W Swietłodarsku jest dzisiaj naprawdę głośno, od wczesnego ranka trwa ostrzał wojskowych pozycji ukraińskich. Olga zagląda do pokoju: „O, już wstałaś. Mogę włączyć muzykę?”. Myślę sobie, że wolałabym słyszeć, czy te odgłosy się nie nasilają, ale potakuję. Po chwili z kuchni dociera „Come on baby, light my fire”, Olga krząta się po kuchni, dochodzi zapach naleśników. W tym całym przyfrontowym szaleństwie trzeba próbować jakoś żyć normalnie.
Od redakcji: Kiedy wczoraj wieczorem, koło 23 redagowałyśmy wywiad z Olgą Wowk z organizacji VPN Zone z donbaskiego Swietłodarska, ataku Rosji na Ukrainę miało nie być. Wszyscy wiedzieliśmy, że może nastąpić, ale nie zgadzaliśmy się, wypieraliśmy, nie chcieliśmy uwierzyć. Dzisiaj bólem w sercu patrzymy w kierunku Ukrainy.
Wywiad pozostaje na stronie, bo dzisiaj organizacje pozarządowe w Ukrainie potrzebują wsparcia większego niż kiedykolwiek. VPN Zone pozostaje w Donbasie – na dole strony znajdziecie link do portalu Patreon.
Wspierajmy Ukraińców, zadbajmy o system wsparcia dla uchodźców w Polsce, protestujmy przeciwko wojnie.
W 2014 roku w Donbasie wybuchła wojna, która ogarnęła znaczą część tego terytorium. Armii ukraińskiej udało się obronić część terenu, w pozostałej części powstały samozwańcze „republiki” – tzw. Doniecka i Ługańska Republika Ludowa. Pomiędzy jedną częścią Donbasu a drugą powstała linia rozgraniczenia, będąca jednocześnie linią frontu. Po obu stronach stoją armie, wciąż trwa tam wojna. Wzdłuż ostrzeliwanej linii demarkacyjnej jest wiele wsi i miasteczek. Mieszkają tam ludzie, którzy od ośmiu lat cierpią z powodu trwających walk. Dolatują do nich pociski, burzone są domy, z frontu ciągle słuchać hałas wyrzutni rakietowych. Są ranni żołnierze i cywile.
Do miejsca, w którym stoją wojska, ze Swietłodarska jest około siedmiu kilometrów. Kiedyś linia znajdowała się bliżej, armii ukraińskiej udało się odsunąć ją trochę od miasta. Swietłodarsk to miasto w polu. Jest fabryka, pole, zalew. W niedużym mieście są bloki i… głównie bloki.
Olga z mężem Andrzejem mieszkają tu od 2017 roku. Poznali się tutaj – w trakcie pracy z dziećmi, które cierpią z powodu konfliktu zbrojnego. Razem ze znajomymi współtworzą Centrum Młodzieżowe VPN Zone. Pieniądze z prezentów weselnych poszły na organizację.
Po śniadaniu idziemy do Centrum. Olga jest zajęta, ja rozglądam się po mieście. Wśród bloków dużo policji, która wchodzi do mieszkań – trwa obława na lokalne fabryki narkotyków. Główną drogą jedzie czołg. Dalej – bliżej linii frontu zaczynają się działki, w lecie ludzie uprawiają tutaj warzywa. Pan z działki na końcu ulicy zaprasza na kawę, wyciąga z szopy pociski, które wpadły mu do ogrodu. Słońce powoli się kładzie. Ostrzał artyleryjski, który w ciągu dnia trochę ucichł, znowu się wzmaga.
