– Różnie. Pan Jabłko zawsze zajmował się rolnictwem. Ada i Bartek urodzili się na wsi, potem studiowali w Warszawie, a potem wrócili, żeby przejąć gospodarstwo ojca. Pracują z nami w ramach RWS.
Co to jest RWS?
– Rolnictwo wspierane społecznie. Polega na dzieleniu odpowiedzialności przez kupujących i rolników. Technicznie wygląda to tak, że podpisujesz z rolnikiem kontrakt na dostawy warzyw w sezonie – że co tydzień będzie ci dostarczał paczkę o konkretnej wartości i będą się w niej znajdowały warzywa, które w danym tygodniu są najlepsze. Płacisz z góry, dzięki czemu rolnik dostaje pieniądze wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebuje, kiedy ma największe wydatki, a nie wtedy, gdy ma już warzywa.
Współodpowiedzialność polega na tym, że możesz zyskać albo stracić. Jeżeli będą susze, będziesz miała słabsze warzywa, ale jeżeli będzie super sezon, będziesz miała wspaniałe.
W naszej kooperatywie jest jeden RWS, właśnie Ady i Bartka – RWS Dobrzyń nad Wisłą i dostarcza paczki dla czterdziestu osób. Pozostałym dostawcom praca z kooperatywą też się opłaca, bo nic się nie marnuje. Jeżeli zamówimy dziesięć sałat, to weźmiemy dziesięć. Rolnicy mogą wszystko zaplanować, wiedzą z wyprzedzeniem, czego potrzebujemy. A ponieważ wszyscy się znamy, to jeżeli coś nie wyjdzie i chleb będzie krzywy, a sałata trochę przywiędła, to nie będzie problemu, bo rozumiemy, że są różne sytuacje. Jeżeli chcesz sprzedawać do hipermarketów, wszystko musi wyglądać idealnie.
Jak znalazłaś te wszystkie osoby? Ja chętnie założyłabym kooperatywę, ale nie wiedziałabym, od czego zacząć.
– Na pewno znasz wielu ludzi, a ci ludzie znają innych ludzi. Na pewno ktoś z nich coś uprawia, hoduje, albo wyrabia, tylko o tym nie wiesz. Ja znalazłam kilka mam i na początku zaczęłyśmy robić wspólne zamówienia. To była tak zwana „paczka od rolnika”. Potem któraś z nas powiedziała, że babcia jej kolegi ma krowy i robi śmietanę oraz ser. Potem były chyba soki. A potem znalazłyśmy koleżankę koleżanki, która robi czekoladę z ziaren kakao.
Skąd bierze ziarno?
– Z Afryki. Potem posypuje czekoladę różnymi dodatkami – cynamonem, gałką muszkatołową, lawendą. Nagle okazało się, że wiele osób coś wyrabia, co chętnie sprzeda albo się tym podzieli. Każdy na tym korzysta. Same warzywa i owoce sprowadzałyśmy tylko przez pierwszy miesiąc. Potem poszło już lawiną.
A dlaczego nie kupujesz warzyw na bazarze?
– Kupując na bazarze nie wiesz, skąd te owoce i warzywa są oraz ile razy były pryskane. W zagłębiach jabłkowych jabłka pryska się po kilkanaście razy, w sezonie nie ma tam czym oddychać.
Skąd wiesz, że wasi dostawcy nie pryskają jabłek?
– Część z nich ma ekologiczne certyfikaty. Większość jest z polecenia, a potem już wszystko opiera się na zaufaniu. Znamy się, ale też w każdej chwili możemy pojechać i popatrzeć na ich pracę. Na początku jeździłam do tych osób, bo chodzi też o to, żeby się polubić.
Cała kooperatywa opiera się na relacjach. My wiele o sobie wiemy, wiemy kto ma dzieci, komu dziecko się rozchorowało, kto się przeprowadza.
Na czym polega bycie członkiem kooperatywy?
– Możesz kupować, ale musisz się angażować. Coś musisz dawać, żeby brać. Wiele pracy jest na przykład przy koordynowaniu akcji. Akcja to jedno zamówienie od jednego dostawcy. Na przykład – zamówienie warzyw od Ady i Bartka albo zamówienie nabiału z Mlecznej Drogi. Takich akcji jednocześnie może być i trzydzieści w jednym tygodniu.
To bardzo dużo pracy.
– Kiedyś robiłam to sama. Teraz wszyscy się tym zajmują. Można też robić inne rzeczy. Były już śpiewanki po angielsku dla dzieci, były konwersacje z hiszpańskiego, były konsultacje ginekologiczno-położnicze. Działamy na Paca 40, tam mieści się Centrum Aktywności Lokalnej. Minimum trzy godziny miesięcznie trzeba poświęcić społeczności Kooperatywy.
Jak samej udawało ci się realizować wszystkie zamówienia?
– Czasami było zabawnie. Kiedyś przyszły dwie tony ekologicznych cytrusów z zagranicy, w kartonach po 12 kilogramów. Zbudowaliśmy córce zamek z tych kartonów na pół mieszkania. Wiesz, jak pachniało?! Bardzo się cieszę, że kooperatywy nie ma już u mnie w domu, ale było w tym coś fajnego.
