Pływali z nimi już syn ambasadora Ekwadoru i student z Nigerii. Pływa też Cathrine, która pochodzi z Włoch. Różnili się i różnią od siebie, ale na wodzie to nie ma znaczenia: jako osada wszyscy płyną w jednej łodzi. W osadach Towarzystwa Wioślarskiego „Syrenka” swoje miejsce znalazły także nastolatki z Ukrainy.
Jest listopadowa sobota, godzina 11. Zielona Warszawa została wariacją na temat odcieni szarości i brązu. Na bulwarach koło mostu Łazienkowskiego jest prawie pusto. Co jakiś czas nieliczni biegacze mijają się z zatwardziałymi fanami kolarstwa. Gdzieś za chmurami podobno świeci słońce, ale w powietrzu czuć tylko chłodem. Odbieram telefon od Jarka Lindqvista, założyciela Towarzystwa Wioślarskiego „Syrenka”.
– Będzie pan? Wspaniale! Wał Miedzeszyński 399, pierwszy zjazd w prawo za przystankiem autobusowym. Jeszcze przed mostem, jadąc na południe, pierwsza brama po prawej – instruuje mnie, jak na trenera przystało. – Jesteśmy w środkowej części baraku. Proszę się tylko nie przestraszyć, gdy pan będzie szedł, na pierwszy rzut oka nie widać, że to tu. Do zobaczenia!
Bez instrukcji rzeczywiście można by mieć problem z rozpoznaniem, że niepozorny budynek, przypominający skup palet, to siedziba organizacji wioślarskiej. Fundacja Towarzystwo Wioślarskie „Syrenka” nawiązuje nazwą do jednego z największych klubów wioślarskich w przedwojennej Warszawie. Tamta „Syrena” – z siedzibą nad kanałkiem Czerniakowskim – została założona w 1927 roku z misją popularyzowania sportu wśród mieszkańców stolicy i pracowników miejskich. Sekcja wioślarska szybko się rozrastała, w 1931 roku liczyła już 360 członków, a wraz z rozwojem innych sekcji pod koniec lat 30. klub miał ponad tysiąc członków.
„Syrenka” swoją działalność rozpoczęła w 2012 roku. Fundacja, prowadząca amatorski klub sportowy, znajduje się po prawej stronie rzeki, ale świadomie nawiązuje do przeszłości swojej poprzedniczki, starając się – poza propagowaniem aktywności fizycznej – być też miejscem spotkań dla lokalnej społeczności. Działając w ramach stołecznej sieci Miejsc Aktywności Lokalnej, „Syrenka” chce pokazywać mieszkańcom różne formy spędzania wolnego czasu i budowania więzi z otoczeniem. I daje im takie możliwości.
Nasze syreny
Swoje miejsce w „Syrence” znalazły Alwina, Anastazja i Kira. O to, jak dziewczyny znalazły się w klubie, pytam ich trenera, Jarka:
– Poszliśmy do jednej z praskich szkół, żeby zrobić nabór dla młodzieży z Ukrainy – mówi Lindqvist. – W tamtym momencie nie przewidywaliśmy, że będziemy prowadzić rekrutację. Była to decyzja podyktowana chwilą: czuliśmy, że w taki sposób będziemy potrafili im pomóc odnaleźć się w nowym mieście i kraju. Byliśmy zdziwieni, że koniec końców przyszło tylko kilka osób, w tym chłopcy, z którymi wiązałem spore nadzieje. Wtedy przyszła do nas także Alwina. Historia trochę jak z filmu: stereotypowo kojarzeni z wioślarstwem chłopcy szybko się zniechęcili i odpadli, a niepozorna dziewczyna po dwóch dniach od pierwszego treningu już dzwoniła do mnie, żeby spytać się, kiedy będzie następny i jak ma się do niego przygotowywać! Od pierwszego spotkania – czy to z Kirą, Alwiną czy Anastazją – widać było u każdej z nich niespotykaną w tym wieku pasję, determinację i chęć do pracy. Śmieję się czasem, że pływają już jak syreny, a przecież są z nami od niedawna – chwali podopieczne trener.
