„Grób dziadka jest w Polsce, tatę zabito w Katyniu, mama zmarła w Iranie, siostra w Stanach, a mnie pochowają w Nowej Zelandii” – te słowa Andrzeja Rybińskiego widniały na szybie jednego ze sklepów w Pahiatua. Miasteczko osiemdziesiąt lat temu przygarnęło siedemset trzydzieścioro troje polskich dzieci uciekających z Syberii. Stowarzyszenie Edukacji Kulturalnej WIDOK miało niezwykłą możliwość zdigitalizować archiwa niektórych z ich.
Little Poland – Mała Polska
W witrynach, w centrum nowozelandzkiego miasteczka liczącego niespełna 3 tys. mieszkańców, pojawiły się także świadectwa innych małych Polaków ocalonych z Syberii, nazywanych tu „dziećmi z Pahiatua”. Sklepy, salony samochodowe i fryzjerskie, restauracje i urzędy ozdobione były biało-czerwonymi chorągiewkami i balonami.
– To łapie za serce, że wszyscy tu pamiętają, że to historia ważna nie tyko dla Polonii, ale i Nowozelandczyków – mówiła Barbara Pawlikowska z Christchurch, która po raz pierwszy brała udział w odbywających się co pięć lat obchodach przyjęcia przez Nową Zelandię polskich dzieci z sowieckich łagrów. Nie kryła wzruszenia, kiedy miejscowi w barze proponowali jej kawę i ciastko – „for Polish people for free”.
Trwające trzy dni uroczystości miały ogólnokrajowy charakter. W nowozelandzkich mediach pojawiły się publikacje opisujące losy polskich dzieci, które ze Związku Sowieckiego, morderczym szlakiem m.in. przez Iran i Indie, 30 października 1944 roku dopłynęły na okręcie USS „General George M. Randall” do brzegu Wyspy Północnej. Była to największa grupa migrantów, jaką przyjęła Nowa Zelandia.
Dzisiaj, ci którzy wówczas zeszli na ląd, mają po osiemdziesiąt lat i więcej. Nie wszyscy mogli wziąć udział w obchodach. Ponad trzydzieścioro z nich przybyło na „polską” mszę odprawioną w kościele w stołecznym Wellington. W Pahiatua, gdzie odbywały się główne uroczystości, było ich tylko kilkanaścioro. Miejscowa szkoła z trudem jednak pomieściła wszystkich Polaków. Przyjechały rodziny uratowanych – ich dzieci i wnuki, prawnuki – ponad trzysta osób. Polska społeczność w Nowej Zelandii liczy aktualnie około czterech tysięcy ludzi.
Obchody pełne polskich akcentów, rozpoczął maoryski rytuał, który polegał na śpiewnym nawoływaniu gości do sali. Po raz pierwszy „Witajcie w domu” też padło w języku maoryskim, a potem było wielokrotnie powtarzane i po angielsku, i po polsku. Ponieważ Pahiatua nazywana jest w Nowej Zelandii także Little Poland – Małą Polską.
Polska półka
W uroczystościach uczestniczyli także wolontariusze projektu „Polacy w Nowej Zelandii – kwerenda, digitalizacja i udostępnianie prywatnych archiwów”, realizowanego przez Stowarzyszenie Edukacji Kulturalnej Widok – pięcioro z Polski, z Białegostoku i troje z Nowej Zelandii. Ekipa odwiedziła Nową Zelandię po raz drugi. W zeszłym roku zaprezentowała Polonii zdjęcia Bolesława Augustisa, fotografa przedwojennego Białegostoku, który osiadł w Nowej Zelandii, ale w nowej ojczyźnie nie był znany. Wolontariusze wówczas przeprowadzili też rekonesans fotograficznych archiwów tamtejszych Polaków.
– W tym roku też przyjechaliśmy ze zdjęciami – tym razem fotografiami Augustisa z okresu nowozelandzkiego, oraz ponownie – po zdjęcia – mówi Grzegorz Dąbrowski, ekspert od archiwów fotograficznych z Widoku. – Już wcześniej wytypowaliśmy trzy archiwalne kolekcje do digitalizacji, ale niespodziewanie natrafiliśmy na nowe zbiory, m.in. w Pahiatua.
W małym lokalnym muzeum dwie sale poświęcone są „dzieciom z Pahiatua”. Można zobaczyć w nich pamiątki i dokumenty, zapiski dzieci, ich podziękowania. Większość z nich – po tym co przeszli w łagrach – wspomina camp jako raj, choć powstał w zabudowaniach dawnego więzienia. Nazwę miasteczka, z języka maoryskiego można tłumaczyć jako „miejsce, w którym odpoczywa Bóg”.
