Dwie rzeczy, których o aktywizmie uczy Nowa Zelandia [Felieton Wilczyńskiego]
Martwisz się, że tak mało ludzi przychodzi działać w twojej organizacji lub na rzecz sprawy, o którą walczysz? Wypalasz się, bo robisz świetne wydarzenia i nikt nie przychodzi? Masz wrażenie, że nikogo nie interesuje już aktywizm i robienie dobrych rzeczy? Poszukaj inspiracji. Choćby daleko!
W życiu aktywisty czasem bywa tak, że pomoc przychodzi z miejsca, którego w ogóle się nie spodziewasz. Mimo że pracuję głównie w temacie muzułmanów, migracji czy wykluczonych, to solidną lekcję aktywizmu dostałem ostatnio… od ambasadorki Nowej Zelandii.
Mary Thurston, która kieruje warszawską ambasadą tego odległego kraju, poznałem kilka miesięcy temu. Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że to spotkanie dało mi do myślenia. Oto dwie lekcje, które wyciągnąłem z tego spotkania przy okazji wystawy „Podróż nadziei. Polskie dzieci z Pahiatua”, która stanęła na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.
1. Buduj sojusze. Zawsze
Lekcja pierwsza jest prosta.
Zaczęła się w marcu, gdy po zamachach w Christchurch otrzymywałem sporo wiadomości od znajomych muzułmanek i muzułmanów o tym, że się boją (podobnie jak teraz, po zatrzymaniu dwóch członków grupy nacjonalistycznej planującej zamach w Polsce).
Nie wiedząc do końca, co robić, uznaliśmy, że dobrze będzie wykorzystać dobre relacje z urzędnikami programu „Otwarty Kraków” i zorganizować w najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniu naszego Urzędu Miasta wydarzenie pod nazwą „Wieczór solidarności z krakowską społecznością muzułmańską”. W trakcie krótkich wystąpień wysłuchaliśmy świadectw muzułmanek i muzułmanów żyjących obok nas, do urzędu przyszło może 200 osób. Niewiele.
Wydarzenie jednak odbiło się szerokim echem w całej Europie, a wieści dotarły do Nowej Zelandii. Jako inicjator spotkania otrzymałem niebawem oficjalnego maila z ambasady, w którym Mary Thurston prosiła o spotkanie. Wiadomo, każdy by skorzystał. Ja skorzystałem jeszcze bardziej – dowiedziałem się o planach wystawy „Podróż nadziei” oraz o historii polskich uchodźców (733 dzieci i 105 opiekunów) przyjętych przez Nową Zelandię w 1944 roku.
To wszystko jednak nie udałoby się, gdyby na pewnym etapie nie doszło do spotkania z pracownikami „Otwartego Krakowa”. Gdybym nie poświęcał czasu na to, by poznać muzułmanki i muzułmanów.
Gdyby nie różne kontakty, pewnie nic by się nie wydarzyło. A co będzie dalej? Może wystawa przyjedzie do Krakowa? Może nawiążemy inne sposoby współpracy? Nigdy nie wiadomo.
Zawsze jednak warto korzystać z zaproszeń i okazji do spotkań, nawet jeśli mogą nas sporo kosztować.Nigdy nie wiadomo, kogo tam spotkasz i kto zainteresuje się sprawą, którą się zajmujesz.
2. Mów do ludzi o rzeczach, które ich interesują
To stara zasada – ludzie nie lubią słuchać o tym, czego nie znają, a wolą słuchać o tym, co jest im bliskie i czego się nie boją. Historia Polaków uratowanych w Nowej Zelandii jest doskonałym przykładem tego, jak mówić o tym, o czym nikt w Polsce nie chce słuchać – o uchodźcach. Nie ma wątpliwości, że historia Polski to również historia emigrantów i uchodźców. Nie mając własnego kraju, musieliśmy żyć na obczyźnie. Jedną z tych osób był dziadek mojego dobrego znajomego, który (jak okazało się po spotkaniu z Mary Thurston) jako dziecko dotarł do Pahiatua. Cała jego rodzina zginęła za Uralem. Dopiero wtedy przyszła „mobilizacja”, jak pan Zdzisław nazwał wezwanie od generała Andersa. Uciekł ze Związku Radzieckiego z setkami tysiącami Polaków jako sierota. „Byłem w Isfahanie, w Teheranie. Tam zorganizowali dla nas szkołę”. Pan Zdzisław uśmiecha się, gdy słyszy nazwę „Persja”. „Dzisiaj mówią Iran, wtedy mówiliśmy Persja”. Był „perskim dzieckiem” – tak mieszkańcy Nowej Zelandii początkowo określali grupę 733 dzieci, które trafiły do Pahiatua.
„Kiedyś przyjęła nas Nowa Zelandia” – można pomyśleć. Nas – Polaków. Łatwiej nam wyobrazić sobie swojego dziadka w Persji niż muzułmanów żyjących dzisiaj w Polsce.
Łatwiej nam przychodzi myśleć o tym trudnym temacie, bo wiąże się – każdy czuje to podskórnie – z naszym brakiem solidarności wobec ofiar konfliktów i prześladowań. Kiedyś nam pomogli. Jak zachowamy się dzisiaj?
Opowieść o dzieciach z Pahiatua, którą co kilka lat przypomina ambasada Nowej Zelandii, jest doskonałym przykładem tego, jak opowiadać o współczesnym problemie uchodźców i kryzysie solidarności. Nie potępia, ale daje do myślenia. Nie moralizuje, ale pokazuje, że można inaczej.
I, co chyba najważniejsze, mówi o czymś bliskim sercu i umysłowi, a nie o czymś, co media uczyniły jednym z głównych źródeł lęku.
To najlepszy sposób, by zwrócić uwagę ludzi na problem, który nie jest im bliski – pokazać, że w jakimś stopniu on ich też dotyczy.
Kia ora, Nowa Zelandio.
Karol Wilczyński – dziennikarz i aktywista. Wraz z żoną prowadzą islamistablog.pl. Działa we Wspólnocie „Hanna” spotykającej się z ubogimi na krakowskich Plantach.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.