W tym momencie jako pierwsze na trening przychodzą młode wioślarki. Szybko witają się z nami i znikają w prowizorycznie urządzonej szatni, skąd zaraz słychać przekomarzania. Widać, że czują się tu jak u siebie. Kiedy wychodzą przebrane w dresy, bez skrępowania podchodzą do turystycznego stolika na środku hali, na którym poustawiane są kubki, żeby nalać sobie wody. Jarek proponuje nam herbaty, opowiadając przy tym o działalność Fundacji:
– „Syrenka” jest częścią stołecznej sieci Miejsc Aktywności Lokalnej. Pomysł wziął się ze Społecznej Strategii Warszawy, a w szczególności z Programu Wzmacniania Wspólnoty Lokalnej. Działalność Syrenki to próba wyjścia naprzeciw temu, czego brakuje w naszej okolicy i naszym mieście. Tym czymś są miejsca wspólne: takie, w których można się spotkać z ludźmi, porobić coś ciekawego, może nauczyć czegoś nowego. Obecnie w mieście funkcjonujemy głównie w dwóch trybach: albo jesteśmy w pracy, albo w domu. Dlatego „Syrenka” jest nie tylko klubem sportowym, ale przede wszystkim miejscem spotkań i wydarzeń. A jeżeli przy okazji udaje nam się zmienić trochę sposób uprawiania aktywności fizycznej na bardziej wspólnotowy i przekazać kolejnym osobom zamiłowanie do wioślarstwa, to tym lepiej – komentuje Lindqvist.
W międzyczasie grono osób, które przyszły na trening powiększyło się. To Michał, Mateusz, Tomek, Gosia i Ula, która przyprowadziła też dwójkę dzieci. Każdy, kto przychodzi, wita się ze wszystkimi po kolei. Mimo sporych różnic wieku, są ze sobą po imieniu. Zwyczaje panujące w klubie tłumaczy mi Tomek, rocznik ’61:
– Wszyscy wymieniamy się robotą i pracujemy na miarę naszych możliwości. My przeniesiemy łódki z hali na wodę, to dziewczyny zaniosą wiosła. Dla każdego znajdzie się u nas miejsce, jeżeli tylko ma ochotę – opowiada mężczyzna.
W „Syrence” nie czuć napięcia, które jest obecne na treningach w niektórych klubach sportowych. Zdaniem trenującego w klubie od kilku lat Krzyśka – rosłego mężczyzny z siwymi już włosami – jest tak przede wszystkim dlatego, że trenują tu amatorzy.
– Jarek jest jedną z niewielu osób w środowisku, która przyjmuje takich emerytów jak ja – śmieje się. – Inne miejsca są nastawione na sport przez wielkie „S”. Nie ma tam miejsca dla amatorów, bo wtedy nie ma co liczyć na pieniądze z wygranych zawodów, od sponsorów czy z transferów, jak w przypadku piłki nożnej – kwituje, poważniejąc. – W rezultacie coraz trudniej jest znaleźć miejsce, aby się poruszać, zadbać o swoją kondycję i głowę, ale przy tym robić to wspólnie, bez płacenia ogromnych sum i czucia się jak piąte koło u wozu.
Pytam go, co jeszcze stanowi wyróżnik ich klubu.
– Dla mnie to przede wszystkim spotykanie się i bycie razem. Dziś zazwyczaj wszyscy, którzy coś trenują, robią to sami. Niezależnie od tego, czy będzie to bieganie, rower czy siłownia. Każdy jest sam ze swoim wysiłkiem, zamknięty w swoim świecie.
Pytany o to, jak trafił do „Syrenki”, odpowiada, że przypadkiem.
