„Musimy walczyć o tolerancję. Póki tu jesteśmy, będziemy to robić”
– Oboje wierzymy, że lepsza Polska jest możliwa – mówi Lidia Nwolisa o sobie i pochodzącym z Nigerii mężu. Po tym, jak ich synek został napadnięty w szkole przez grupę rówieśników, planują położyć większy nacisk na szerzenie tolerancji w ramach założonej przez siebie Fundacji na rzecz mniejszości społecznych i etnicznych Porta.
Jędrzej Dudkiewicz: – Pani dzieci nie chciały chodzić do szkoły. Co się stało?
Lidia Nwolisa: – Mój mąż jest Nigeryjczykiem, przyjechał do Polski szesnaście lat temu, jest piłkarzem. Mamy razem czwórkę dzieci. Wszystkie chodzą do państwowej szkoły w Śródmieściu. Generalnie możemy o tej placówce powiedzieć dużo dobrego, jesteśmy w niej obecni od dziewięciu lat. Niestety, kilka tygodni temu wydarzyła się rzecz karygodna i nie do zaakceptowania dla nas.
Przez tydzień grupa chłopców z równoległej klasy otaczała synka, na korytarzu i w świetlicy, bili go, kopali i wyzywali.
Mój mąż miał sporo podobnych sytuacji, od mniejszych do większych. Kiedyś został napadnięty i w wyniku tego ma rękę skręconą śrubami. Dzieci są bardzo dobrymi obserwatorami i rozpracowują rzeczywistość. Synek nie powiedział o tym, co się dzieje ani pierwszego, ani drugiego dnia, dopiero po jakimś czasie zwrócił się do mnie, a nie do męża. Dzieci widzą, że tata ma już mnóstwo ran na sobie, że każda następna może być kroplą, która przeleje czarę goryczy. Bardzo nas zmartwiło, że synek próbował sobie z tym sam radzić.
Z czego to wynikało?
– Było to spotęgowane reakcją jednego z nauczycieli, który powiedział: „staraj się nie zwracać na nich uwagi”. Jak jest się rodzicem, to obdarza się szkołę zaufaniem, oddaje się swoje dzieci na wiele godzin.
Jak szkoła zareagowała na tę sytuację?
– Gdy dowiedziałam, co się dzieje, zgłosiłam to dyrekcji, napisałam też szczegółową skargę. Konsultowałam sprawę z innymi dyrektorami szkół, których znam. Kluczowym słowem, jeśli chodzi o przemoc w szkole, jest natychmiastowość. Powinna pojawić się natychmiastowa interwencja, rozmowy z agresorami, pomoc dla dzieci, które były ofiarą. Wiele rzeczy nie wydarzyło się wystarczająco szybko. Zostaliśmy, jako rodzina, zostawieni sami sobie, byliśmy w zawieszeniu od poniedziałku do piątku. Nie miałam żadnego sygnału od szkoły, czy się tym zajęła, czy nie. Zapytałam się synka, czy da radę iść do szkoły następnego dnia. Zapytał „co mam zrobić, jeśli będą znów mnie bili?”. Powiedziałam, żeby biegł i szukał nauczyciela i prosił o pomoc. Synek uznał, że jednak zostanie w takim razie w domu.
Jak się obecnie czuje?
– Dobrze się złożyło, że obecnie jest protest i dzieci nie muszą chodzić do szkoły prawie miesiąc. Naprawdę będę potrzebować co najmniej tyle czasu, żeby przywrócić do równowagi moje najmłodsze dzieci. Dla nich to była trauma. Syn przez kilka dni po wyjściu na jaw całej sytuacji był bardzo agresywny w domu. Na oślep bił i kopał rodzeństwo. A to nie są agresywne dzieci. Nadal widzę, że nie wrócił jeszcze do równowagi. Niestety, przemoc rodzi przemoc.
Czy to pierwsza tego typu sytuacja?
– To pierwszy przypadek przemocy fizycznej. Poprzedzały ją inne sytuacje, w których pojawiała się przemoc słowna, komentarze w stylu „wracajcie do Afryki” czy „ten murzyn przyszedł po ciebie”, gdy mąż przychodził odebrać dzieci.
Ta sama grupa kilkakrotnie atakowała słownie córkę i wtedy dzieci z klasy jednoczyły się, tworzyły grupę wsparcia i próbowały jej bronić. Mamy też bardzo rosłego syna w piątej klasie i ci pierwszoklasiści też próbowali go atakować. Działania tych chłopców nie były więc przypadkowe.
Czy teraz też chcieliście spotkać się z rodzicami tamtych dzieci?
– Poprosiłam szkołę o spotkanie z nimi, miałam więc okazję ich poznać. Spotkanie to było bardzo raniące. Poszliśmy na nie z ufnością, że ktoś w szkole dobrze je poprowadzi. To, co tam się działo, nie przyniosło nam oczekiwanej ulgi. Przykładowo rodzice dzieci, które biły nasze dzieci, wyciągnęli komórki i szukali definicji słowa „murzyn”, by sprawdzić, czy jest ono obraźliwe, czy nie. I doszli do wniosku, że chyba nie, tym bardziej, że był przecież wierszyk „Murzynek Bambo”… Mój mąż powiedział w końcu: „widzę, że państwo nic nie wiecie”.
Próbowaliście sobie radzić z tą sytuacją w inny sposób?
