Konsultacje skazane na śmierć? [felieton Agnieszki Krzyżak-Pitury]
„Konsultacje wypada przeprowadzić” – usłyszałam z ust jednego z warszawskich polityków. To wypowiedziane mimochodem zdanie świetnie obrazuje podejście do procesu rozmowy z mieszkańcami wielu polskich włodarzy. Z jednej strony parcie społeczne, aby współtworzyć przestrzeń miejską sięgnęło zenitu, z drugiej sam proces budzi w urzędach niemały opór.
Chyba dlatego właśnie konsultacje społeczne budzą coraz więcej emocji, zarówno ze strony społecznej, jak i ich organizatorów. Wydaje się, że proces, który miał otworzyć pole dialogu urzędów z mieszkańcami, przeżywa swój kryzys.
Postawmy sprawę jasno – konsultacje społeczne nie są reprezentatywne
O tym nie trzeba już chyba nikogo przekonywać. Na konsultacjach pojawiają się ci, dla których dyskutowana sprawa jest w pewnym sensie kluczowa, ci, którzy mają czas i przede wszystkim grupy interesów, które udział w procesach konsultacyjnych traktują niejako zawodowo. Wiem o tym dobrze, bo sama od lat jestem przedstawicielką tej grupy. Udział w konsultacjach jest nudny, żmudny i wymaga ogromnego nakładu czasu, który, umówmy się, jest obecnie dobrem deficytowy. Na konsultacjach najczęściej pojawiają się też ci, którzy mają najwięcej do stracenia lub przynajmniej tak myślą.
Sami organizatorzy procesów partycypacyjnych też mają świadomość tego, że praca, którą wkładają w konsultacje jest trochę wysiłkiem z góry skazanym na porażkę. Ten głos mocno wybrzmiał podczas 10. Forum Praktyków Partycypacji, które niedawno odbyło się w Bydgoszczy. Z konsultacji mało kto bywa zadowolony. Dobrane narzędzia nie pozwolą dotrzeć do każdej z grup mieszkańców, wysłuchane zażalenia tych, którzy przyszli na spotkania potrafią mocno uderzyć w ideę, a przegrzebanie się przez setki, czasem tysiące pisemnych uwag, potrafi zniechęcić każdego, nawet najbardziej oddanego sprawie praktyka.
Optymizmem nie napawają również budżety obywatelskie, które szturmem wdarły się w ostatnich latach w miejskie agendy, a już zdążyły połknąć własny ogon. Z jednej strony mamy do czynienia z nikłą frekwencją głosujących, z drugiej frustracją zgłaszających, którzy często – mimo dużego wysiłku włożonego w złożenie wniosku – są odsyłani z kwitkiem z powodu niespełnienia założeń formalnych, chociażby niemożliwością (według urzędu) zrealizowania projektu w ciągu jednego roku.
Czy zatem konsultacje społeczne, niezależnie od ich form i zastosowanego narzędzia, trzeba skazać na śmierć? Myślę, że nie, jednak z pewnością trzeba zmienić założenia związane z ich realizacją.
Konsultujmy sposoby dojścia, nie wizję
Pytanie ludzi, czego by chcieli nie przyniesie określonego rezultatu. Ba, często może przynieść więcej chaosu i nieporozumień niż pożytku.
Przykład? Pracując ze szkolnymi społecznościami nad poprawą bezpieczeństwa dzieci, bardzo często rodzice wskazują, że ich wymarzonym rozwiązaniem są miejsca Kiss&Ride. Jest to rozwiązanie, którego logika jest sprzeczna z aktualną wiedzą z zakresu zdrowia i psychologii zachowań społecznych, ale też bardziej ogólnymi wizjami projektowania urbanistycznego. Z czego zatem wynika ta chęć? Z dobrej woli (zadbania o bezpieczeństwo dzieci, które rodzice widzą jako bezproblemowe dostarczenie ich do szkoły, najchętniej pod same drzwi), ale również niewiedzy. I tutaj jest pies pogrzebany.
W mojej opinii w konsultacjach społecznych decydenci każdego szczebla powinni konsultować nie cel, a sposoby na dotarcie do niego.
Przykład: powstaje nowe osiedle mieszkaniowe, z niezagospodarowaną działką miejską. Zapewne, gdy zapytamy mieszkańców, co chcieliby na tej działce mieć, większość wskazałaby na miejsca parkingowe, być może supermarket, pewnie nie plac zabaw. Jednak jeśli miasto wie, że w okolicy brakuje np. żłobka, to w konsultacjach powinna zawrzeć się rozmowa z mieszkańcami o tym, jak zaprojektować miejsce opieki tak, by spełniało ono także potrzeby mieszkańców, którzy nie będą bezpośrednio korzystać z jego usług. Pytając społeczności o ich potrzeby, trudności i wyzwania, ale wskazując jasno swoją wizję, można uzyskać wiele cennych informacji, które pozwolą na najlepsze możliwe zaprojektowanie danej przestrzeni.
Dobrym przykładem takiego działania jest proces wprowadzania Stref Czystego Transportu w Warszawie. Miasto wie, co chce zrobić. Chce ograniczyć zanieczyszczenie powietrza, co wynika ze zobowiązań unijnych i strategii, które zobligowane jest realizować. Pytanie zatem mieszkańców o to, czy wprowadzać SCT mija się z celem. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze, ludzie zbyt mało wiedzą o narzędziu, jakim jest SCT, jak i samym problemie zanieczyszczenia powietrza. Po drugie, można się spodziewać, że proces konsultacji stałby się areną dla mocno zorganizowanej i głośnej grupy sprzeciwiającej się wszelkim ograniczeniom samochodowym.