– Moja znajoma napisała na Facebooku, że idzie nad Wisłę na wiosła i zaprasza, żeby dołączyć. Akurat szukałem wtedy nowego sportu, który będzie ogólnorozwojowy, wymagający kondycyjnie, a przy tym osoba w moim wieku będzie mogła jeszcze do niego podejść. Przyszedłem na pierwszy trening i wsiąknąłem zupełnie. Nie sądziłem, że będę kiedyś wiosłował, a zostałem na dobre. Wioślarstwo zdecydowanie uzależnia – przyznaje Krzysztof.
Kto czuje rzekę?
Tak było też w przypadku dziewczyn. Chociaż są w klubie znacznie krócej niż Krzysiek czy Tomek, już zdążyły złapać wioślarskiego bakcyla. Entuzjastycznie witają każdego, w międzyczasie rozglądając się za czymś do roboty.
Niewysoka blondynka, ubrana w granatową bluzę bez kaptura i szare dresy, to Kira Dulczevskaya. Najstarsza z całej trójki, ma piętnaście lat i od ponad roku trenuje w „Syrence”. Pochodzi z Brześcia w Białorusi, gdzie skończyła czwartą klasę. Po przyjeździe do Polski z rodzicami w 2019 roku musiała ją jednak powtarzać ze względu na trudności z językiem polskim. Do klubu trafiła ponad rok temu, ale w tym czasie zdążyła odbyć już sześciogodzinną „wycieczkę” z załogą ósemki do Serocka za Zalewem Zegrzyńskim i siedzieć na sterze trzydzieści cztery razy. Ten trening będzie jej trzydziestym piątym.
– Uwielbiam być na sterze. Czuję rzekę – mówi Kira, kiedy pytam ją o to, co najbardziej podoba jej się w wioślarstwie. – Kiedy płynę, po prostu wiem, co u niej słychać: czy się zmieniła, co się u niej działo…
Jej znajomość Wisły budzi podziw u klubowych koleżanek i kolegów, co potwierdzają Tomek, Ula i Krzysztof.
– Ona jest niesamowita. Posadziliśmy ją raz na sterze, a ona od razu potem chciała znowu. Uważnie słuchała wszystkiego, co było mówione, a przy tym sama bardzo uważnie obserwuje to, co się dzieje – z rzeką, z łodzią, z ludźmi. Urodzona sterniczka! – mówią z uznaniem Ula z Tomkiem.
Dla Kiry najważniejsze w byciu na sterze jest uważność: – Wystarczy przyglądać się rzece, myśleć, a potem łączyć to ze sobą w całość. W lecie czasami pojawiają się mielizny, na które trzeba uważać. Jeśli ktoś siedzi na sterze, to powinien wiedzieć, gdzie ostatnio było mało wody, bo następnym razem może jej tam po prostu nie być – mówi z lekkim uśmiechem, jakby od razu każdy mógł zostać sterniczką.
Z kolei Alwina Yabłońska urodziła się trzynaście lat temu w Ukrainie i jeszcze rok temu mieszkała w Kijowie. Do Polski przyjechała z mamą kilka dni po tym, jak rosyjskie wojsko rozpoczęło pełnoskalową agresję na Ukrainę. Do „Syrenki” trafiła, zachęcona wizytą Jarka i Uli w swojej szkole. Jak mówi jej mama Olya Yabłońska, mieli dużo szczęścia, ponieważ jej mąż już wcześniej pracował w Warszawie i dzięki polskiemu obywatelstwu swoich rodziców mógł ubiegać się o pobyt stały.
– Jestem bardzo szczęśliwa, kiedy widzę, jak Alwina się rozwija dzięki wioślarstwu. Najważniejsze dla mnie jest, że zamiast siedzieć przy telefonie, uprawia sport na świeżym powietrzu. Do domu wraca zmęczona, ale zawsze uśmiechnięta, przechwalając się nowymi odciskami na dłoniach i tym, co robili na treningu. Jest przy tym zachwycona ludźmi w klubie. Razem z mężem bardzo się cieszymy, że nasze dziecko robi to, co naprawdę lubi: Alwina znalazła się w kręgu ludzi, którzy dodają jej siły i pewności siebie – mówi kobieta.
