I tak wygra kapitalizm, czyli o życiu po wirusie [Felieton Okraski]
Prezentowane przez rząd założenia tarczy antykryzysowej na czasy spowolnienia gospodarczego nie są nawet kiepskie czy niedoskonałe – one są niemalże kpiną z pracowników.
Mawia się, że kapitalizm to indywidualizacja zysków i uspołecznienie strat. Co to tak naprawdę oznacza? To po prostu scenariusz, który zostaje automatycznie, wręcz bezwiednie wprowadzany w sytuacji każdego kryzysu, recesji czy gospodarczego tąpnięcia – banki i prywatne firmy, które latami robiły wszystko, by przyoszczędzić na podatkach, wykazać stratę, „uelastyczniać” formy zatrudnienia i psioczyć na państwo, nagle okazują się „zbyt wielkie, by upaść” i radośnie wyciągają rękę do tegoż państwa po datki na wypełnienie dziur w swoim prywatnym budżecie. Państwo zaś nie ma ani chęci, ani odwagi, by powiedzieć im „spadajcie”, albo naprawdę wierzy w to, że tym razem będzie inaczej i że sektor państwowy i prywatny pogodzą się, a potem będą żyły długo i szczęśliwie. Wszystko to oczywiście odbywa się kosztem pracowników. To na ich wątłych brzuchach zaciskane są kolejne pasy.
Dziury w tarczy
Wygranym całej nieoczekiwanej sytuacji z atakiem COVID-19 na nasze zdrowie i gospodarkę będzie w skrócie sam kapitalizm. I to w wersji de luxe – zimnej, obojętnej i elastycznej aż do przesady, czczącej rękę wolnego rynku, która ma być jednocześnie niewidzialna i żelazna, żeby pracownicy szybko poznali, kto tu rządzi.
Prezentowane przez rząd założenia tarczy antykryzysowej na czasy spowolnienia gospodarczego nie są nawet kiepskie czy niedoskonałe – one są niemalże kpiną z pracowników. Ustawa dosypuje grosza małym i dużym firmom, które wykażą obniżenie obrotów w porównaniu z przychodami z lutego (a proszę mi wierzyć, że nie jest to trudne, nawet molochy potrafią latami operować na rzekomej stracie), odracza płatności podatków, umarza składki ZUS (a więc odbędzie się to kosztem naszym emerytur). Jednocześnie rząd ma bardzo niewiele do zaproponowania osobom zatrudnionym na umowach cywilno-prawnych: jednorazowe wsparcie w postaci 2 tys. zł brutto, z niejasną obietnicą, że może i uda się otrzymać je na jeszcze jeden, kolejny miesiąc. I tyle, to wszystko.
Dla bezrobotnych nie ma absolutnie nic.
Znamy wszyscy wysokość polskich zasiłków dla bezrobotnych (a jak mamy szczęście nie znać, to przypomnę, że maksymalna kwota, którą można otrzymywać miesięcznie, to 720 zł brutto, ale wiele osób otrzymuje mniej) i jesteśmy, mam nadzieję, świadomi faktu, że 85 proc. ludzi zarejestrowanych w urzędach pracy nie ma do nich prawa. Te osoby zostają literalnie z niczym, a pandemia nie pozwala im szukać pracy.
Jednocześnie tarcza przykręca śrubę tym, którzy pracy nie stracą. Ustawa o walce z COVID-19 przewiduje możliwość obniżania wynagrodzeń, okrawania wymiaru czasu pracy wraz z wysokością pensji, obniżenia wymiaru odpoczynku dobowego z 11 do 8 godzin, i inne. Do wyboru, do koloru. Są branże, których pracownicy przebrną przez ten kryzys suchą stopą, ale to takie branże i tacy ludzie, którzy i tak sobie wcześniej nie najgorzej radzili.
Reszta zaś podzieli uspołecznienie strat – będą żyli za 50 czy 80% płacy minimalnej, pracując tyle samo, co kiedyś.
Ich umowy zostaną „uelastycznione”, czyli jednostronnie otwarte na manipulacje ze strony pracodawcy, który przecież „daje pracę”, a więc tak się biedak poświęca. Co byśmy bez niego zrobili?