– W jednej z gablot znaleźliśmy zdjęcia sióstr Zazulak. Pięć dziewcząt deportowanych było 10 lutego 1940 roku z domu w Czarnokońcach, niedaleko Tarnopola. Ich matka zmarła na Sybirze, ale one przeżyły i po rocznym pobycie w Iranie znalazły się w Nowej Zelandii – opowiada Dąbrowski. – Najstarsza z nich – Maria została żoną Bolesława Augustisa. Przyjechał do niej w 1949 roku po demobilizacji z Armii Andersa. Pod koniec życia Maria napisała kilkustronicowe wspomnienie, które kończy się zdaniem: „Cieszę się, że Bolek był w moim życiu”.
Stowarzyszenie Widok od ponad 20 lat opiekuje się kolekcją Augustisa i rekonstruuje jego losy. Oto kolejny puzzel do jego historii. W Auckland wolontariusze zostali zaproszeni na herbatkę do domu jego syna – Staszka. Na honorowej, „polskiej” półce w salonie stoją dwa albumy ze zdjęciami Bolka wydane w Białymstoku przez Stowarzyszenie Widok.
Walizka z albumami
Poza głównymi uroczystościami w Pahiatua, Polonia przygotowała rocznicowe wydarzenia także w innych miastach. Stowarzyszenie Polaków w Auckland zorganizowało spotkanie 20 października. Jego prezeska Nina Tomaszyk wspominała podczas niego swoją mamę – Krystynę Tomaszyk i babcię Krystynę Skwarko, postacie niezwykle ważne dla tamtejszej Polonii. Babcia Niny była przedwojenną nauczycielką deportowaną na Sybir (do Krasnojarska). Po zawarciu układu Sikorski–Majski organizowała opiekę nad polskimi sierotami, najpierw w Iranie (była dyrektorką polskiej szkoły w Isfahanie), a od jesieni 1944 r. w Pahiatua w Nowej Zelandii. Wywieziono ją wraz z synem i córką Krystyną z podbiałostockiej Sokółki (w jej dawnym domu dzisiaj funkcjonuje popularna lodziarnia). Obie Krystyny (mama i babcia Niny) napisały książki o swoich wojennych i powojennych przeżyciach.
Kolekcja zdjęć rodziny Tomaszyk/Skwarko to wyjątkowy, historyczny dokument. Nina zgodziła się udostępnić publicznie jej część w Internecie – na stronie albom.pl i w mediach Muzeum Pamięci Sybiru w Białystoku, ale pod pewnymi warunkami. Mama uczuliła ją, by „dzieci z Pahiatua” nie nazywać uchodźcami.
– Zostali tu zaproszeni jako goście – podkreśla.
Ma też problem z określeniami „Sybiracy” i „Sybiraczki”. Brzmią dla niej niewłaściwie.
– To byli Polacy, którzy nie z własnej woli, ale w wyniku przymusu i przemocy znaleźli się na Syberii. To nigdy nie było ich miejsce. Nie powinni nosić tego piętna – mówi.
Na spotkanie z wolontariuszami przyjechała z walizką dokumentów i albumów – do tej pory pilnie strzeżonych jako prywatne pamiątki. Teraz, po rodzinnej naradzie, uznała, że są częścią polskiego dziedzictwa i należy się nimi podzielić. W albumach znajdują się unikatowe zdjęcia z Isfahanu i Pahiatua, przedstawiające życie codzienne, ale też uroczystości, wizyty notabli, kadrę opiekunów. Wśród dokumentów znalazł się też pamiętnik małej Krysi z rysunkami i wpisami koleżanek podczas wielomiesięcznego pobytu w irańskim Isfahanie. Świadczą o tym, że kiedy toczyła się wojna, dziewczęta, jak w każdym innym czasie, chciały się po prostu bawić.
Na rewersie napis „Dad”
Ze Zbigniewem Popławskim, ponad 80-letnim właścicielem jednej z kolekcji, wytypowanych do digitalizacji, polska ekipa spotkała się w Wellington. Jest jedynym z tych „dzieci z Pahiatua”, „którym się udało”. Choć to niewłaściwe określnie, bo na swój sukces ciężko pracował.
W nowozelandzkiej kronice filmowej z końca lat 50. występuje w towarzystwie innych Polaków, mających swój wkład w rozwój przybranej ojczyzny, m.in. pilota, biznesmena, farmera, artystki. Na czarno-białym filmie idzie pewnym krokiem w białym fartuchu, przypina do tablicy zdjęcie rentgenowskie, przygląda mu się badawczo znad okularów. Został cenionym chirurgiem.