Mieliśmy takiego wspaniałego dostawcę – Sebastiana, który w czasach, kiedy w Warszawie była tylko sałata rzymska i rukola przywoził na przykład dziesięć różnych liści do spróbowania. A my wszyscy siedzieliśmy w internecie i sprawdzaliśmy co to w ogóle jest. Trzy rodzaje musztardowca, dwa rodzaje pakczoja. Sebastian przywoził nam to z daleka, świeże, tego samego dnia zerwane. Kiedyś bardzo się spóźnił. U mnie w domu siedziało chyba ze trzydzieści osób i czekało. Warzywa skończyliśmy dzielić po północy.
Chyba robię się głodna.
– Jeżeli lubisz dobre jedzenie, musisz je w ten sposób kupować, żeby chleb pachniał chlebem, jabłka smakowały jak jabłka. To wszystko ma naprawdę inny smak. Moje dzieci nie zjedzą awokado z supermarketu, one się zorientują, że nie jest takie, jak trzeba.
Skąd sprowadzacie awokado?
– Z Sycylii, od kooperatywy rolników. Sprowadzamy też kosmetyki ekologiczne, chemię ekologiczną, czasami kupujemy razem książki. Jedna z dziewczyn robiła mydła najpierw dla znajomych, a potem dla nas. Teraz ma dobry sklep z mydłami.
Coraz bardziej podoba mi się pomysł założenia kooperatywy, choć wiąże się z tym dużo pracy. Znacznie łatwiej jest kupować w sklepie.
– Zdarzają się w moim życiu takie momenty, na przykład w wakacje, kiedy nie zamawiam w kooperatywie paczki i muszę zrobić zakupy w sklepie – z trudem to już ogarniam. Muszę pamiętać, żeby pójść do tego sklepu i do tamtego, i jeszcze do innego. W kooperatywie kupuję wszystko i załatwiam to raz w tygodniu. Poza tym zyskujesz relacje. Poznajesz ludzi, którym możesz ufać.
Opowiedz mi o tym zaufaniu.
– W dzisiejszych czasach większość osób załatwia prawie wszystko w internecie i ludzie spotykają się coraz mniej, więc nie budują relacji. Słowo pisane bywa zawodne – myślałem coś innego, a ktoś odczytał to inaczej. W internecie ludzie kłócą się godzinami, a jak się spotkają, to czasem wyjaśniają sobie wszystko w dwóch zdaniach. Nie da się zaufać ludziom przez internet, a życie bez zaufania jest smutne.
Kooperatywa wymaga zaangażowania. My od dziewięciu lat spotykamy się co tydzień. Ilu masz takich znajomych, z którymi spotykasz się co tydzień?
Szybko zauważasz też, że jeżeli czegoś potrzebujesz, znajdziesz to w kooperatywie, od „szukam kurtki przeciwdeszczowej na wzrost 140” – na pewno ktoś ci ją da, pożyczy albo odsprzeda za 5 złotych, po poważniejsze sprawy, kiedy jest potrzebne wsparcie. To jest duża grupa ludzi – gdy szukasz jakiegoś specjalisty, też tam go znajdziesz. Gdy ludzie razem pracują, spotykają się, pomagają sobie tworzy się zaufanie. A tego bardzo dziś brakuje.
Myślisz, że w Polsce mamy deficyt zaufania?
– Myślę, że ogromny. To widać jak ludzie siebie traktują. Z dużą nieufnością. Według badań w Polsce mamy najniższe zaufanie społeczne ze wszystkich krajów europejskich. To smutne. Gdy jesteś w grupie, widzisz też, że razem z innymi możesz zrobić więcej. Powiedzmy, że chcesz sadzić zioła i nie masz gdzie. Za budynkiem Paca 40 było takie praskie podwórko. Stare, brzydkie, z połamanymi chodnikami. Teraz jest ogród społecznościowy, powstał dzięki Kasi, która była lokomotywą tego przedsięwzięcia. Rosną w nim kwiaty, maliny, wiszą hamaki, każdy może przyjść, narwać ziół.
Jak jesteś sama, to jest trudniej, jak jest trzydzieści, pięćdziesiąt osób wszystko możesz zrobić.
Jeżeli umiesz współpracować.
– Tego uczy kooperatywa. My tego też się uczyliśmy. Zwłaszcza, że w kooperatywie nie ma szefów. Na pewno jest tak, że osoby najbardziej aktywne i najbardziej odpowiedzialne podejmują decyzje częściej. Na pewno moje zdanie też się liczy, bo jestem matką założycielką. Ale nauczyłam się oddawać odpowiedzialność.
Jak? Nie jest łatwo coś stworzyć i oddać to innym.
– Bardzo nad sobą pracowałam. Myślę, że to się udało w dużej mierze dzięki temu, że uczestniczyłam w programie Liderzy PAFW. W pewnym momencie już nie wyrabiałam, pracowałam na dwa etaty, w kooperatywie za darmo. Wiedziałam, że długo nie dam tak rady. Gdy ludzie mi pomagali i tak ich sprawdzałam albo mówiłam: „Dobra, jak mam ci tłumaczyć, to już sama to zrobię”. Teraz tak nie robię, ale nauka tego była trudna.
Tekst pochodzi ze strony Programu Liderzy PAFW www.liderzy.pl. To program Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, realizowany przez Fundację Szkoła Liderów.
Źródło: liderzy.pl