Taka sytuacja – względnego, trochę dziwnego dla zewnętrznych obserwatorów, a trochę udawanego, spokoju, która od kilku lat charakteryzowała miasta oddalone o kilka kilometrów od frontu, w ostatnim czasie stopniowo się zmienia. Rośnie ryzyko rosyjskiego ataku na Ukrainę. Przy ukraińskich granicach rośnie liczba rosyjskiego wojska. Jest więcej strzałów na linii kontaktu, celowo ostrzeliwane są obiekty cywilne. Kilka dni temu ogromny niepokój wywołała informacja o wysłania do Donbasu rosyjskiego wojska, bo chociaż rosyjska armia nie opuściła okupowanego terenu od 2014 roku, to otwarta deklaracja, że siły zbrojne Rosji wprowadzane są do regionu, musiała zostać odebrana jako groźna. Rosja uznała „niepodległość” Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej, a następnie określiła ich terytorium w granicach dawnego obwodu donieckiego i Ługańskiego. Na tym terenie znajduje się również Swietłodarsk.
Co robi w tym trudnym miejscu, w blokowisku na środku pola, siedem kilometrów od frontu, młoda malarka z pięknego miasta Lwów, która wojny mogła nigdy nie spotkać?
Małgorzata Łojkowska: – Olu, gdzie mieszkałaś, zanim przeprowadziłaś się tutaj?
Olga Wowk: – Mieszkałam w różnych miejscach, ale najdłużej, przez ostatnie kilkanaście lat we Lwowie.
We Lwowie mieszkaliśmy w bloku na dziesiątym piętrze. Kiedy zachodziło słońce, było naprawdę pięknie, całe to mieszkanie zalane było słońcem. W naszym bloku było też swobodne wyjście na dach – zapraszałam tam znajomych, robiliśmy wieczorki z kawą, z girlandami. Widać było stamtąd całe miasto.
Dlatego postanowiłaś zamienić Lwów na Swietłodarsk?
– Lwów jest spokojny, piękny. Patrząc na Lwów, w ogóle nie domyślisz się, że jesteś w kraju, w którym jest wojna. Ludzie się bawią, odbywają się festiwale. Dla mnie to było trudne. Wiem, że nie można ciągle się zadręczać. Andrzej – mój mąż, mówi, że żołnierze na linii frontu stoją właśnie dlatego, żeby inni ludzie mogli żyć normalnie. Ale dla mnie to było trudne, bardzo głęboko to czułam.
Wojna przyszła do Lwowa wraz z uchodźcami. Przyjmowała ich nasza cerkiew. Tym ludziom było niełatwo, cerkwi też było niełatwo – to było dużo ludzi. Zaczęłam im pomagać. Pamiętam małego chłopca, który poprosił mnie, żebym pożyczyła mu aparat. Myślałam, że będzie robił zdjęcia znajomych, a potem patrzę, a tam zdjęcia wierzchołków drzew, przez które przebija się słońce. Pomyślałam, że on jest taki mały, a widzi, że wszystko jest takie piękne.
Co było potem?
– Półtora roku później znajoma zaprosiła mnie na obóz rehabilitacyjny dla weteranów i ich rodzin, jako wolontariuszkę, uczyłam się wtedy na naukach plastycznych, interesowała mnie terapia przez sztukę. Poznałam ludzi, którzy stracili już kogoś na tej wojnie. Żołnierzy, którzy pozostali z następstwami wojny. Zobaczyłam tam ogromne cierpienie.
Nie mogłam przestać o tym wszystkim myśleć, poczułam, że chciałabym jakoś ludziom pomóc. Ale też nie wierzyłam, że mogę coś zrobić, nie miałam siebie za osobę, która potrafi coś zrobić, w ogóle cokolwiek.
To wydarzenie wzbudziło we mnie jednak wiele refleksji. Myślę, że po tym, jak usłyszysz takie historie, spotkasz takich ludzi, to nie możesz i nie masz prawa, pozostać taką samą. W mojej głowie ciągle pojawiała się myśl: dlaczego ci ludzie muszą przez to przechodzić?
Czułam wstyd z powodu tego, że żyję tak spokojnie. Pomyślałam, że o nic nie muszę się martwić, niczego nie muszę się obawiać – oczywiście martwiłam się o przyszłość, ale nic mi w nie groziło, tak naprawdę. Nie było pocisku, który leci na mnie z boku. Nie musiałam się zastanawiać, gdzie jest schron.