Ala, bo tak na nią wołają w klubie, z wyglądu przypomina bardziej gimnastyczkę niż wioślarkę. Smukła, a przy tym drobna, ma niebywałą koordynację ciała i z łatwością potrafi utrzymywać odpowiedni rytm, wiosłując przez dłuższy czas. Jak sama mówi, do treningów zachęcił ją piknik z okazji dziesięciolecia klubu, na który zapraszali w szkole Jarek z Ulą.
– Na piknik przyszłam z mamą i byłam zachwycona! Pływaliśmy na hamburce, a kiedy skończyliśmy, od razu wiedziałam, że chcę spróbować znowu – wspomina dziewczyna.
Anastazja Marczuk przyjechała do Polski z rodziną, uciekając przed wojną. Do klubu trafiła dzięki Alwinie, która zaproponowała koleżance, żeby poszła na wiosła razem z nią. Od tego czasu Nastia – jak mówią o niej zdrobniale w klubie – wiosłuje w „Syrence”. We trzy nie tylko trenują razem, ale też chodzą do jednej szkoły.
– Do szkoły przyszłam już do siódmej klasy, bo szóstą kończyłam jeszcze będąc w Ukrainie. Nauka idzie mi dobrze, udało się nawet otrzymać w zeszłym roku czerwony pasek – chwali się Anastazja, kiedy rozmowa schodzi na temat szkoły i nauki. Kiedy pytam ją o trudności, z jakimi musiała mierzyć się po przeprowadzce do Polski, odpowiada krótko, ale z szerokim uśmiechem: – Jakieś problemy były, ale udało się je pokonać.
Widać, że jest dumna z tego, że mimo konieczności zmiany kraju, szkoły, języka oraz otoczenia, czuje się u siebie.
Wszyscy razem
Jednak szukanie swojego miejsca nie jest łatwe. Pytane o to, jak wygląda ich życie w szkole i ich relacje z dziećmi z Polski, dziewczyny nagle stają się skrępowane. Po chwili ciszy odzywa się Anastazja:
– Niektórzy Polacy nie lubią Ukraińców, a niektórzy lubią… – mówi, ale widać, że jest jej trudno. W końcu dodaje, że niektórzy nie chcą z nimi rozmawiać, kiedy dowiadują się, że są z Ukrainy. – Po prostu kolegujemy się z tymi ludźmi, którzy chcą. W naszej szkole jest bardzo dużo Ukraińców, więc jest z kim porozmawiać – dodaje.
Wtóruje jej Alwina, według której nie warto zmuszać kogoś do rozmowy, kto nie ma na nią ochoty, nieważne z jakich powodów. Przyznaje, że czasami problemem jest bariera językowa.
– Trochę trudno czasami się z nami porozumieć, bo rozumiem, co do mnie mówią, ale brakuje mi słów, żeby powiedzieć coś tak, jak to czuję. Zdarza się, że kiedy czytam lub słucham czegoś, pojawiają się nowe słowa, których muszę się nauczyć. To ciężkie – mówi.
Trudności z integracją, o których mówią dziewczyny, zauważa też Paweł Kudzia – związany z „Syrenką”, a prywatnie również przyjaciel Jarka Lindqvista. Przez lata pracował w Polskiej Akcji Humanitarnej jako szef misji zagranicznych. Kiedy pytam go o historię Alwiny i Anastazji, mówi:
– Dziewczyny są niesamowicie dzielne. Spotkało je prawdziwe trzęsienie ziemi – wojna, koniec znanego życia, konieczność zaczynania na nowo w nowym kraju i miejscu, bez znajomości języka, a one nawet przez moment nie dają za wygraną.
Ze słowami Pawła zgadza się Jarek.
