Od ponad 20 lat mieszka w Polsce, od kilku miesięcy kursuje pomiędzy Warszawą a białoruskim Brześciem, gdzie na środku kolejowego dworca prowadzi szkołę dla czeczeńskich dzieciaków. Jest laureatką nagrody specjalnej tegorocznego konkursu „Społecznik Roku”.
Rafał Gębura, ngo.pl: – Co dzieje się w Brześciu?
Marina Hulia*: – Czeczeńskie rodziny, które próbują przedostać się przez polsko-białoruską granicę, miesiącami koczują na kolejowym dworcu. To głównie kobiety z dziećmi: piątką, szóstką, ósemką… Tak wygląda model czeczeńskiej rodziny. Dzieci śpią na dworcowych ławkach pod śpiworami albo dywanikami do rytualnej modlitwy. Żywią się chińskimi zupkami. Los skradł im dzieciństwo. Nie chodzą do szkoły, żyją w dworcowym zamknięciu.
Zorganizowałaś im własną szkołę. Na czym polegają zajęcia?
M.H.: – Dzień zaczynamy od modlitwy, którą Czeczeni odmawiają pięć razy dziennie. Potem śpiewamy piosenkę, która jest czymś w rodzaju modlitwy o pokój i spokój na czeczeńskiej ziemi. Następnie jest rozgrzewka, machamy rękami, podskakujemy. Później śpiewamy wesołe rosyjskie piosenki. Wreszcie uczymy się języka polskiego.
Od jakich słów zaczyna się naukę polskiego?
M.H.: – My zaczynamy od dwóch czasowników: „kocham” i „lubię”. Potem dodajemy rzeczowniki: „mama”, „babcia”, „lody”, „zima”, „śnieżki”. Oczywiście od razu ilustrujemy to piosenką. Śpiewamy: „Bardzo kocham moją mamę, w moim sercu zawsze jest…”. Potem dodajemy nowe słowo, na przykład „babcia”. I śpiewamy: „Bardzo kocham moją babcię…”.
Śpiewacie te piosenki na środku dworca?
M.H.: – Nie na środku, z boku. Stajemy sobie pod tablicą z rozkładem pociągów albo przy innej ścianie. Staramy się nikomu nie przeszkadzać.
Jak reaguje otoczenie?
M.H.: – Na początku milicjant spisywał mnie regularnie. W końcu powiedziałam mu: „Proszę pana, pan mnie spisuje dzisiaj już szósty raz. Nic się nie zmieniło, mam to samo nazwisko”. Uśmiechnął się i kontrole się skończyły. Teraz jest tak, że jak przyjeżdżam o drugiej w nocy do Brześcia i jest milicjant Sasza, którego bardzo lubię, to sam zamawia mi taksówkę i zanosi walizki do samochodu. Tam już się wszyscy do nas przyzwyczaili. Mieszkańcy Brześcia sami przynoszą nam jedzenie albo ubrania.
Sporo czasu spędzamy też poza dworcem. Zabieram dzieciaki do wesołego miasteczka, do kina, zoo.
Sama za wszystko płacisz?
M.H.: – Mamy to prawie za darmo. Na samym początku poszłam do urzędu miasta. Trafiłam na wysoko postawionego urzędnika o wyjątkowo niefortunnym nazwisku. Nie da się go inaczej przetłumaczyć niż… „Tępak”. Poszłam więc do towarzysza Tępaka i mówię mu, że jestem Marina z Warszawy, że opiekuję się czeczeńskimi dziećmi i że przydałaby się jakaś pomoc: lokal, pieniądze, ubrania. Odpowiedział, że oficjalnie nie może pomóc, bo to nie są obywatele Białorusi.
Później obskoczyłam dyrektorów różnych instytucji w Brześciu: kina, zoo, małpich gajów. Każdemu z tych dyrektorów mówiłam tak: „Dzień dobry, jestem Marina, towarzysz Tępak z urzędu miasta bardzo zainteresował się losem czeczeńskich dzieci. Zastanawialiśmy się razem, jak moglibyśmy im pomóc. Może wpuściłby nas pan do kina za jedną trzecią ceny biletu?”. Okazało się, że nazwisko towarzysza Tępaka otwiera w mieście wszystkie drzwi.
Teraz już nas znają, sami dają nam zniżki. Pytają tylko: „Marina, dlaczego ty masz zawsze tak dużo dzieci i tak mało rubli?”. Odpowiadam, że są jeszcze inne potrzeby. Najpierw chleba, później widowisk.
Pomagasz też czeczeńskim mamom. W jaki sposób?
M.H.: – Też uczę je polskiego, ale staram się pracować z nimi indywidualnie. Są kobiety, które znają podstawy angielskiego, są takie, które nigdy w życiu nie miały do czynienia z innym alfabetem niż cyrylica. Uczymy się bardzo praktycznych rzeczy. Każda z nich potrafi powiedzieć: „Mam na imię tak i tak, mam tyle i tyle lat, uciekłam z Czeczenii, żeby ratować życie swoje i rodziny. Proszę o nadanie mi statusu uchodźcy bądź inną formę ochrony międzynarodowej”.
Kiedyś sama uczyłaś się polskiego.