Raz poszłam nawet do psychologa, chciałam zapytać, co to znaczy, jeżeli ja się wstydzę tego, że jest mi dobrze. Ta psycholog popatrzyła na mnie bez zrozumienia i już więcej tam nie poszłam.
Co było dalej?
– Z Andrzejem nawiązaliśmy kontakt rok po tym obozie – zobaczyłam o nim artykuł w Internecie. Było tam napisane, że jest kapelanem, to był reportaż z Donbasu. Napisałam do niego. Zapytałam, jak mogłabym pomóc. Jakiś czas później zaproponował mi, żebym przyjechała do nich pracować z dziećmi. To była grupa związana z cerkwią, jeździliśmy po różnych miejscowościach, prowadziliśmy zajęcia. Moją rolą były kreatywne lekcje dla dzieci. Już wtedy widziałam, jak bardzo rysunki dzieci z terenów objętych frontem różniły się od rysunków dzieci mieszkających w spokojniejszych miastach.
Dzieci opowiadały mi swoje historie. Czasami nie wiedziałam, jak reagować. Pamiętam chłopca z Limana, który opowiadał, że w samym Limanie nie było działań zbrojnych, ale na peryferiach były. Kiedy się zakończyły, zabrała go tam babcia. I tam było strasznie. Wyglądał na skrajnie przerażonego, choć minęły od tamtej pory już trzy lata.
Nadal te wspominania były takie wyraźne?
– Ciągle to pamiętał, musiał się tam naprawdę bardzo przestraszyć. Trudno winić tą babcię, to nie jest wszystko normalna sytuacja, życie w miejscu, w którym prowadzone są działania zbrojne. Ludzie wielu rzeczy nie wiedzą. Wielu nawet nie rozumie, jak to się wszystko stało, jak to się zaczęło, po co jest ta wojna.
Ja w ogóle w dzieciństwie bardzo się bałam, że przyjdzie wojna i zabiorą mojego tatę. Śniło mi się, że go zabijają, wychodzę przed dom i widzę, jak ktoś do niego strzela. Budziłam się. Dzieci tutaj realnie przeżywają mój dziecięcy strach.
Czy w Swietłodarsku dużo jest dzieci, którym potrzebna jest pomoc, pewnie najlepiej psychologiczna?
– Mieszka tutaj bardzo wiele straumatyzowanych dzieci. Ale te dzieci tutaj chcą pokazać, że są silne. Niewiele jest dzieci ze Swietłodarska, które powiedzą – tak, mnie to przeraża. Chociaż kiedy wojsko zaczyna strzelać, zamykają się w pokojach, tulą się w kącie. Ale kiedy je zapytasz, jak się czuły, powiedzą: „nie, mnie to nie przestraszyło”. To są oczywiście bzdury.
Ludzie tutaj w ogóle nie są przyzwyczajeni do okazywania swojego strachu, nie są przyzwyczajeni do otwierania się przed ludźmi. Dlatego my z dziećmi dużo rysujemy. Tutaj bardzo ciężki był 2015, 2016 rok, i w tych rysunkach to widać.
Co dzieci rysują?
– Czołgi, wyrzutnie pocisków. Czasami opowiadają też o tym, w jaki inny sposób dotyka je ta wojna, że np. jeździli do babci, a teraz już trzy lata babci nie widzieli, bo babcia mieszka na terenie okupowanym przez Rosję. Jedna dziewczynka opowiadała mi taką historię – bardzo lubiła śliwki. Bardzo lubiła je obrywać i jeść. U babci na podwórku stała śliwa. A potem w nią wpadł „grad” i ona uschła. To taka prosta historia, ale ona pokazuje tak wiele.
W 2017 roku spadł tutaj pocisk na terenie szkoły.
