Mirosław Starzyński: Powinniśmy grać w jednej drużynie
– Wszyscy razem jesteśmy służebni wobec mieszkańców. Zarówno samorząd, jak i organizacje pozarządowe. I musimy się po prostu dogadać, jak najlepiej to zrobić – z Mirosławem Starzyńskim, Naczelnikiem Wydziału Spraw Społecznych Dzielnicy Ochota rozmawiamy o 30 latach samorządu i współpracy z organizacjami.
Magda Dobranowska-Wittels, warszawa.ngo.pl: – 27 maja świętowaliśmy Dzień Samorządu Terytorialnego, związany z datą wejścia w życie ustawy o samorządzie gminnym. Było to 30 lat temu. Co Pan wtedy robił?
Mirosław Starzyński, Naczelnik Wydziału Spraw Społecznych Dzielnicy Ochota: – Byłem wtedy na trzy tygodnie przed obroną pracy magisterskiej. A dosłownie dwa dni po obronie planowałem dwumiesięczny wyjazd do Szwecji, do pracy. I z tego powodu to był dla mnie ważny moment. Zupełnie wtedy nie myślałem ani o ustawie o samorządzie, ani o pracy w samorządzie.
To jak Pan został urzędnikiem samorządowym?
– Po powrocie ze Szwecji okazało się, że po zakończeniu studiów w ciągu trzech miesięcy muszę podjąć decyzję o pracy. Skierowano mnie na rozmowę do Urzędu Miasta Łodzi. Poszedłem – przyznaję – tylko po to, aby to odfajkować i mieć z głowy. Ale tam mi pokazano, czym może się zajmować młody socjolog. I ja po prostu oszalałem ze szczęścia. Do tej pory urząd kojarzyłem jako miejsce wypełniania jakiś papierków. A tutaj przede mną roztaczano fantastyczne perspektywy: współpraca z organizacjami, szkolenia, nowe zadania. Wszystkim zawiadywał dyrektor, również socjolog z wizją i marzeniami, który był już z nowego rozdania, po wyborach samorządowych. To był absolutnie świeży powiew. Zaczynałem pracę w Urzędzie Miasta Łodzi na nowych warunkach, podczas gdy cała załoga trzęsła się, czy im przedłużą umowy. Zresztą wtedy w Urzędzie pojawiło się wielu młodych ludzi, także z Uniwersytetu Łódzkiego. Stworzyliśmy Zespół do spraw społecznych, składający się z samych socjologów. I tak radośnie się to zaczęło.
A jak to się stało, że znalazł się Pan w Warszawie?
– Za sprawą mojej dziewczyny, a później i obecnie żony. Z nią właśnie pojechałem do Szwecji, a dwa lata później się pobraliśmy i przyjechałem do Warszawy. Miałem pracować w firmie szkoleniowej, jako socjolog. Ale któregoś dnia poszedłem do Ratusza na pl. Bankowym, żeby zobaczyć i porozmawiać o możliwości pracy w Urzędzie. Odbyłem rozmowę z dyrektorem gabinetu Prezydenta Stanisława Wyganowskiego. I on mnie zachęcił, żebym jednak przyszedł pracować do urzędu. I od stycznia 1993 roku pracuję w Urzędzie m.st Warszawy, chociaż w różnych jego odsłonach: w Związku Dzielnic m.st. Warszawy, w Gminie Centrum, Biurze Zarządu m.st. Warszawy, Urzędzie Miasta, Dzielnicy Wola, a teraz w Dzielnicy Ochota. Właściwie cała moja kariera zawodowa jest od początku związana z administracją samorządową.
Jako urzędnik i socjolog przez te lata pracował Pan m.in. nad uznaniem roli organizacji pozarządowych w relacjach z samorządem. Nie było przecież takie oczywiste od początku, że organizacje warto wspierać, ani nawet że należy je dostrzegać w zadaniach samorządu…
– Samorząd przede wszystkim najpierw dostrzegł problemy, które miał do rozwiązania. Nagle w Polsce pojawiły się sprawy, których „nigdy” nie było. Przed 1990 r. nie było np. bezdomnych. Oficjalnie. Nikt się nimi nie zajmował. Osoby niepełnosprawne miały kilka stowarzyszeń afiliowanych przez władze. Przyjęcie ustawy o stowarzyszeniach sprawiło, że mieliśmy wybuch inicjatyw obywatelskich. I nagle samorząd zobaczył, że ma mnóstwo problemów swoich mieszkańców do rozwiązania, którymi musi się zająć, ale może też część z nich „oddać w dobre ręce”.
