Redystrybucja to nie rozdawnictwo, a solidarność społeczna to czysty zysk [felieton Marii Libury]
Polskie spory polityczne z trudem wychodzą poza schematy z końca ubiegłego wieku, kiedy to upadek tzw. bloku wschodniego nadał neoliberalnemu myśleniu o politykach społecznych status tak dogmatyczny, że niemal religijny. Wolny rynek w tym ujęciu to nie tyle mechanizm alokacji zasobów, sprawdzający się lepiej lub gorzej w określonych warunkach, co przedmiot kultu, wymagający ofiar dla dobrego funkcjonowania.
Te ofiary – bezrobotni i ubodzy pracujący, których wynagrodzenia nie są w stanie pokryć podstawowych potrzeb – cierpią dodatkowo z powodu niskiej jakości i słabej dostępności usług publicznych, „zwiniętych” – a jakże – również na fali ograniczania roli państwa w Polsce podczas transformacji ustrojowej. Zarazem wykluczeni stają się grupą politycznie delegitymizowaną – kiedy głosują zgodnie ze swoim interesem, okazują się ciemnym ludem, wynoszącym populistów do władzy.
Elity o przekonaniach liberalnych nie kwapią się jednak do tego, by zdobytą władzę wykorzystać do budowy własnego modelu egalitarnego społeczeństwa, jakby potrzebowały klasy niższej do zbudowania dystansu – różnicy pozwalającej na utrzymanie pozycji warstw oświeconych. Nawet wówczas, gdy forsowane rozwiązania stoją w sprzeczności z aktualną wiedzą. Wbrew badaniom forsują model charytatywny, w którym ometkujemy zasiłki jak jałmużnę, zamiast poprzez inteligentną redystrybucję budować społeczeństwo równych szans.
Dobrym tego przykładem jest postulat ograniczenia 500 plus i pozbawienia tego świadczenia uniwersalnego charakteru, podnoszony dziś przez doradców i zwolenników opozycyjnych dotąd partii. Hasło „dość rozdawnictwa” niesie się po mediach społecznościowych, jak ogień po suchej słomie. Tymczasem, jak zauważa profesor Szarfenberg, powszechne transfery do dzieci ograniczają ubóstwo i nierówności lepiej niż transfery do najuboższych i są na to bardzo dobre dowody naukowe; rezygnacja z nich przekłada się zaś na wzrost ubóstwa i nierówności. Potwierdza to raport UNICEF, analizujący różne narzędzia polityki publicznej ograniczające ubóstwo dotykające dzieci. Zwraca się w nim uwagę na to, że najbogatsi powinni zwrócić te nadmiarowe z ich perspektywy świadczenia w podatkach. Tu jednak trafiamy na kolejną rafę.
W Polsce podatki nadal traktowane są jak pańszczyzna, a solidarność społeczną uznaje się za projekt dla ubogich, którzy luk w marniejących usługach społecznych nie są w stanie zasypać pieniędzmi na ich komercyjny zakup w formie prywatnej wizyty u lekarza, korepetycji, opiekunki dla dziecka i babci.
Z doświadczeń ostatniej dekady wiemy, że dopiero kryzysy uderzające w klasę średnią przynoszą otrzeźwienie i postulaty wzmocnienia sektora publicznego na krytycznych odcinkach.
Przykładem tego jest obszar zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży. Jednak odbudowa zniszczonych zasobów jest wówczas trudna, kosztowna i czasochłonna. Przywracanie bezpieczeństwa w zakresie świadczeń psychiatrii dziecięcej w skali kraju zajmie lata, a ceną będzie cierpienie pozostawionych bez pomocy najmłodszych. Wprowadzenie modelu psychiatrii środowiskowej, nastawionej na zapobieganie kryzysom zdrowia psychicznego, byłoby dziś prostsze, gdyby tak wielu specjalistów nie uciekło wcześniej z podupadającego systemu publicznego. Wielu lekarzy, w tym tych, którzy długo walczyli na bieda-pensjach o utrzymanie upadających poradni i oddziałów, nie wróci już łatwo z sektora komercyjnego, gdzie w lepszych warunkach pomagać będą tym, których na to stać.
W tych obszarach, w których zamożniejsi potrafią sobie poradzić, płacąc z własnej kieszeni, trudno nawet marzyć o reformach, czego przykładem mogą być z kolei usługi lekarzy dentystów. Niebawem podobny los spotkać może system powszechnej edukacji. Polską szkołę już dotyka stomatologizacja: wytworzenie enklaw prestiżowych placówek w dużych miastach, które pozwala elitom uniknąć konsekwencji ogólnego załamania jakości. Co ważne, są to placówki zarówno prywatne, jak i publiczne. Do tych pierwszych dostępu dla mas broni czesne, do tych drugich – wyniki w nauce, których osiągnięcie wymaga dokształcania po lekcjach.
Dobrzy nauczyciele, którzy decydują się odejść ze szkoły, nie muszą się już przebranżawiać – po prostu oferują korepetycje, z których bez presji trudnej pracy w coraz bardziej wypalonym gronie pedagogicznym mogą bez trudu się utrzymać. Do najlepszych nawet w mniejszych miastach ustawiają się kolejki chętnych, często z listami rezerwowymi uczniów, którym brak wiary w to, że na zwykłych zajęciach w szkole przygotują się do matury czy wcześniej – do egzaminu ósmoklasisty. I mają, niestety, rację, co ilustrują wyniki tego ostatniego sprawdzianu wiedzy: 14 punktów procentowych dzieli w tym roku wyniki z języka angielskiego młodzieży z terenów wiejskich i miast.
W pozbawionym sprawnych usług publicznych kraju rosnących nierówności łatwo się wyróżnić: klasa średnia ma jedynki, naturalne lub implanty, kiedy się uśmiecha.
Polskie elity pretendujące do miana liberalnych powinny zadać sobie jednak pytanie, czy liberalna demokracja, do której deklarują przywiązanie, ostanie się w społeczeństwie pozbawionym na starcie równych szans?
Dr n.med. i n. o zdr. Maria Libura – kierowniczka Zakładu Dydaktyki i Symulacji Medycznej Collegium Medicum Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, wiceprezeska Polskiego Towarzystwa Komunikacji Medycznej, członek Rady Ekspertów przy Rzeczniku Praw Pacjenta, przewodnicząca Zespołu Studiów Strategicznych Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie, ekspertka Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego ds. zdrowia, współpracowniczka Nowej Konfederacji.
Źródło: informacja własna ngo.pl