– Właśnie malowałam się do wyjścia przed lustrem, które stało na oknie, kiedy usłyszałam straszny huk i lustro trzasnęło. Wybiegłam z domu, poleciałam zobaczyć, co to. Pocisk rąbnął w drzewo na dziedzińcu. Nic się nie stało, ale okna w szkole wypadły. Dzieci były bardzo przestraszone. Przyjechało wielu dziennikarzy. Przyjechali, wyjechali i na tym się skończyło. Dzieciom nie udzielono żadnej specjalnej pomocy psychologicznej.
Czy Ty boisz się jeszcze trochę czasami, kiedy trwają te ostrzały pozycji wojskowych?
– Pamiętam, jak jeszcze podróżowaliśmy po Donbasie, w Awdijiwce uderzyła mnie sytuacja na placu zabaw. Tam była karuzela, zjeżdżalnia. Było tam tak wesoło, wszyscy się śmiali i krzyczeli, a w tle było słychać strzały. Byłam przerażona, a wszyscy zachowywali się, jakby nic się nie działo.
Tutaj, w Swietłodarsku bałam się, kiedy mieszkaliśmy na krańcu miasta. Widziałaś takie wysokie domy i ogrody warzywne?
Tak. Niedaleko jest linia frontu, pozycje ukraińskie.
– My mieszkaliśmy w tym ostatnim bloku. Bardzo blisko pozycji wojskowych. Pamiętam, jak raz przyszły do mnie dzieci – wtedy jeszcze nasza organizacja nie miała swojego pomieszczenia. Oglądamy kreskówkę i zaczyna się ostrzał. To był mój pierwszy miesiąc tu. Zadzwoniłam do taty: „Tato, co robić?”. A on do mnie: „Mieszkałaś kiedyś obok poligonu, to czemu się boisz, trzymaj się, wszystko będzie dobrze”.
Mówię do dzieci: „Dzieci, idziemy do domów”. Dzieci: „Cooo, dlaczegoooo????”. Ale i tak ubrałam dzieci i zabrałam do domów. Wiesz, ja pierwszy raz to widziałam, tyle światła i ognia.
Potem zaczęłam z dziećmi o tym rozmawiać. Przeraziła mnie ta obojętność. Zaczęłam pytać: „Ale wy wiecie, że umierają tam ludzie?”.
Byłam wczoraj na tych działkach. Jeden pan pokazał mi pociski, odłamki, które wpadają mu do ogodu. Zachodziło słońce, było pięknie, ten kontrast pięknej przyrody z tym całym nieszczęściem był przerażający.
– Kiedy ja patrzyłam na pola, to dla mnie to były pola śmierci.
W którym roku tu przyjechałaś?
– Jesienią 2017. Koledzy zaprosili mnie tutaj i zaproponowali mi, żebym prowadziła zajęcia artystyczne. Postanowiliśmy zrobić tutaj centrum młodzieżowe. Chcieliśmy, żeby dzieci mogły tu przychodzić i czuć się dobrze, mniej przebywać w trudnym środowisku. Chodziło nam o to, żeby uczyć, ale też stworzyć miejsce do odpoczynku, do relaksu. Bo w Swietłodarsku dużo rodziców używa alkoholu, narkotyków. Takie skutki uboczne wojny. Tutaj nie ma poradni rodzinnej, nie ma innych organizacji.
Czy możliwa jest praca z rodzicami?
– Trudno jest rozmawiać z niektórymi rodzicami, bo są po prostu uzależnieni. Pamiętam, jak z jedną mamą chciałam porozmawiać, to w ogóle mnie zignorowała, druga w ogóle nie chciała mnie wpuścić. Kiedyś jedna dziewczynka chciała mnie przestawić swojej mamie. Przechodziliśmy obok ich domu, poszliśmy, zapukaliśmy. Dziewczynka mówi „Mamo, otwórz drzwi, przyszliśmy, żebyś się mogła poznać z Olgą”. Mama otworzyła lufcik i mówi: „Vika, idź na spacer”. Myślę sobie: „Wow, dziecko chciało wrócić do domu, a matka nie pozwoliła mu na to”. To przerażające, ale tak żyje wiele dzieci.