Ustawa o samorządzie miała „otwarty” charakter. Parafrazując można powiedzieć, że głosiła po prostu: „Samorządzie, masz zająć się sprawami swoich mieszkańców”. Jeśli widzimy, że są osoby bezdomne czy z niepełnosprawnościami, to musimy to jakoś załatwić. Ale jak?
Pojawienie się organizacji społecznych było dla samorządu bardzo pomocne w rozwiązywaniu tych nowo zidentyfikowanych problemów. Samorząd mógł powiedzieć „Ok, to bezdomnymi niech się zajmą organizacje”. Oczywiście, mówię o swoich doświadczeniach i postawie osób, które miały wówczas decydujące znaczenie w samorządach. Ale znam przykłady samorządów z Polski, które same zaczęły rozwiązywać te problemy: zaczęły organizować swoje schroniska, ośrodki. Dla mnie było to dziwne, bo zawsze mi się wydawało, że organizacje to przede wszystkim fantastyczni ludzie, którzy są w stanie dużo szybciej reagować niż – mimo wszystko – skostniałe procedurami i ustawami urzędy.
Fantastyczni ludzie, czyli… ?
– Czuję się mocno związany z rozwiązywaniem problemów bezdomności, więc do tych doświadczeń najłatwiej mi się odwoływać. Na początku lat 90. pojawiły się takie osoby, jak siostra Małgorzata Chmielewska, ks. Czarnowski, dr Maria Zoll-Czarnecka, dr Maria Sielicka-Gracka, czy ojciec Bogusław Paleczny. To były osoby, które położyły podwaliny pod to, co nazywamy pomaganiem i współpracą.
To byli, są charyzmatyczni liderzy, którzy wspólnie z przedstawicielami urzędu stworzyli w marcu 1992 roku – dzisiaj byśmy powiedzieli pierwszą komisję dialogu społecznego – Radę Opiekuńczą dla Bezdomnych przy Prezydencie m.st. Warszawy. Ta Rada działa do dzisiaj, obecnie jako komisja dialogu społecznego. Rada wyprzedziła o 10, 15 lat to wszystko, co dzieje się obecnie. Wtedy była to pierwsza i jedyna swego rodzaju komisja dialogu społecznego.
Rada zbierała się co miesiąc na spotkaniach w różnych placówkach i ustalała, co należy robić, aby jak najlepiej rozwiązywać problem bezdomności w Warszawie. W tej Radzie obecny zawsze był przedstawiciel Miasta, akurat ja miałem szczęście nim być. Zrealizowaliśmy wtedy kilka programów takich, które nie były jednostokowe, ale łączyły wszystkie organizacje. Wtedy powstał m.in. Bank Żywności – jako konsorcjum organizacji, aby dostarczać żywność do placówek dla bezdomnych. Powstała pralnia, która miała prać rzeczy dla wszystkich ośrodków dla bezdomnych. Powstała placówka lecznicza – ona również zbierała chorych ze wszystkich innych ośrodków. Powstał ośrodek do prowadzenia terapii dla bezdomnych alkoholików. Na tamte czasy działaliśmy niesamowicie nowatorsko i skutecznie. To były nie tylko placówki, w których przebywały osoby bezdomne, ale stworzyliśmy sieć współpracujących ze sobą miejsc. Siostra Małgorzata Chmielewska mówiła wtedy, że mamy najlepszy system pomocy bezdomnym w Europie.
O problemach społecznych mówiło się wówczas innym językiem…
– To prawda. Nie chcę przytaczać innych pejoratywnych określeń, w najlepszym razie, że mówiło się np., że pomagamy bezdomnym. Nie: osobom bezdomnym. Tak zaczęliśmy mówić nieco później. Teraz mówimy o osobach w kryzysie bezdomności.
Kiedyś mówiliśmy, że pomagamy kalekom, potem, że pomagamy osobom niepełnosprawnym, sprawnym inaczej. A teraz mówimy o osobach z niepełnosprawnością, czy z niepełnosprawnościami. To jest dosyć istotne.