M.H.: – O tak, to było bardzo traumatyczne przeżycie. Chodziłam do biblioteki, gdzie był jedyny podręcznik do nauki języka polskiego autorstwa Wandy Wasilewskiej – taki z zieloną okładką. Była też płyta winylowa. Siedziałam ze słuchawkami na uszach i słuchałam, jak lektor powtarzał: „cieszę się”, „czeszę się”. Pomyślałam sobie, że Polacy to wielki naród, skoro rozróżniają te słowa i jeszcze potrafią je wymówić. Myślałam, że nigdy w życiu się tego nie nauczę. Nie dość, że te słowa brzmiały dla mnie dokładnie tak samo, to jeszcze były kompletnie niewymawialne.
Wracając do Brześcia, jak wyglądają próby przekroczenia granicy?
M.H.: – Kobiety kupują bilety do Terespola i powrotne do Brześcia. Wsiadają w pociąg i podejmują tak zwaną papytkę, czyli próbę przekroczenia granicy. Próba zwykle kończy się fiaskiem, wracają więc do Brześcia i odkładają pieniądze na kolejną papytkę. Niektórzy próbują nawet po 40 razy! Pogranicznicy powinni wpuścić ich od razu – oni chcą, żeby polski Urząd ds. Cudzoziemców rozpatrzył ich wnioski o przyznanie statusu uchodźcy. To ich prawo, zagwarantowane konwencją genewską. Pogranicznicy pozbawiają ich tego prawa. Sami, najprawdopodobniej na podstawie wyglądu, decydują, kto może zostać uchodźcą.
Dlaczego Czeczeni muszą uciekać ze swojego kraju?
M.H.: – Każda rodzina ma swoją historię. Mężczyźni najczęściej uciekają przed prześladowaniami. Są bici, torturowani, zastraszani. Kobiety uciekają, żeby chronić swoje rodziny. Niektóre są ofiarami przemocy domowej. Emigrują, bo tam, skąd uciekły, prawo nie gwarantuje im żadnej ochrony.
Co dzieje się z Czeczenami po przyjeździe do Polski?
M.H.: – Trafiają do ośrodków dla uchodźców i czekają na przyznanie statusu uchodźcy, aby mogli żyć legalnie w Polsce. Niestety, to czasochłonna procedura.
Co, jeśli go nie dostaną?
M.H.: – Wtedy piszą odwołanie. Potem kolejne. Jeśli to nie pomoże, ci, którzy mają taką możliwość, wracają do Czeczenii. Inni uciekają dalej na Zachód. Niestety nielegalnie.
Jak Czeczeni radzą sobie w Polsce?
M.H.: – Bardzo różnie. Część z nich pracuje: w organizacjach pozarządowych, szkołach, restauracjach jako pomoc kuchenna albo na zmywaku. Niektórzy otwierają własne, maleńkie restauracje. Niestety, część osób latami korzysta z pomocy społecznej.
Ile rodzin w tej chwili koczuje na dworcu w Brześciu?
M.H.: – Liczba ciągle się zmienia. Rodziny pozyskują pieniądze od krewnych, którym wiele lat temu udało się wyemigrować na Zachód. Gdy mają za co, wynajmują mieszkania. Kiedy pieniądze się kończą, lądują na dworcu. Ostatnio było tam osiem rodzin. Miesiąc temu przyjechała do nich zorganizowana grupa Czeczenów z Austrii i Niemiec. Wynajęli im mieszkania na miesiąc, zrobili zakupy. Ale miesiąc niestety minął, znowu jest koszmar. Na dworzec trafiły cztery rodziny, za chwilę będzie sześć kolejnych. Sytuacja jest dramatyczna, brakuje pieniędzy na jedzenie.
Jak można pomóc?
M.H.: – Razem z Czeczenkami robimy dużo rękodzieła: przepiękne torby, lalki, zawieszki do samochodów. To umila ich czas, uczy je kreatywnego sposobu na spędzanie czasu z dziećmi, ale też pozwala zarobić. Rozprowadzamy te rękodzieła po dobrych ludziach z Polski. Pieniądze idą na jedzenie i dach nad głową.
Pomocą będzie też zakup zeszytów do kaligrafii, flamastrów, naklejek. Dzieci z Brześcia potrzebują dokładnie tego samego, co polskie dzieciaki, mają takie same zachcianki. Tak samo wypadają im mleczne ząbki, tak samo lubią słodycze. Janusz Korczak mawiał: Nie ma dzieci, są ludzie. Ja mówię: Nie ma dzieci uchodźców, są dzieci.
*Marina Hulia – Rosjanka, pisarka, działaczka społeczna, nauczycielka. Do niedawna była konsultantką MEN ds. integracji i pracy z dziećmi z obcych krajów. Obecny rząd nie przedłużył jej umowy. Od września pomaga czeczeńskim dzieciakom z Brześcia jako wolontariuszka Krajowego Forum Oświaty Niepublicznej. Jest laureatką nagrody im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata" oraz nagrody specjalnej w konkursie „Społecznik Roku 2016”.
Hulia: Słuchałam, jak lektor powtarzał: „cieszę się”, „czeszę się”. Pomyślałam sobie, że Polacy to wielki naród, skoro rozróżniają te słowa i jeszcze potrafią je wymówić.