Fałszywy płacz liberałów, ale…
W początkach pandemii czytałam kilka lewicowych analiz możliwej sytuacji gospodarczej po recesji, a przynajmniej po zakończeniu lockdownu i samoizloacji. Część komentatorów miała nadzieję na realną zmianę, skuteczny protest, a moment, gdy gospodarka jest spowolniona i osłabiona, pojmowała jako idealną chwilę na ostry atak i rozpoczęcie walki świata pracy ze światem kapitału. Jestem całym sercem po stronie tej walki, ale rozwój sytuacji i kształt zapisów ustawy antykryzysowej pokazują, że ona się nie uda. Nie chciałabym przechodzić sytuacji epidemii pod parasolem poprzednich rządów (czy jakichkolwiek rządów liberalnych), bo byłby to parasol zgoła umowny i dziurawy – punktem wyjścia większości z pracowników byłby jeszcze niższe stawki godzinowe i jeszcze bardziej „elastyczne” typu umów, nie byłoby świadczenia 500+, bo nikomu nie przyszłoby ono na myśl. Ale rząd PiS także zawiódł ludzi pracy. Wpompuje w tarczę zbyt mało środków, w dodatku pozyskanych z funduszy, z których nie powinno się ich brać, bo mają one inne przeznaczenie. Poza tym nieuczciwie i nierównościowo je rozłoży, smarując kanapkę masłem po jednej stronie grubo, a po drugiej – cienko albo wcale.
Program pomocowy jest zbyt mało ambitny finansowo i zbyt skromny w swoich założeniach.
Powinien objąć gwarantowany dochód podstawowy – nie przez miesiąc czy dwa, lecz do czasu zakończenia stanu epidemii. Trafia do mnie argument „a liberałowie nie daliby nic”, bo sama tak uważam i ich fałszywy płacz nad niedoskonałością nowych przepisów przyprawia mnie o zgrzytanie zębów. Jednocześnie sprytnie zagłosowali za przyjęciem tarczy, ogrywając klub Lewicy, który wykonał pryncypialny ruch, glosując przeciw. Być może to błąd – za kilka lat nikt nie będzie pamiętał szlachetnej motywacji, poprawek i oburzonych tweetów Adriana Zandberga, każdy będzie mógł za to sprawdzić w tabelach głosowań sejmowych, że w 2020 r. „lewica zagłosowała przeciwko pomocy ludziom".
Jak szczury u Camusa
Lewicowe głosy triumfowały w ostatnich tygodniach, że bez pracowników, którzy wypracowują zysk, kapitał się sypie. To prawda, moje marksistowskie serce też triumfowało wraz z nimi – okazało się kolejny raz, że bez naszych ciał, rąk, umysłów firmy nie mają właściwie racji bytu.
Ale nie podzielam entuzjazmu co do przedefiniowania warunków tej relacji na korzyść pracowników.
Nie, po pandemii gospodarka wróci do dawnego kształtu. W dodatku szybko odrosną jej trochę stępione zęby, a wydatnie pomoże jej w tym tarcza antykryzysowa i jej antyspołeczne zapisy.
Kryzysy wzmagają indywidualizm (obecne otwarcie na pomoc wzajemną jest pozorne, dwa tygodnie chaosu i zaczniemy się okradać i zabijać; tak, wy też, tak, ja też), wsobność, a ten konkretny akurat także ksenofobię. Gdy minie, rzucimy się na konsumpcję ze zdwojoną siłą, by pofolgować sobie czasy posuchy. Też czytałam te wszystkie piękne książki o życiu w dystopii, ale nie wierzę w radykalną rewizję współczesnej hierarchii wartości. Kapitalizm i rynki finansowe niby pokazują teraz swoją słabość.
I co? I nic, wrócimy do nich, pewnie wielu nawet z ulgą. Chyba że z permanentnego kryzysu wynikną niedobory, zamieszki i wojna. Może wtedy wstaniemy, przerzedzeni, i zastanowimy się nad inną konfiguracją.
Ale nie zakładałabym się o to – kapitalizm jest jak szczury u Camusa. Przetrwa i uspołeczni straty.
Magdalena Okraska – etnografka, nauczycielka, działaczka społeczna. Autorka reportażu o konsekwencjach transformacji gospodarczej „Ziemia jałowa”. Zwykła dziewczyna z prowincji. Mieszka w Zawierciu.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.