Tegoroczny, XVII Kongres Kobiet zostanie zapamiętany z głośnego postulatu Olgi Tokarczuk i Henryki Bochniarz. Ich żądanie, by Kongres stał się potężną instytucją utrzymywaną przez państwo, przyćmiło całe wydarzenie. Rodzi się pytanie: czy organizacja, która kreowała się na niezależny głos kobiet, faktycznie potrzebuje publicznych pieniędzy, by wywierać presję na władzę?
Olga Tokarczuk: „Żądam, chcę – i mam nadzieję, że się do mnie przyłączycie – żeby Kongres Kobiet stał się porządną, potężną instytucją, która ma swój budynek w Warszawie, swoją bibliotekę, swoją stołówkę, która ma swoje miejsce, gdzie kobiety i mężczyźni pracują nad tym, żeby zrobić coś konkretnego, żeby być cały czas poważnie traktowany, żeby mieć wpływ na politykę. Należy nam się to, żeby funkcjonować w społeczeństwie jako coś, co jest stałe, a nie efemeryczne”.
Henryka Bochniarz: „Musimy napisać list do premiera Tuska, że żądamy w następnym budżecie, który wiemy jaki jest, pieniędzy na Kongres Kobiet. Uważam, że to jest absolutnie uprawnione. Rola, jaką Kongres przez te kilkanaście lat pełni, jest nie do przecenienia”.
Jeśli zakończony w miniony weekend XVII Kongres Kobiet zostanie z czegoś zapamiętany, będzie to zapewne postulat zbudowania jego instytucjonalnej potęgi poprzez wymuszenie na rządzie wzięcia go na utrzymanie państwa i ufundowanie nie tylko siedziby, biblioteki i innych trwałych materialnych zasobów, ale także – jak rozumiem – wynagrodzeń dla odpowiednio licznych działaczek.
Przeglądam medialne relacje z wydarzenia odbywającego się pod hasłem „Bezpieczeństwo i Równość” i obawiam się, że poza żądaniem Olgi Tokarczuk, twórczo rozwiniętym przez Henrykę Bochniarz nic więcej już się do opinii publicznej nie przebije, a szkoda. Sama jestem ciekawa tych punktów programu, które wykraczały poza tematy typowe dla tego rodzaju lewicowo-feministycznych konferencji, a w tym roku rozmawiano nawet o tak „niekobiecych” i „konserwatywnych” sprawach, jak bezpieczeństwo państwowe i terytorialne, czy obrona cywilna, a wśród tematów „feministycznych” były takie, które dotyczą kobiet niezależnie od ich politycznych poglądów.
Walka z niealimentacją, przeciwdziałanie przemocy domowej i cyberprzemocy, ochrona dzieci przed niebezpieczeństwami w sieci – to nie są tematy „lewicowe”, choć niestety przyklejenie im takiej łatki bardzo utrudnia włączenie ich do mainstreamu debaty publicznej.
Czasami mam nawet wrażenie, że dzieje się to ku zadowoleniu każdej ze stron, bo lewica może nadal monopolizować swoją niszę, prawica może podtrzymywać mit o bronieniu polskiej rodziny przed atakiem „lewactwa”, a rząd może się poczuć zwolniony z poszukiwania realnych rozwiązań nawet tam, gdzie mógłby poprawić sytuację każdej kobiety, ale wymagałoby to podjęcia intelektualnego wysiłku i politycznego ryzyka, jak w przypadku nieuchronnego ubóstwa emerytalnego przyszłych emerytek wobec stale pogarszającej się demografii i utrzymania nieracjonalnie niskiego wieku emerytalnego dla kobiet, żyjących dłużej niż mężczyźni.
Panie domagające się utrzymywania Kongresu Kobiet z budżetu państwa ubolewały nad burzliwym, acz krótkim żywotem Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, zastanawiając się, dlaczego stał się efemerydą mimo dużego potencjału i politycznego momentum. To jest faktycznie ciekawy temat do głębszej refleksji, bo choć zapewne duża w tym zasługa całkowicie pozbawionej zdolności koalicyjnych liderki, to przecież nie Marta Lempart jednoosobowo sprowadziła Strajk Kobiet na polityczny margines – to ruch zgodził się na agresywne przywództwo, formy działania często wykraczające poza to, co jest społecznie akceptowalne (ataki na kościoły) oraz wulgarną komunikację, z którą trudno się utożsamiać także tym, którzy podzielali oburzenie na wyrok Trybunału Konstytucyjnego.