Dużą wagę przywiązuję do tego, jak mówimy, ponieważ moim zdaniem to kształtuje rzeczywistość. Język ma bardzo duże znaczenie. Czy podchodzimy do tego w sposób empatyczny, czy wręcz przeciwnie.
Gdy organizacje, które powstawały w latach 90. zaczęły zwracać się do samorządu, aby ten pomógł im w realizacji pewnych zadań, pojawiały się obawy i głosy o grupach roszczeniowych.
– Tak, dotyczyło to szczególnie organizacji zajmujących się osobami z niepełnosprawnościami. Wówczas było to przełamanie monopolu państwa, które zajmowało się pomaganiem tym osobom. Po roku 90. zaczęły powstawać organizacje rodziców, które były dedykowane określonej grupie. Pamiętam, że w samorządzie były dyskusje, czy wspieranie organizacji, zajmującej się jedynie dwudziestoma osobami z niepełnosprawnością, nie wyklucza innych osób, które nie należą do tej organizacji, a my jako samorząd wiemy, że pomocy potrzebuje wielokrotnie więcej osób. Samorząd musiał myśleć o wszystkich mieszkańcach, decyzje nie mogły być oderwane od rzeczywistości – pomagamy organizacji, która opiekuje się osobami z niepełnosprawnościami, ale musimy zająć się tymi, dla których nie mamy żadnej oferty.
Oczywiście nie bez znaczenia była wysokość środków finansowych, które samorząd miał do dyspozycji. Dlatego chętnie współpracował z organizacjami, które same pozyskiwały środki finansowe z innych źródeł. Samorząd doceniał to, że nie jest jedynym, który finansowo je wspiera. Organizacje pozyskiwały pieniądze ze źródeł rządowych, prywatnych, a w końcu z Unii Europejskiej. Patrzyliśmy na to z radością – zajmują się naszymi mieszkańcami, sami pozyskują ¾, połowę, 1/3 budżetu, nie wszystko chcą od nas. Włączał się pewien pragmatyzm.
Obecnie nie wyobrażamy sobie życia społecznego bez tego, co robią organizacje. Kiedyś to były małe programy. Teraz – pod szyldem fundacji czy stowarzyszenia – działają placówki, które niczym nie różnią się od miejskich, czy prywatnych.
One niczym się nie różnią, ponieważ zostały jednak wprowadzone pewne standardy. Z jednej strony – to dobrze. Ale z drugiej strony – gdy słucham o początkach Rady Opiekuńczej i o tym, jak organizacje ze sobą współpracowały – to zaczynam się zastanawiać, czy jednak ta standaryzacja i podnoszenie jakości działań nie wpłynęło na to, że organizacje przestały ze sobą współpracować. To już nie jest takie ramię w ramię. Zabiegi o dofinansowanie wprowadziły element konkurencyjności między organizacjami.
– Oczywiście każda z organizacji myśli przede wszystkim o realizacji swojej misji. Ale jeśli uczestniczy w jakimś zespole organizacji, którego zadaniem jest troska o dobro wspólne, a jednocześnie zespół ten podejmuje działania sprzyjające realizacji misji wszystkich uczestniczących w nim organizacji, to jest to bardzo potrzebne i sensowne ciało. Wiele razy organizacje, które zachęcałem do udziału w komisjach dialogu społecznego, mówiły mi: „To strata czasu. Zamiast gadaniny wolimy działać na rzecz naszych organizacji i podopiecznych”. Rozumiem też takie podejście, choć wiem, że konsorcjum organizacji może więcej uzyskać w negocjacjach z samorządem. Ważne jest także współdziałanie, gdyż zapobiega to budowaniu przez jedną organizację utopijnego systemu udzielania wszelkiej pomocy.
Na tym też polegał fenomen Rady Opiekuńczej, która właściwie ciągle działała w sytuacji nienasycenia. Ciągle była potrzeba organizowania i wdrażania czegoś nowego. Chociaż oczywiście były trudne momenty. W pewnym momencie wprowadzaliśmy program pracy profesjonalnych pracowników socjalnych w placówkach dla osób bezdomnych. Miasto finansowało etaty pracowników socjalnych. Był to program dość mocno ingerujący w organizacje. Wtedy trochę się dziwiłem, ale teraz rozumiem te obawy: jeśli jakaś organizacja miała swój system pomocy osobom w kryzysie bezdomności oparty na wolontariacie, to nagle, kiedy wprowadzamy pracownika socjalnego, któremu się płaci pensje, burzymy wszystko co sobie ta organizacja wypracowała wcześniej. Myślę, że to są rzeczy, o których trzeba po prostu wiedzieć i delikatnie postępować. Pieniądze w wielu momentach wcale nie sprzyjają dobremu rozwojowi. Czasami można nimi wiele zepsuć.
