Polacy wybierają prywatne wizyty, jak głodny szczaw i mirabelki [felieton Marii Libury]
Publiczny system ochrony zdrowia jest łatwym chłopcem do bicia. Choroba i cierpienie naturalnie wzbudzają silne emocje, a w zestawieniu z trudnościami w uzyskaniu szybkiej pomocy, co jest niestety doświadczeniem wielu polskich pacjentów, tworzą one niezawodny zestaw – gotowiec dla medialnego lamentu nad beznadziejnością „leczenia na NFZ”.
Całkowicie niemedialne pozostaje to, jak wiele ten skrajnie niedofinansowany system mimo poważnych mankamentów nadal nam oferuje, a radykalny wzrost kosztów, jakie musielibyśmy ponosić, gdyby świadczenia zdrowotne zamienić na komercyjne usługi, to już niemal temat tabu.
Narzekania na system ochrony zdrowia mogą pełnić pozytywną rolę, motywując polityków do poprawy jakości i zakresu świadczeń zdrowotnych gwarantowanych obywatelom. Tak też często dzieje na wybranych wycinkach, przede wszystkim w przypadku leków. Kiedy pojawia się innowacyjna terapia, pacjenci, którzy mogliby dzięki niej poprawić zdrowie, organizują się, by nakłonić stronę publiczną do objęcia jej refundacją. Wiedzą, że tylko taki tryb gwarantuje powszechny i sprawiedliwy dostęp do nowych technologii.
Doświadczenia zbiórek bezlitośnie pokazują, że na charytatywnym rynku cierpienia wygrywają nieliczni. Ci, którzy „potrafią w PR”, dobiorą zdjęcie wystarczająco budzące litość, ale na tyle gładkie, by nie wywołać negatywnych uczuć czy strachu.
Przecież przeglądający zbiórki w większości nie mają zielonego pojęcia o medycynie i nie potrafią ocenić rzeczywistych potrzeb medycznych wszystkich błagających o blika.
Dlaczego zatem w przypadku opieki specjalistów taki mechanizm praktycznie nie działa, za to kwitnie narracja o komercjalizacji jako lekarstwie na brak dostępu? Być może dlatego, że… to wygodne dla wszystkich dużych graczy.
Politycy od początku transformacji ustrojowej trzydzieści z górą lat temu starają się na zdrowiu oszczędzać. Sektor abonamentów, prywatnych przychodni i praktyk też nie ma interesu w tym, by pojawiła się bezpłatna konkurencja, jego modus operandi opiera się przecież na niedomaganiach systemu publicznego. Do tego do dużego skoku szykuje się sektor ubezpieczeń, dla którego komercjalizacja to po prostu wiatr w żagle.
„Systematycznie maleje liczba pacjentów leczących się wyłącznie w ramach NFZ”, „rekordowo mało osób korzysta tylko z usług na NFZ”, to tylko przykłady komunikatów prasowych, jakie pojawiły się po publikacji ostatniego badania CBOS dotyczącego sposobu korzystania z usług medycznych przez Polaków. Portale podawały za CBOS informację o zmniejszeniu do „rekordowo niskiego poziomu” (24 proc.) odsetka osób korzystających wyłącznie ze świadczeń oferowanych w systemie NFZ i wzroście udziału pacjentów korzystających zarówno ze świadczeń na NFZ, jak i usług komercyjnych.
Drobnym drukiem, śledząc wyjaśnienie gwiazdki na wykresach, wnikliwy czytelnik mógł dowiedzieć się, że badane były wyłącznie świadczenia ambulatoryjne: porady lekarzy pierwszego kontaktu, specjalistów, diagnostyka oraz wizyty u dentystów i protetyków. Badaniem objęto więc najbardziej skomercjalizowany segment.
Refleksję powinno zatem bardziej budzić, że zaledwie 11 proc. respondentów zadeklarowało, że korzysta wyłącznie z usług poza NFZ: opłacanych z własnej kieszeni, dostępnych w ramach abonamentu lub polisy. Byli to – tu brak zaskoczenia – głównie mieszkańcy największych metropolii w wieku produkcyjnym, nie tylko relatywnie zamożniejsi, ale też przecież i zdrowsi! Tylko na NFZ leczyli się starsi, a więc bardziej chorzy, a także ubodzy i mieszkańcy mniejszych miejscowości.
Największa grupa, stanowiąca ponad połowę respondentów, łączyła wizyty na NFZ z komercyjnymi. Czy robiła to z fantazji, czy też z powodu niedostępności usług publicznych? W ciemno można obstawić tę drugą hipotezę.
A jednak klikbajtowe sugestie, że „publiczna ochrona zdrowia nie wystarcza Polakom” kreują wrażenie, że chodzimy prywatnie do lekarzy, bo taki nasz, pacjentów wybór.
W Polsce od lat zwijana jest publiczna ochrona zdrowia, dziennikarze i publicyści nie powinni tego ułatwiać, suflując narrację, jakoby Polacy sami tego chcieli. Równie dobrze można uznać, że głodne dziecko po zajrzeniu do pustej lodówki wybrało szczaw i mirabelki przy nasypie kolejowym.
Maria Libura – kierowniczka Zakładu Dydaktyki i Symulacji Medycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, wiceprezeska Polskiego Towarzystwa Komunikacji Medycznej, członek Rady Ekspertów przy Rzeczniku Praw Pacjenta, przewodnicząca Zespołu Studiów Strategicznych Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie, ekspertka Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego ds. zdrowia, współpracowniczka Nowej Konfederacji.
Źródło: informacja własna ngo.pl