Z Oksaną Naumchuk, ukraińską artystką i działaczką społeczną zaangażowaną w organizację akcji pomocy ukraińskim uchodźcom w Polsce rozmawia Tomasz Kobylański.
Tomasz Kobylański: – Po raz pierwszy zamieszkałaś w Polsce kilka lat temu. Nieco przypadkowo?
Oksana Naumchuk: – Można tak powiedzieć. Szukałam rocznego wolontariatu, który nie byłby związany wyłącznie z pracą z dziećmi i seniorami. Trafiłam na wolontariat w Muzeum Żydowskim w Oświęcimiu. Biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do opowiadania historii, wydawało mi się to wtedy idealną opcją.
Studiowałaś dziennikarstwo na Wschodnioeuropejskim Uniwersytecie Narodowym im. Łesi Ukrainki w Łucku. To właśnie po trzecim roku studiów rozpoczęła się twoja przygoda z europejskim wolontariatem. Jak to się stało?
– Tak, studiowałam na wydziale dziennikarstwa, co wzmocniło moje zainteresowanie najróżniejszymi sferami życia. Już w czasach szkoły byłam wolontariuszką w wielu miejscach: w domach dziecka, na festiwalach, różnych imprezach. Po trzecim roku trafiłam do wioski artystycznej Obyrok, gdzie odbywał się w tym czasie zjazd eko-osad. I właśnie w Obyrku, malowniczo położonej wiosce w obwodzie czernihowskim, spotkałam Ukraińca, który zgłosił się na ochotnika do takiej eko-osady w Szwecji. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o projektach długoterminowych. Odkąd zdałam sobie sprawę, że nie chcę już być dziennikarką, zaczęłam szukać miejsca na tzw. „gap year” po studiach.
W 2017 roku po raz pierwszy zamieszkałaś w Oświęcimiu. Mieście, o którym nie wiedziałaś wcześniej zbyt wiele?
– Kilka lat wcześniej przyjechałam jako turystka do Miejsca Pamięci Auschwitz. Powiem szczerze, że wtedy nie wiedziałam niemal nic, nawet na temat historii obozu. A o tym, że tutaj jest normalne miasto – tym bardziej. Wszystkiego dowiedziałam się, gdy przyjechałam do Oświęcimia na rok. Chociaż „dowiedziałam się” to zbyt wiele powiedziane. Nadal odkrywam to miejsce.
Nim przyjechałaś do Polski, języka polskiego zaczęłaś się jednak uczyć już wcześniej dzięki twojej mamie. Dlaczego dzięki niej?
– Moi rodzice, oczywiście chcieli i chcą dla mnie jak najlepiej. Dlatego gdy zaczęłam studiować w Łucku, moja mama od razu powiedziała, że powinnam zacząć uczyć się języka polskiego, bo teraz mieszkam tak blisko granicy. Na pierwszym roku to zignorowałam, ale na drugim chciałam iść na siłownię, na co nie miałam pieniędzy. Poprosiłam mamę o pieniądze, na co odpowiedziała: „Mam promocję: płacę za siłownię tylko razem z kursami języka polskiego”. W ten sposób dostałam się na dwuletni kurs. Nikt nie przypuszczał, że okaże się to tak przydatne. Jeszcze na studiach zaczęłam jeździć na krótkoterminowe programy do Polski. A teraz, po wybuchu wojny, moja znajomość języka polskiego pomogła nie tylko mojej rodzinie, ale także wielu innym osobom.
Pracując jako wolontariuszka w Muzeum Żydowskim w Oświęcimiu spotykałaś wiele osób z zagranicy. To nie tylko wolontariusze z Austrii i Niemiec, którzy pracowali wolontaryjnie wraz z tobą, ale też setki zagranicznych odwiedzających. Jakie było wówczas ich postrzeganie Ukrainy?
– Najwięcej kontaktu miałam ze współwolontariuszami, ale też sąsiadami i gośćmi z couchsurfingu. Przed naszym spotkaniem niewiele wiedzieli o Ukrainie. Byłam dla nich swego rodzaju kulturalnym posłańcem. Opowiadałam o naszej kuchni, strojach, tradycyjnej sztuce, trochę o historii. Dużo rozmawialiśmy o uprzedzeniach wśród naszych narodów. Nie mam wystarczającej wiedzy, aby wyjaśniać sytuację polityczną, ale fakt, że teraz osobiście znają osobę z Ukrainy, wyraźnie zwiększył ich zaniepokojenie bieżącymi wydarzeniami w moim kraju. Wszyscy, których spotkałam wówczas, w pierwszym tygodniu po wybuchu wojny w Ukrainie, pisali do mnie. Wielu ofiarowało swoje domy jako miejsce schronienia, przekazało datki dla naszej armii.