Brał Pan udział w pracach nad pierwszym programem współpracy z organizacjami dla Mazowsza. Teraz każde miasto powinno mieć taki program. Jak wtedy urzędy się zapatrywały na takie pomysły?
– Zawsze patrzę na współpracę organizacji i samorządu z praktycznego punktu widzenia. Ważne jest ustalenie zasad dobrej współpracy, która ma na celu wspólne rozwiązywanie problemów społecznych. Wspólne ustalanie, co i jak chcemy robić.
Ważne jednak jest także to, kto zajmuje się pisaniem takich programów – i to zarówno to po stronie samorządu, jak i organizacji pozarządowych. Jeśli są to ludzie, którzy są otwarci na współpracę, mają pomysły i wizję, to jest fantastycznie.
Przy okazji warto wspomnieć o stanowiskach pełnomocników ds. współpracy z organizacjami.
Dla mnie to jest typowe stanowisko przejściowe, które ma doprowadzić do tego, żeby w danym samorządzie przygotować urzędników do współpracy z organizacjami, a także aby wprowadzić procedury pozwalające na działanie komisji dialogu społecznego, czy innych ciał tego rodzaju. Wtedy obecność pełnomocnika jest już niepotrzebna.
Bezsensowna jest sytuacja, gdy powoływany jest pełnomocnik i wszystkie sprawy kierowane są do niego. Zadaniem pełnomocnika jest doprowadzenie do stanu, w którym organizacje pozarządowe znajdą kompetentnego urzędnika w każdym wydziale, a nie – aby każdy wydział myślał, że pełnomocnik załatwi jego sprawy.
Program współpracy powinien być drogowskazem. Ale dla wszystkich pracowników samorządu, a nie tylko dla pełnomocnika. Pełnomocnik powinien być jego gwarantem. Dlatego też uważam, że powinien on bezpośrednio podlegać Prezydentowi. Jakiekolwiek sytuowanie pełnomocnika jako specjalisty w jakimś wydziale bardzo umniejsza i ogranicza jego rolę.
Warszawa jest już na takim etapie, że nie potrzebuje Pełnomocnika?
– Warszawa ma szczęście do pełnomocników. Po doskonałym Marcinie Wojdacie, jest świetna Ewa Kolankiewcz. Są to osoby z bardzo bogatym doświadczeniem w pracy w organizacjach pozarządowych. Ale proszę zobaczyć – Ewa Kolankiewicz jest także dyrektorką Centrum Komunikacji Społecznej. Pełni w urzędzie podwójną rolę i to jest też – moim zdaniem – znak czasu i przykład, że realizacja działań z organizacjami pozarządowymi została przeniesiona na inne jednostki i wydziały Urzędu. Pełnomocniczka pełni rolę koordynującą i spajającą, powiedziałbym – mentora dla wszystkich. Myślę, że tak się właśnie dzieje: to nie jest pełnomocnik, który „biega” po wszystkich biurach w urzędzie i wydziałach w dzielnicach, gasi pożary i załatwia jednostkowe sprawy.
W 1990 r., tuż po wyborach, wszyscy byli na fali entuzjazmu, mówiło się „samorząd to my”. Tak to jest zresztą ujęte w konstytucji: samorząd to jest wspólnota mieszkańców. Później, wydaje mi się, te górnolotne zapisy rozjechał się trochę z rzeczywistością. Samorząd zaczął być postrzegany w opozycji do mieszkańców. Teraz zaangażowanie ludzi w takie inicjatywy, jak budżet obywatelski, inicjatywy lokalne, ruchy miejskie, pozwalają się znów zbliżyć mieszkańcom do samorządu. Jak Pan to postrzega? Na jakim etapie jesteśmy? Czy to zawsze będzie dążenie do ideału, do tego poczucia, że samorząd to my?