Ale, kiedy spotykamy się w Wellington, by porozmawiać i skopiować jego archiwalne zdjęcia, niewiele mówi o karierze. Oglądając stare fotografie, najdłużej zatrzymuje się przy portretach cioci, którą całe życie nazywał mamusią i jej syna – Wojtka, towarzysza zabaw i przyjaciela.
Jego historię, w książce poświęconej „dzieciom z Pahiatua” pt. „Największa rodzina świata” opisuje dr Tomasz Danilecki z Muzeum Pamięci Sybiru. To też pokłosie ubiegłorocznej wizyty społecznych archiwistów na antypodach.
„W kwietniu 1940 roku Zbyszek miał ledwie dwa latka, ale jeden, najwcześniejszy obraz z dzieciństwa utkwił mu w pamięci jak fotografia: obraz babci Zosi leżącej na stole. Zapamiętał ten widok, bo w jego domu nie można było na stole nawet usiąść, a co dopiero położyć się” – można przeczytać w książce Danileckiego. „Dopiero po wielu latach zrozumiał tę scenę: to był 13 kwietnia, kiedy do domu wtargnęli sowieccy żołnierze, żeby deportować rodzinę na Sybir. Babcia dobrze wiedziała, co to wtargnięcie oznacza – urodziła się na Syberii w rodzinie powstańca styczniowego, deportowanego tam przez władze carskie w II połowie XIX wieku. Wydostała się stamtąd po rewolucji bolszewickiej. Dlaczego leżała na stole? Ułożono ją na nim, ponieważ w momencie wtargnięcia Sowietów do domu doznała ataku serca i zmarła”.
Mamy Zbyszka nie było tej nocy w domu, więc Sowieci zabrali go wraz z ciocią – Jadwigą Michalik, jej dwoma synami (młodszy wkrótce zmarł w Kazachstanie) i owdowiałym dziadkiem (umarł w Teheranie). Po czterech latach katorgi ciocia wraz z dwójką ocalałych dzieci: Wojtkiem i Zbyszkiem trafili do Nowej Zelandii. Tu zaczęli nowe życie. Po wojnie Zbyszek odnalazł w Polsce mamę. Ale zanim zarobił pieniądze na podróż do niej, zmarła. Dzisiaj mówi, że miał dwie mamy.
– Fotografie bez tej historii niewiele mówią, ale bez zdjęć trudno ją zobaczyć w tamtych realiach i detalach, bohaterowie uzyskują twarze – mówi Rafał Siderski, który w projekcie zajmował się digitalizacją.
Na rewersie jednej fotografii przedstawiającej rodzinę przed domem jest dolepiona żółta karteczka z odręcznym napisem „Dad” i numerem. Wygląda, jakby ktoś ustalał, który z roześmianej grupy to jego tata. Zbigniew Popławski też nie pamięta swojego taty. Jesienią 1939 roku, kiedy rodzina próbowała przedrzeć się z Warszawy do rodzinnego majątku w Janopolu na Wschodzie, Sowieci aresztowali ojca, oficera rezerwy. Rodzina nigdy go już nie zobaczyła. Wszystko wskazuje na to, że został zabity w Katyniu.
Materiał na doktorat
Zbiory Domu Polskiego w Wellington kryją wiele podobnych dramatów, ale jest w nich też zapisana nowsza historia. Dom pod adresem „257 Riddiford Street” funkcjonuje od 1956 roku (kiedyś była tam piekarnia). I nie ma chyba Polaka w Nowej Zelandii, który nie uczestniczyłby w organizowanych tam jasełkach, koncertach, czy w bożonarodzeniowych marketach. Wielu Polonusów, urodzonych już na antypodach z sentymentem wspomina występy w zespole tańca ludowego (wianki przypominały nieco maoryskie pióropusze), czy wspólne śpiewanie polskich pieśni (hymn tutejszej Polonii to „Jak dobrze nam zdobywać góry”; być może oddaje młodzieżowy entuzjazm dzieci z Pahiatua, które dorastały w otoczeniu dzikiej przyrody).
W magazynach budynku przez siedem dekad nagromadziło się wiele papierów i pamiątek przekazywanych przez członków polskiej społeczności. Są dokumenty polskiej szkoły, sprawozdania z zebrań, z wizyt dostojników. Mieści się tu też duża biblioteka, w której można znaleźć rzadkie egzemplarze (np. książeczki, które w Iranie wręczano dzieciom wypływającym statkiem do Nowej Zelandii).