Po rocznym wolontariacie w Polsce wróciłaś do Kijowa. Czym się tam zajmowałaś?
– Najpierw wróciłam do rodziców w Żytomierzu, ale bardzo szybko dostałem ofertę pracy. Właśnie w Kijowie. Przez kolejne trzy i pół roku pracowałam w firmie produkującej wózki rehabilitacyjne, chodziki i meble dla dzieci niepełnosprawnych.
Twoją ogromnymi pasjami są jednak fotografia i praca twórcza. Opowiesz o nich?
– Tak, lubię fotografować i pracować rękami: malować na ubraniach, ścianach, naprawiać mieszkanie, uczyć się renowacji mebli. Uczęszczałam też na kursy kaligrafii. To wszystko zainteresowania, które stały się też moją pracą zarobkową, tuż przed wybuchem wojny. Teraz prawie wszystko jest wstrzymane. Czasami trochę rysuję. Jednak nawet jeśli są zamówienia, są one trudniejsze do realizacji niż zwykle.
W ukraińskiej kulturze inspiracji do twórczego działania na pewno nie brakuje. Widać to chociażby na przykładzie twoich projektów ubrań i naściennych malunków.
– Tak, to prawda. Całe dzieciństwo zajmowałam się haftem. Kocham go także teraz, choć brakuje mi czasu. A przecież w Ukrainie każdy region ma swoje cechy kulturowe, różne ozdoby, kolory, materiały. Możesz to odkrywać przez całe życie i inspirować się tym przez całe życie.
Zaczęłaś mówić o wojnie. Porozmawiajmy o tym. Po rosyjskim ataku na Ukrainę postanowiłaś ponownie wyjechać do Oświęcimia. Choć w pierwszych dniach wojny myślałaś, że nie będzie to konieczne…
– Na początku lutego stwierdziłam, że nawet jeśli wybuchnie wojna, to z Kijowa nigdzie nie pojadę. 14 lutego rozpoczęłam swój wymarzony remont w kuchni, który robiłam sama. 23 lutego moi rodzice polecieli na od dawna planowane wakacje za granicą. Umówiliśmy się, że jeśli coś się stanie, przyjadę do Żytomierza, do mojego 15-letniego brata i psa. I tak się stało. 24 lutego obudziłam się i przeczytałam, że zaczęła się prawdziwa wojna. Spakowałam swoje rzeczy (wcześniej nie spakowałam walizki alarmowej, ale dzięki mojemu przyjacielowi wojskowemu przynajmniej miałam zebrane dokumenty w jednym miejscu) i udałam się się do Żytomierza. Spędziliśmy tam razem tydzień.
Już w pierwszym tygodniu w mieście było kilkanaście wybuchów, pojawiły się przeciwczołgowe jeże, budowano fortyfikacje z worków z piaskiem, usuwano i malowano znaki drogowe. Byłam po prostu sparaliżowana strachem i przez pierwsze trzy dni prawie nie wstawałam z łóżka. Bałam się przejść obok okien w mieszkaniu. Potem przeniosłam materac na korytarz mieszkania i zrobiło się trochę spokojniej.
Przez cały ten czas rodzice byli bardzo zdenerwowani i wyobrażali sobie najgorsze, chociaż w rzeczywistości wszystko było dla nas względnie normalne. Zrobiliśmy nawet ciasto ze skondensowanym mlekiem. Oczywiście przez cały ten czas pisali do mnie moi polscy znajomi i namawiali mnie do przyjazdu. W końcu mama, która wciąż była za granicą, dowiedziała się o kilku wolontariuszach, którzy niosą pomoc humanitarną i razem z nimi pojechaliśmy na granicę. Postanowiłam pojechać konkretnie do Oświęcimia, aby być w małym miasteczku, które dość dobrze znam. Gdzie trudno będzie mojemu bratu się zgubić, a ja będę wiedziała, że potrafię znaleźć sposób, by się przydać. W końcu rodzice mogli też się tu dostać. Byliśmy tu wszyscy przez jakiś czas.
Krótko po przyjeździe do Polski zaczęłaś pomagać. Stałaś się niemal jednoosobowym centrum wsparcia dla osób przyjeżdżających z Ukrainy. Było i jest to trudne?
– Nie mogę powiedzieć, że jestem pojedynczym centrum wsparcia. W mieście istniał ośrodek pomocy humanitarnej, tysiące Polaków pomagało Ukraińcom, wiele instytucji organizowało grupy z zajęciami dla dzieci i kursy językowe. Każda polska rodzina, która przyjęła Ukraińców, jest także ośrodkiem codziennego wsparcia. Tak się jednak złożyło, że jako pierwsza w mieście zorganizowałam kurs języka polskiego, nie mając do tego specjalnego wykształcenia.