– Przez lata to rzeczywiście różnie falowało. Nie jest to prosta linia, wznosząca się, albo sinusoida. Ważne jest, aby zdać sobie sprawę z tego – czego wiele osób nie wie – że samorząd wykonuje mnóstwo zadań zleconych przez państwo, przez rząd. Bardzo często zlecanie tych zadań nie wiąże się z tym, że są one finansowane przez państwo. To znaczy, że po prostu trzeba wygospodarować środki samorządu na to, aby te zadania były realizowane. I to na odpowiednim poziomie, aby np. mieszkańcy nie czekali w kolejkach na świadczenia, czy usługi, które zlecił rząd. Gdyby rzeczywiście zadania zlecone samorządowi przez państwo były finansowane tylko ze środków, które są na to przeznaczane przez rząd, to oczywiście samorządowi byłoby znacznie łatwiej myśleć o realizacji i finansowaniu swoich zadań własnych.
Rzadko się zdarza, aby mandat do rządzenia miastem, dany był przez zdecydowaną większość mieszkańców, a więc i wyborców. Fenomen w wyborach samorządowych, gdzie burmistrzowie, czy prezydenci mają powyżej 80% poparcia – jest ciągle dość rzadki. Gdy śledzimy wybory w Europie i na świecie, to często mamy wyniki oscylujące w okolicach 50 % tj. 51 do 49 lub 52 do 48. Zwycięzca wyborów, bierze od razu duże grono osób niezadowolonych z jego wygranej. Nie mamy (na szczęście!) jednomyślności. Pokazuje to budżet obywatelski. Przez ostatnie kilka lat są podnoszone wielkimi literami głosy, aby dopuścić głosowanie negatywne: nie tylko, że jesteśmy za jakimś projektem, ale też że jesteśmy mu przeciwni. Od początku wprowadzenia budżetu partycypacyjnego, obecnie obywatelskiego, jestem zwolennikiem poglądu, że najważniejsza jest faza zgłaszania i konsultowania projektów z mieszkańcami przez liderów i wnioskodawców. Dla mnie to jest cała istota tego narzędzia. Jednak konsultacje, narady, zbieranie podpisów powinno być ograniczone tylko do osób, które później mają z tego projektu korzystać i który zlokalizowany jest blisko ich miejsca zamieszkania. Bardzo łatwo pozbieramy podpisy poparcia dla pomysłów, które są daleko od nas, w innej dzielnicy. Tylko po co ?
Nie oczekiwałbym, że 100% mieszkańców będzie się angażować w działania na rzecz swojej społeczności. Z różnych badań społecznych wynika, że tylko kilka procent mieszkańców podejmuje róźne aktywności. Czasem podnoszony jest argument, że nie wszyscy na to się zgodzili. Nie osiągniemy takiego stanu, w którym wszyscy na coś się zgodzą. Dlatego trzeba podejmować decyzje takie, które będą miały szanse powodzenia. Doskonale pamiętam sytuację, gdy organizowałem jedno z Miejsc Aktywności Lokalnej (MAL). Spotkałem się z mieszkańcami i podczas tego spotkania 90% uczestników było przeciwnych takiemu miejscu. Wyszedłem z tego spotkania cało, ale byłem zdruzgotany, bo miesiącami walczyliśmy, aby ten MAL powstał. Zrobiliśmy to mimo tych głosów sprzeciwu, bo wiedzieliśmy, że wielu mieszkańców nam sprzyja, tylko obawia się przeciwstawić głośniejszym sąsiadom. Już wkrótce okazało się, że jest to fantastyczna inicjatywa i Ci niezadowoleni wcześniej mieszkańcy przyszli podziękować za to miejsce.
Miasto przekazało organizacjom do realizacji wiele z zdań z zakresu tzw. spraw społecznych. Np. opiekę nad osobami w kryzysie bezdomności, czy usługi dla seniorów, dla osób z niepełnosprawnościami. W tej chwili – zwłaszcza w kontekście pandemii – wydaje się, że są to dość newralgiczne działania. Czy to jest dobry moment, aby się zastanowić, przemyśleć w jaki sposób ta współpraca finansowa powinna wyglądać? W jakim kierunku powinna iść?
