Rząd i opozycja licytują się, która władza bardziej odpowiada za rozbujanie vatowskiej karuzeli. W międzyczasie niepoliczone miliardy uciekają z ZUS-u, jak woda z dziurawego wiadra, bo cwani szefowie z bezczelnego łamania prawa pracy zrobili sobie model biznesowy.
– Jak komuś utnie palec, to szefowie go przekonują, żeby nie jechał na pogotowie, albo powiedział, że wypadek miał w domu. W zamian dodają 50–100 zł więcej do wypłaty – opowiada Helena, która pracuje w fabryce mebli w Kępnie.
W ten sposób szefowie unikają inspekcji pracy. To rozsądne podejście, zwłaszcza że w meblarskich fabrykach pracownicy dostają umowy na minimalną krajową. Resztę wypłaty odbierają pod stołem. Normą jest dziesięć godzin w pracy, często dwanaście, obowiązkowo pracujące soboty. O dodatkowo płatnych nadgodzinach nikt w Kępnie nie słyszał.
Kępno to zarazem powiat 113 milionerów. Przed ich pałacami stoją zaparkowane bentleye, lamborghini, rolls-royce’y, lexusy, jaguary. Jako kandydat na pracownika w kwadrans wydobyłem z ośmiu szefów, że płacą pod stołem i żądają pracy po 10–12 godzin dzień w dzień.
Sytuację w Kępnie opisałem w Dużym Formacie. Jak opowiadałem znajomym o tym tekście, to się śmiali.
– Przecież wszędzie jest tak samo – mówił mi kolega kierowca. Pracownik produkcji. Pielęgniarka.
Rząd i opozycja licytują się, która władza bardziej odpowiada za rozbujanie vatowskiej karuzeli. W międzyczasie niepoliczone miliardy uciekają z ZUS-u, jak woda z dziurawego wiadra, bo cwani szefowie z bezczelnego łamania prawa pracy zrobili sobie model biznesowy.
Rozśmiesza mnie stwierdzenie: „przecież robotnicy mogą zmienić pracę”. Na jaką, jak wszyscy w powiecie zatrudniają tak samo? Pracę to można sobie zmieniać w Łodzi, Warszawie i Wrocławiu, ale nie w Kępnie, Sieradzu czy Wieruszowie.
Wylęgarnią szarej strefy jest branża budowlana. Pokazaliśmy to w materiale Dużego Formatu i Superwizjera TVN. Operatorzy żurawi pracują po 10–12 godzin, mimo że rozporządzenie wprost im tego zabrania. Ukraińcom notorycznie nie wypłaca się pensji. I tak nic nie zrobią, bo pracują na czarno, a zresztą zaraz wracają „do siebie”. Wypadków jest masa, większość nigdy nie zgłaszana.
Według raportu Państwowej Inspekcji Pracy w 2019 roku w wypadkach przy pracy zmarło 267 osób, kolejnych 690 doznało ciężkich obrażeń. Te liczby są na pewno zaniżone.
Przyczyną tragedii był zwykle wadliwy sprzęt, przygniecenie pracownika przez „czynnik materialny” (na przykład dwutonowy kosz z betonem, jak w naszym reportażu), do tego upadek robotnika z wysokości. Na jednej z budów widziałem cieśli układających dach apartamentowca. Ubrani byli w szelki, ale nie przypięto ich do żadnych lin. „Oni te szelki tak tylko noszą, jakby inspekcja przyszła” – usłyszałem od operatora dźwigu.
Ponad jedna czwarta osób, które zmarły w wypadkach w pracy, była zatrudnionych na śmieciówkach.
Biznesmeni tłumaczyli mi: przecież pracownicy chcą pracować na czarno, żeby alimentów nie płacić. No i uwielbiają harować po 10–12 godzin, bo chcą więcej zarabiać. Zapominali dodać, że płacą im minimalną stawkę godzinową (w fabrykach meblarskich), albo 18 złotych za godzinę (na żurawiach).
Co na to inspekcja pracy? Ano nic. Kontrolą wszystkich placów budowy w Polsce zajmuje się 150 pracowników. Jeśli inspektorzy wykryją nieprawidłowości, mogą wystawić mandat do… tysiąca złotych. W wypadku rażącego łamania prawa mogą iść do sądu, gdzie prawie na pewno przegrają. Inspektorów jest za mało i są notorycznie niedofinansowani. No i mają za mało uprawnień.
Nic nowego. Adam Leszczyński w „Ludowej Historii Polski” opowiada, jak władza II RP przekonywała robotników do poparcia świeżo powstałego państwa oraz walki z bolszewikami. Wprowadzono ośmiogodzinny dzień pracy, inspekcję pracy, związki zawodowe, płatne urlopy i zakaz pracy młodocianych. Prawo było bardzo postępowe. W praktyce kilkanaście procent fabrycznych robotników stanowiły dzieci, najmłodsze miały po dziesięć lat. Szwaczki w łódzkich fabrykach wyrabiały dwanaście, a nierzadko szesnaście godzin dziennie. Inspekcja pracy miała raptem sto osób do kontroli tysięcy zakładów pracy w całym kraju. A fabrykanci tłumaczyli, że przecież robotnicy chcą tyle pracować, bo chcą więcej zarabiać. Czegoś to Państwu nie przypomina?
Bartosz Józefiak (ur. 1987) – reporter, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z Dużym Formatem, Tygodnikiem Powszechnym, Superwizjerem TVN, OKO.Press, Weekend.gazeta.pl. Specjalizuje się w reportażach wcieleniowych. Dwukrotnie nominowany do Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Wraz z Wojciechem Góreckim napisał książkę „Łódź. Miasto po przejściach”. Mieszka w Łodzi.
Źródło: informacja własna ngo.pl