– Dziewczyny są niesamowite: mają ogromny talent, a przy tym są pracowite i skromne. Wioślarstwo jest pięknym sportem, ale przy tym trudnym i niewdzięcznym: zanim zacznie się doskonalić techniczne umiejętności, trzeba wypracować sobie siłę i koordynację, co zazwyczaj zajmuje sporo czasu – mówi, podkreślając ilość pracy, którą osoby zainteresowane wioślarstwem muszą wykonać, zanim mogą myśleć o pływaniu. Wioślarstwo to nie tylko treningi i przygotowanie kondycyjne, ale też dbanie o sprzęt, To też zajmuje sporo czasu i energii. Tym większy podziw budzą dziewczyny, które nie dość, że nie dają za wygraną, to w dodatku cały czas chcą podnosić sobie poprzeczkę.
Kudzia dodaje, że pomoc Fundacji nie kończy się na podtrzymywaniu sportowej pasji dziewczynek.
– Staramy się je wspierać, dając im czas i miejsce nie tylko na trenowanie, ale też na rozmowy, zabawę i organizując różne aktywności. Jako członkowie klubu spędzamy ze sobą czas poza treningami, na przykład spotykając się przy złej pogodzie na wspólne jedzenie. Włączamy dziewczyny w nasze aktywności, przy okazji opowiadając o miejscach, ludziach i historii, których nie znają. Były z nami na wodzie w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Chcieliśmy pokazać i dać im możliwość udziału w tym, co dzieje się dookoła nich. One same będą najlepiej wiedziały, co z tym wszystkim zrobić – dodaje.
– Nie uważam, że robimy coś specjalnego. Po prostu, na tyle na ile możemy, staramy się wspierać dziewczyny: tu złożymy się na urodzinowy prezent dla którejś z nich, innym razem po treningu, zamiast od razu się rozejść, zostaniemy i pogadamy o tym, co u nich się dzieje.
Za dwa tygodnie, jedna z naszych klubowiczek, Cathrine zaprosiła nas na wspólne przygotowanie spaghetti i obiad. W połowie listopada trening na rzece jest już męczarnią, a włoskie jedzenie zdecydowanie można wliczyć w plan treningowy – śmieje się Jarek, kiedy idziemy z dziewczynami nad wodę. W końcu – niezależnie od tego, czy zdecydują się dalej mieszkać i żyć w Polsce, czy będą chciały wyjechać – dzisiaj są tutaj.
Koniec
Dzisiejszy trening to być może jedno z ostatnich wyjść: pod koniec listopada nie wiadomo, czy następnym razem nie spadnie śnieg. Kiedy odbijamy od pomostu, nagle kończą się żarty i dogadywanie. Wszyscy są skupieni, czekając na komendy.
– Uwaga! Teraz pierwsza czwórka pracuje, druga trzyma wodę – mówi Tomek. – Najpierw dwa razy pół, potem trzy czwarte, a potem cały wózek, powtórka całości. I pamiętajcie: wolno na wózku, dynamicznie wiosłem na wyjściu i nie szarpać!
Siedząca z przodu Zofia tłumaczy mi szybko: – Tomkowi chodzi o to, jak daleko masz się odepchnąć nogami. Zobaczysz zaraz, zresztą szybko się nauczysz – rzuca i odwraca się, bo w międzyczasie Tomek już zaczął odliczanie.
– Pół! Pół! Trzy czwarte! Ii całość! Wolniej na wózku, bez pośpiechu! – głos Tomka odbija się od przęseł mostu Łazienkowskiego. Po nabrzeżu lewego brzegu Wisły, w stronę Ursynowa, jadą rowerzyści, ale im dłużej wiosłujemy, tym bardziej zostają z tyłu. – Druga czwórka! – krzyczy znowu Tomek. Kiedy po chwili pada komenda „wszyscy razem”, wydaje się, jakbyśmy nie płynęli pod prąd, ale z nim.
– Tak, dziewczyny nie urodziły się w Polsce. I co z tego? Wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi. Nie ma u nas miejsca na wykluczanie. Pływali z nami już syn ambasadora Ekwadoru i student z Nigerii. Pływa z nami Cathrine, która pochodzi z Włoch. Różniliśmy się i różnimy od siebie, ale na wodzie to nie ma znaczenia: jako osada wszyscy płyniemy w jednej łodzi – mówi trener.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.