Aby wiedzieć jaki mandat do wprowadzenia takiej zmiany ma urząd, przeprowadzone zostały badania na reprezentatywnej grupie mieszkańców miasta. Wiedząc jak duże, bo prawie 80% poparcie dla poprawy jakości powietrza wskazali badani, miasto przystąpiło do procesu konsultacji wprowadzenia jednego z narzędzi poprawy jakości powietrza, czyli SCT. Co wyniknęło z takiego ułożenia konsultacji? Prowadzący je dowiedzieli się o trudnościach, obawach i wyzwaniach różnych grup, których pewnie sami nie byliby w stanie przewidzieć. Znając je, stołeczny ratusz może teraz zaproponować rozwiązania adresujące je, nie zaburzając celu strategicznego, jakim jest wprowadzenie SCT.
Dodatkowym elementem związanym ze stawianiem czystej kartki przed mieszkańcami jest zmywanie odpowiedzialności za decyzje z polityków. Dowolny wójt, burmistrz czy prezydent może powiedzieć, że jakieś rozwiązanie wybrali mieszkańcy, nawet jeśli stoi ono w sprzeczności ze strategiami i planami miasta lub że nie da się żadnej decyzji podjąć ze względu na rozbieżność zdań poglądów.
„Bardzo dużo głosów sprzeciwu”, czyli koronny argument pojawiający się po konsultacjach potrafi zamrozić inwestycje na lata.
A przecież wybieramy włodarzy na podstawie ich planów, programów i wizji, jaką nam prezentują w okresie przedwyborczym, również w obszarze miejskim.
Górnicy kontra studenci
Jeśli już zaczynamy rozmowę z mieszkańcami i organizacjami, to traktujmy się partnersko. Ważenie głosów i projektowanie konsultacji z założeniem, że jedni wiedzą lepiej i ich zdanie bierzemy pod uwagę, a innych nie, wydaje się być głównym grzechem zlecających konsultacje.
Świetnym przykładem zaprezentowanym podczas VIII Kongresu Ruchów Miejskich przez przedstawiciela aktywnej grupy studenckiej, z którym całkowicie się zgadzam, jest fakt wpływu, jaki na rządzących są w stanie wywrzeć protestujący górnicy. Mimo że jest ich w Polsce 80 tysięcy, ich protesty są głośne, widziane i przede wszystkim szanowane przez decydentów. Przedstawiciele studentów z Poznania, reprezentujący grupę ponad 112 tys. osób, nie są w stanie zasiąść do stołu rozmów z urzędem miejskim. Nie są traktowani poważnie. Podobnie jak uczniowie. Wprowadzane przez miasta jako novum budżety szkolne, uczniowskie, młodzieżowe, dedykują tak drobne kwoty na realizację projektów, że można za nie co najwyżej wstawić nowe pufy na szkolny korytarz.
Założenia szkolnych budżetów nie pozwalają również na integrację infrastrukturalną. Dlaczego? Bo ich twórcy zakładają, że budżety w szkołach mają uczyć młodzież zaangażowania obywatelskiego. To ogromny błąd, który moim zdaniem przynosi odwrotny efekt. Jeśli chcemy na serio oddać część władzy w szkole uczniom, pozwólmy im zdecydować, jakiego kolory ma być fasada budynku lub co ma przed szkołą się znaleźć. Założę się, że wtedy parkingi samochodowe zaczną znikać ze szkolnych podwórek w mgnieniu oka.
W konsultacjach, w które angażowane są młodsze dzieci, często pojawiają się „absurdalne” dla urzędników pomysły, np. postawienia basenu na środku ulicy. Tylko dlaczego ktoś stwierdza, że taki pomysł trzeba wyrzucić do kosza, zamiast przyjrzeć się faktycznej potrzebie, która za nim stoi? Może dzieciom brakuje wody, w której można się bawić? Kryterium powinna być możliwość realizacji, a nie poziom określanej przez kogoś śmieszności. Być może zamiast basenu można na tej ulicy postawić zbiornik z wodą, która potrzebę dzieci zrealizuje, ale zakładanie, że dzieci mogą się wypowiedzieć jedynie w przypadku osiedlowego skweru, ale już głównego miejskiego placu, wypacza ideę partycypacji.
Co zrobić, aby młodzi czuli się słuchani, zaangażowani nie mieli poczucia zmarnowanego wysiłku, a miasta mogły czerpać z doświadczenia i pomysły mieszkańców? Dialog z pewnością jest bardzo wartościowym procesem, również ten na tematy trudne i skomplikowane, co świetnie pokazują chociażby panele obywatelskie.
Czy jednak wszystko powinniśmy konsultować? Jak nie marnować czasu, energii i pieniędzy na konsultacje, które potem trafiają do kosza lub realizowane są w znikomym ułamku? To pytanie chyba na razie musi pozostać otwarte.
Agnieszka Krzyżak-Pitura, prezeska Fundacji Rodzic w mieście, aktywistka miejska, zajmuje się propagowaniem idei szkolnych ulic i ulic dla dzieci, placemakerka, wiceprezeska zarządu Kongresu Ruchów Miejskich.
Źródło: informacja własna ngo.pl