– Udało nam się na razie zdigitalizować wszystkie roczniki „Wiadomości Polskich”, które są taką kroniką polonijnych wydarzeń od lat 50., ale reszta jest jeszcze do przejrzenia i opracowania – Elżbieta Rombel, prezeska Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii z obawą patrzy w głąb zagraconego magazynu, w którym piętrzą się stosy papierów.
Prof. Wojciech Śleszyński, dyrektor Muzeum Pamięci Sybiru i uczestnik wyprawy spędził długie godziny przerzucając podniszczone segregatory, kartkując albumy i zeszyty.
– To ziemia nieznana – żartuje, ale przyznaje, że dla historyka to wielka gratka. – Badając ten materiał można napisać bardzo ciekawy doktorat. Może nawet nie jeden.
Historycy powinni się jednak pospieszyć, bo Dom Polski w Wellington jest w kiepskiej kondycji. Obiekt ucierpiał w wyniku trzęsienia ziemi. Według zarządu Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii jest za duży, trudno go ogrzać, w środku czuć wilgoć.
– Zastanawiamy się nad sprzedażą – przyznaje Elżbieta Rombel.
Następnego dnia wieczorem spotkanie dla Polaków z Wellington i wolontariuszy w Polski organizuje Irena Lowe, członkini Stowarzyszenia, współautorka portalu Kresy-Syberia. Zaprosiła do swojego domu ponad dwadzieścia osób. Irena przyznaje, że rzadko spotykają się w tak dużym składzie. Każdy przyniósł coś na stół. Każdy opowiedział, jakie są jego związki z Polską, jak tu się znalazł. Irena przytoczyła opowieść swojej mamy, Eugenii Piotuch (po mężu Smolnickiej):
– Była dzieckiem, leżała w szpitalu w Teheranie i wiedziała, że umiera. Była tak wycieńczona, że nawet myślała o śmierci z ulgą. Wtedy odwiedziła ją opiekunka, którą znała jeszcze z Uzbekistanu i powiedziała: „Co ty wyprawiasz, zdrowiej i zbieraj się, bo niedługo wypływamy, a bez ciebie nie ruszymy”. Te kilka zdań, czyjeś zainteresowanie, świadomość, że nie jest całkiem sama i wszystkim obojętna, sprawiły, że wyzdrowiała i dotarła do Nowej Zelandii.
Te słowa zapadły w pamięć ekipie z Polski.
– Obecna sytuacja jest oczywiście nieporównywalna, ale zasada podobna. Zasilająca uwaga ludzi z Polski, z dawnej ojczyzny wpływa na to, że Polonia w Nowej Zelandii nadal trzyma się razem, chce poznawać swoją tożsamość, dowiadywać się o przodkach. Jest to szczególnie ważne w wielokulturowym kraju, gdzie historia nie ma wielkiego znaczenia. Życzliwa ciekawość rodaków z drugiego końca świata dowartościowuje, dodaje siły – uważa Urszula Dąbrowska, koordynatorka projektu.
Podczas projektu wolontariusze zarejestrowali ponad siedemset archiwalnych fotografii Polaków z Nowej Zelandii. W sumie na twardych dyskach Widoku zapisanych jest około 1200 plików, bo informacje na rewersie niektórych zdjęć były równie ważne jak sam obraz. Trafiły do publicznego obiegu, głównie w Polsce. Może wzbudzą życzliwe zainteresowanie, które zarezonuje na drugiej półkuli.
Zebrane materiały i wideo z wyjazdu są opublikowane na stronie: https://albom.pl/. Przekazane też zostały do Muzeum Pamięci Sybiru.
Projekt „Polacy w Nowej Zelandii – kwerenda, digitalizacja i udostępnianie prywatnych archiwów” dofinansowano ze środków Narodowego Instytutu Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą „Polonika”. Został zrealizowany przez Stowarzyszenie Edukacji Kulturalnej Widok we współpracy z Muzeum Pamięci Sybiru. Wyjazd odbył się na przełomie października i listopada 2024 roku.
Wolontariusze biorący udział w projekcie: Elżbieta Rombel (prezeska Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii), Nina Tomaszyk (prezeska Stowarzyszenia Polaków w Auckland), Janina Goff (aktywista polonijna z Wellington), Urszula Dąbrowska (koordynatorka, dziennikarz), Grzegorz Dąbrowski (fotograf, archiwista), prof. Wojciech Sleszyński (historyk, wykładowca akademicki, dyrektor Muzeum Pamięci Sybiru), dr Rafał Siderski (fotograf, ekspert ds. digitalizacji), dr Tomasz Danilecki (historyk, kustosz, publicysta).