Jeśli dzisiaj Strajk Kobiet jest na politycznym marginesie, a może nawet na politycznym śmietniku, to wyłącznie na własne życzenie.
I niezależnie od tego, jak sama oceniam Strajk Kobiet – a nie będę udawać, że mi brakuje ulicznych burd i wulgarnych aktywistek – mógł swoje historyczne pięć minut przeciągnąć do godziny, wywierając presję na rządzących, żeby dotrzymali choć niektórych obietnic złagodzenia nieco konsekwencji wyroku Trybunału Konstytucyjnego, takich jak choćby utworzenie sieci hospicjów perinatalnych czy stworzenie wyjątku dla kobiet, których nienarodzone dzieci nie mają najmniejszych szans na przeżycie. Był przecież moment, w którym rząd PiS i prezydent przestraszyli się ulicznego gniewu na tyle, żeby takie obietnice złożyć. Jeśli przeminął zbyt szybko, trzeba umieć zrozumieć dlaczego i wyciągnąć z tego konstruktywne wnioski.
Jeśli dzisiaj Kongres Kobiet nie odgrywa w polityce takiej roli, do jakiej aspiruje, to nie dlatego, że nie dostaje publicznych pieniędzy na nieruchomości i wynagrodzenia, bo ze swoją długą organizacyjną historią, licznymi wpływowymi i zasobnymi sojuszniczkami, liderką przez dwadzieścia lat kierującą jedną z większych i ważniejszych organizacji biznesowych, nie powinien mieć większych kłopotów z pozyskaniem dowolnej kwoty na swoje działania ze środków niepublicznych.
Gdyby wspierające Kongres elity polityczne, kulturalne i gospodarcze uznały to, co robi za wystarczająco ważne, byłyby w stanie sfinansować wszystkie jego działania i nawet nie zauważyłyby tego w swoich firmowych budżetach.
Także „zwykłe” kobiety, w imieniu których Kongres się wypowiada, pewnie chętnie dorzuciłyby się do jego budżetu, gdyby wiedziały, że dzięki temu ich interesy będą skuteczniej reprezentowane.
Jeśli doświadczona, rozpoznawalna i zakorzeniona we wpływowych środowiskach organizacja z łatwym dostępem do mainstreamowych mediów nie może pozyskać pieniędzy na swoją działalność, problem najczęściej leży po jej stronie i nie rozwiąże go wzięcie na utrzymanie przez państwo.
Będąc na państwowym garnuszku, dużo trudniej wywierać na władzę presję, zwłaszcza jeśli władza i tak jest przekonana, że organizacja o takim wyraźnym ideowym profilu i tak jej nie „ucieknie” z poparciem, bo nie ma gdzie.
Jeśli więc postulaty Tokarczuk i Bochniarz są faktycznie elementem refleksji nad sposobami zwiększenia wpływu na decyzje władzy, bardziej niż przejście na jej utrzymanie, pomogłoby wyjście z lewicowo-feministycznej strefy komfortu i zaproszenie kiedyś na swoje panele kobiet reprezentujących także inne środowiska i wrażliwości.
Dopóki Kongres Kobiet będzie tylko elitarnym towarzystwem wzajemnej adoracji spotykającym się raz w roku w tym samym gronie, pozostanie organizacją bez większego politycznego znaczenia, bo tego się za żadne pieniądze nie kupi, jeśli nie ma się za sobą odpowiednio licznego tłumu.
Katarzyna Sadło – trenerka, konsultantka i autorka publikacji poradniczych dla organizacji pozarządowych. Była wieloletnia prezeska Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Związana także z Ogólnopolską Federacją Organizacji Pozarządowych, Funduszem Obywatelskim im. Henryka Wujca i Stowarzyszeniem Dialog Społeczny. Członkini zarządu Fundacji dla Polski.
Źródło: informacja własna ngo.pl