– Organizacje pozarządowe, i te po 30 latach aktywności, i te niedawno utworzone, też są różne, niektóre bardzo skostniałe, niektóre wciąż zaskakują innowacyjnością i świeżością. Nie wszystkie wykazują się elastycznością i współdziałaniem. Czasami jestem bardzo zaskoczony niektórymi zachowaniami. Staramy się np. powiedzieć, że w tym konkursie zależy nam, aby placówka miała konkretne wyposażenie, aby kupiła określone rzeczy. Przekazujemy w marcu pieniądze, mamy koniec maja i tego nie ma. W rozmowie z przedstawicielem organizacji słyszę, że przecież możemy to jeszcze kupić, mamy czas do końca listopada, do końca umowy. I wtedy szlag mnie trafia.
Trudno oczekiwać od wszystkich, że będą entuzjastycznie wykonywali swoją pracę przez 30 lat. Wielu liderów może jest zmęczonych, może nie ma już tyle siły i często patrzy na swoją organizację, jak na swoją własność, a nie własność swoich członków. Ale mamy też takie, nad którymi można się rozpływać w zachwycie. Jak w dobie epidemii – bez żadnego bodźcowania – wymyśliły nowe środki porozumiewania się ze swoimi podopiecznymi. Jak przekształcili swoje programy, dostosowując je do możliwości i obostrzeń, jakie obecnie panują. Nie mam żadnej wątpliwości, że tylko takie właśnie osoby i takie organizacje, które żywo reagują na to, co się dzieje wokół, są przyszłością tego sektora.
Zawsze byłem i będę zwolennikiem przenoszenia w samorządzie różnych zadań z zakupu usług poprzez zamówienia publiczne do konkursów ofert dla organizacji pozarządowych i udzielanie im dotacji na realizację. Przez dotacje wieloletnie osiągamy większą ciągłość działań, stabilizację, budowanie zaufania do placówki, a nie „skakanie z kwiatka na kwiatek” i powierzanie co roku tych samych zadań innym podmiotom, które robią to wyłącznie dla zysku.
Gdy zaczynałem współpracę z organizacjami, w sensie formalnym, wyglądało to tak, że umowa była jedno-, góra dwustronicowa. Dzisiaj aumowy mają po 14 stron. Takie są obecnie prawne zabezpieczenia. Pomimo to nadal uważam, że zaufanie i myślenie o dobru wspólnoty jest najważniejsze. Cenię te organizacje, które są uczciwe i szczere w tym co robią. Przychodzą i mówią np. zakładaliśmy to tak, ale się nie udało, nie poszło. Ale po tych doświadczeniach, wiemy, że trzeba to zrobić inaczej. Wprowadzamy wtedy aneks do umowy i zwykle wszystko rusza prawdziwie i z większym sensem. Bardzo natomiast nie lubię, gdy ktoś napisze ofertę i ją realizuje słowo w słowo i na siłę, chociaż widać, że idzie źle, a założenia projektu okazały się błędne. Tak jest, gdy organizacje myślą jedynie o tym, aby zrealizować projekt, a nie, aby miało to sens i było z pożytkiem dla społeczności.
Bardzo mocno podkreślam, że nie jesteśmy po dwóch stronach barykady. Powinniśmy grać w jednej drużynie, wszyscy razem jesteśmy służebni wobec naszych mieszkańców. Zarówno samorząd, jak i organizacje pozarządowe. I musimy się po prostu dogadać, jak najlepiej to zrobić.
Mirosław Starzyński – z wykształcenia socjolog. Od 30 lat pracuje w samorządzie terytorialnym, a od 27 lat w Urzędzie m.st. Warszawy. Obecnie jest naczelnikiem Wydziału Spraw Społecznych i Zdrowia dla Dzielnicy Ochota. Zajmuje się planowaniem i wdrażaniem projektów z zakresu polityki społecznej realizowanych we współpracy samorządu z organizacjami pozarządowymi.
Twórca i lider wolskiego programu reintegracji społecznej "Druga szansa", a także współtwórca pierwszego w Polsce transportu dla osób niepełnosprawnych i pierwszego w Polsce Biura Porad Obywatelskich.
Wieloletni przedstawiciel m.st. Warszawy w Radzie Opiekuńczej dla Osób Bezdomnych przy Prezydencie m.st. Warszawy. Współtworzył Miejsca Aktywności Lokalnej, Partnerstwa, a także przewodniczył dzielnicowemu Zespołowi ds. Budżetu Partycypacyjnego w jego I edycji.
Źródło: inf. własna warszawa.ngo.pl
Skorzystaj ze Stołecznego Centrum Wspierania Organizacji Pozarządowych
(22) 828 91 23