4 marca poszłam na śniadanie do Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży, w którym mieszkaliśmy. Spotkałam tam ludzi z Zaporoża. Kiedy zorientowali się, że mówię po polsku, zapytali, czy w Oświęcimiu będą organizowane kursy językowe. Obiecałam pomyśleć o tym. Pierwsze spotkanie organizacyjne odbyło się już trzy dni później i wzięło w nim udział ponad 60 osób. Tak samo było następnego dnia. Byłam przerażona i równocześnie przekonana, że dam sobie jednak radę ze wszystkim. Potem w jakiś magiczny sposób Karolina Turza, pracująca w Muzeum Żydowskim w Oświęcimiu, zaczęła odnajdywać tutejszych polskich nauczycieli. Ostatecznie oprócz mnie do zespołu nauczycielskiego dołączyło jeszcze siedem osób.
W marcu i kwietniu z organizowanych przez ciebie zajęć, w niewielkim Oświęcimiu, korzystało już ponad 140 osób!
– Tak, a oprócz spotkań językowych, ludzie kontaktowali się ze mną również w różnych sprawach domowych i logistycznych. Kilka razy nawet chodziłam z nimi do lekarza. Wszystko to jest oczywiście bardzo energochłonne. Ale kiedy pomagasz innym, najpierw pomagasz sobie. Z tego powodu nie czuję się zupełnie z dala od tej wojny. Pomaganie Ukraińcom za granicą to również ogromne wsparcie. Teraz mamy już znacznie mniej uczniów. Łącznie około 25-30 osób.
Elastyczność i zdolność adaptacji to tylko niektóre z głównych cech naszego nieco improwizowanego kursu. Liczba osób zmienia się jednak nie dlatego, że robimy coś źle, ale dlatego, że nikt nie wie na pewno, co stanie się jutro. Wielu Ukraińców już wróciło do domów, niektórzy wyprowadzili się, niektórzy znaleźli pracę i nie mają czasu. Niektórzy nigdy jej nie znaleźli lub stracili motywację. Naszym zadaniem jest pomoc tym, którzy potrzebują naszej pomocy. Ludzie nie mają wobec nas żadnych zobowiązań, a my tak naprawdę nie mamy wobec nich żadnych zobowiązań. Mogliśmy wszystko już dawno zamknąć, ale kontynuujemy pracę, bo to jest potrzebne.
Do Polski przyjechało wiele osób, które nie spodziewały się, że kiedykolwiek będą musiały wyjechać poza Ukrainę. Pomimo strasznego oblicza wojny i niełatwego doświadczenia uchodźstwa, co może być dla tych osób największą wartością związaną z pobytem w za granicą?
– Od kilku lat marzyłam, aby jak najwięcej osób mogło zobaczyć, jak wygląda życie poza Ukrainą. Do tego roku odsetek osób, które nigdy nie opuściły nawet swojego regionu, był po prostu ogromny. I tak marzenia się spełniają w tak dziwnych czasach. Obecnie w Europie jest wielu Ukraińców, którzy nigdy nie mieli nawet wyrobionego zagranicznego paszportu.
Kiedy niedawno jechałam do Kijowa, ludzie przez pół drogi rozmawiali ze sobą o swoich doświadczeniach z życia tutaj, w Polsce. Teraz nie są turystami. Widzą nie tylko piękne centra wielkich miast. Zmierzyli się też z polską biurokracją, miejską i nie tylko miejską logistyką, systemem opieki zdrowotnej, szkolnictwem. Nie wszyscy wrócą na Ukrainę. Ale ci, którzy powrócą, przyniosą ze sobą to doświadczenie i pragnienie nie tylko odbudowania swojego kraju takim, jaki był, ale lepszego.
Także z pomocą przyjaciół z Polski i innych krajów?
– W zeszłym miesiącu rozmawiałam ze znajomym, który rozwija ruch eko-osad w Ukrainie. Mówi, że o takich grantach, jakie mogą teraz otrzymać, nawet nie marzyli. Tempo rozwoju, jakie osiągnęły nasze eko-osady i wsie na zachodzie Ukrainy, jest naprawdę imponujące. Wielu osób opuściło teraz duże miasta i wreszcie zdają sobie sprawę, że poza nimi też jest życie. Wcześniej na świecie działała zasada pięciu stopniu oddalenia. Wydawało się, że dzięki globalizacji liczba stopni oddalenia spada, a teraz tak jest i to jeszcze bardziej. Ta sieć znajomości, która powstała w ciągu kilku miesięcy, to bezcenna wartość. Myślę, że to będzie impuls dla realizacji wielu wartościowych międzynarodowych projektów w przyszłości.