– W trakcie oczekiwania na reakcję szkoły napisałam post na Facebooku. Moją intencją było zwrócenie się do bliskiego grona znajomych, by poradzić się, co zrobić w takiej sytuacji. Nie spodziewałam się, że osiągnie on taki zasięg i zainteresowanie. Dostałam dzięki temu bardzo wiele wsparcia oraz propozycji współpracy, kierowanych głównie do szkoły. Zwróciło się do mnie też wiele rodzin mieszanych, od których dowiedziałam się, że wiek, w którym jest synek, jest najtrudniejszy. Później nabiera się umiejętności, jak sobie radzić z takimi sytuacjami, do tego jest się starszym, silniejszym. Obserwuję to zresztą. Zarówno starsza córka, jak i starszy syn, nauczyli się werbalnie bronić, potrafią wręcz zawstydzić kogoś, kto używa przemocy słownej. Do tego syn trenuje od sześciu lat sztuki walki, co na pewno mu pomogło.
Co ciekawe, ogromna liczba rad na Facebooku też brzmiała: sztuki walki. To jest smutne, ale prawdziwe, że kiedy jest się innym, trzeba się umieć obronić.
A myśleliście o zmianie szkoły?
– Działam obecnie dwutorowo. Z jednej strony współpracuję z różnymi rodzicami dzieci ze szkoły, bo ostatecznie w odpowiedzi na zaistniałą sytuację dostałam propozycję programu przeciwdziałania przemocy w szkole. Staram się go uzupełnić o pewne rzeczy, mając nadzieję, że szkoła, po obronnej reakcji, otworzy się na pozytywną zmianę, by miała dobrą procedurę, działania prewencyjne, edukacyjne. Nie mam gwarancji, że tak się stanie. Z drugiej strony przyglądam się innym szkołom, chcę wiedzieć, czy istnieje w Polsce inna rzeczywistość, w której ryzyko, że moje dzieci doznają przemocy, jest minimalne.
Siedem lat temu założyła pani też Fundację na rzecz mniejszości społecznych i etnicznych Porta.
– W ramach fundacji prowadzę działania uświadamiające. Byłam chociażby w „Pytaniu na Śniadanie” z dziećmi, żeby pokazać, że takie sytuacje dzieją się w Polsce. Był zaproszony jeszcze jeden gość, też mający korzenie afrykańskie. Przed programem zadzwonił do mnie i zapytał, czy jestem gdzieś z obrzeży kraju, robiąc założenie, że – z całym szacunkiem – takie sytuacje mogą mieć miejsce właśnie gdzieś w małych wioskach. Jak się dowiedział, że chodzi o środek Warszawy, to bardzo się zdziwił. Bardzo wierzę, że podnoszenie świadomości istnienia problemu może wiele zmienić.
Czy sytuacja, o której rozmawiamy jakoś wpłynie na działania Fundacji?
– Jak wynika z nazwy, Fundacja zajmuje się dwiema rzeczami. Dotychczas 90% naszych działań dotyczyło rodzin zastępczych, robiliśmy szkolenia, różne projekty dla nich w całej Polsce. Natomiast jeśli chodzi o mniejszości etniczne to były to działania interwencyjne. Jeżeli obcokrajowiec został na przykład pobity, jechaliśmy tam, pomagaliśmy prawnie, psychologicznie. To, co się stało, sprawiło, że uznaliśmy, iż musimy zintensyfikować działania wśród młodzieży, w szkołach, związane z mniejszościami etnicznymi. Zaczęliśmy to robić niedługo przed tym, co przydarzyło się naszym dzieciom. Mąż był w gimnazjum, w którym miał spotkanie poświęcone tolerancji na bazie swojego doświadczenia życia w Polsce. Dzieciom łzy leciały z oczu, przychodziły po prezentacji, by go przytulić. Było to coś bardzo otwierającego serce. Cała ta sytuacja pokazała nam, że potrzeba bardzo dużo empatii.
Ludziom, którzy nie doświadczyli czegoś takiego, jest bardzo trudno sobie to w ogóle wyobrazić. Byłam świadkiem przemocy wobec mojego męża, a teraz wiem, co to znaczy towarzyszyć dziecku, które jej doświadcza z powodu inności.
Co wyróżnia działania waszej Fundacji?
– Właśnie to osobiste doświadczenie. Nie chodzi o wykład ze statystykami, tylko pokazanie siebie jako człowieka i tego, czym jest tolerancja. Możemy mówić o tym wszystkim przez pryzmat swojej historii, wyjmować serce na stół. Dodatkowo fakt, że mąż był przez wiele lat piłkarzem, bardzo przemawia do młodzieży, szczególnie do chłopców.
Trudno jest szerzyć w Polsce tolerancję?
– Jest jeszcze wiele do zrobienia, to na pewno. Zresztą dużo rad pod moim postem na Facebooku dotyczyło tego, byśmy po prostu wyjechali z kraju. Niektórzy pisali, że kiedy wracają do Polski, by zobaczyć się z rodziną, bardzo szybko zaczynają myśleć tylko o tym, by jak najszybciej znów wyjechać, by móc poczuć się neutralnie. Rozumiem to, bo dla nas wyjście nad rzekę wiąże się z tym, że wszyscy się na nas patrzą. Trudno o swobodę. Mąż powiedział jednak, że nigdzie nie wyjeżdżamy i nie zmieniamy szkoły.
Jesteśmy więc nastawieni na to, że póki tu jesteśmy, to będziemy walczyć o zmianę. Bo oboje wierzymy, że lepsza Polska jest możliwa.
Lidka Nwolisa – dumna mama czwórki dzieci i szczęśliwa żona. Zawodowo pracuje od 20 lat jako coach biznesowy. Jest prezeską Fundacji na Rzecz Mniejszości Społecznych i Etnicznych Porta. Poprzez swoją rodzinę daje przykład, że można się pięknie różnić i żyć razem w harmonii.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.