Poprzednie mieszkanie, w którym mieszkaliśmy – naszymi sąsiadami byli narkomani, produkowali kompot u siebie w domu. Dla mnie to był szok, jak przychodziło do mnie dziecko i ono pachniało tym zapachem gotowanego kompotu.
Pięciolatki biegają same po ulicy. Dzieci bawią się w rzucanie bombami. Próbują pokazać przed sobą, że to ich nie przeraża. Moja koleżanka wolontariuszka powiedziała mi, że jeden z chłopców ostatnio zaczął palić, ma około 15–14 lat. To taki miły, dobry chłopiec. Mówi: „Chrzanię to wszystko. Kiedy wojna się skończy, rzucę palenie”.
Twoi koledzy prowadzą tutaj także taką działalność proobywatelską.
– Uczymy konstytucyjnych praw, praw człowieka, liderstwa. Uczymy o tym, co to jest społeczeństwo obywatelskie, co to jest wolontariat. Staramy się pokazać ludziom, że mają na coś wpływ. Że są odpowiedzialni za swój kraj. Tutaj dużo ludzi myśli, że wszystko powinien zrobić dla nich ktoś inny – ten czy tamten, albo państwo. Chcemy im pokazać, że jeżeli mamy żyć dobrze, to musimy sami to zrobić.
Od kilku lat współpracuję także z inną ukraińską organizacją, która daje dzieciom możliwość uzyskania wsparcia psychologicznego, a także prowadzi terapię sztuką na całej linii frontu – „Głos dzieci”. Niejednokrotnie przekonaliśmy się, że siła sztuki może pomóc dzieciom uporać się z traumą wojny.
Czy rozmawiacie z rodzinami dzieci, z dziećmi, które przychodzą do Waszej organizacji o tym, że Rosja może zaatakować całe terytorium Donbasu?
– Tak, mieszkańcy Swietłodarska żyją w niepewności i bardzo się martwią, że wszystko zacznie się od nowa, tak jak w latach 2014-2016. Wspominają ten czas z lękiem. Niektórzy już wyprowadzili swoje rodziny ze Swietłodarska. Rosyjskie wojska okupacyjne ostrzeliwują Nowoługańskie, które jest bardzo blisko nas. Niedawno zginął tam cywil. W różnych miejscach w Donbasie ostrzeliwane są obiekty cywilne. Obecnie wszystkie szkoły powróciły do nauczania na odległość, aby nie narażać dzieci na niebezpieczeństwo i nie gromadzić ich w jednym miejscu.
Co zrobisz, jeżeli dojdzie do działań zbrojnych na skalę większą niż obecnie. Gdyby przesunęła się linia frontu? Gdyby działania zbrojne były mieście?
– Nie wiem. Wiesz, ja w zasadzie jechałam do miejsca, w którym jest wojna. Myślałam, że sytuacja tutaj jest o wiele gorsza. Tutaj były okresy gorsze i spokojniejsze, ale już wiele razy było bardzo źle – bomby spadały na miasto, obok miasta. Trafili w rynek, w prywatne mieszkania, trafili w szpital. Wcześniej cały czas były ostrzały, dzień i noc strzelali. Aż ziemia drżała, jasno się robiło. Tu niedaleko jest wioska Nowoługańskie, tam często trafiało – w domy, w gospodarstwa, w ogrody.
Myślę, że Andrzej i ja byśmy zostali. Są tutaj dzieci, które muszą sobie radzić, nigdzie nie wyjeżdżają. Skoro oni zostają, to dlaczego ja nie mogę tego zrobić?
Na pewno nie mogłabym tu zostać, gdyby na ten teren rozciągnęła się rosyjska okupacja. Jestem ze Lwowa, a wiele osób z terenów okupowanych jest tak przesiąkniętych rosyjską propagandą, że nienawidzą wszystkiego, co ukraińskie. Osoby o poglądach proukraińskich są niepożądane przez miłośników "rosyjskiego świata". Mogliby mnie po prostu zabić.
Źródło: informacja własna ngo.pl