Jesteśmy skazani na postępującą atomizację społeczeństwa? Popadamy w skrajny indywidualizm? Nie potrafimy zatrzymać się choćby na chwilę? Kiełkująca w wielu polskich miastach idea miejsc otwartych pokazuje, że wcale tak być nie musi.
Miejsca otwarte – miejsca wspólne
To ostatnio często powtarzająca się opowieść: zamiast żyć, egzystujemy. Zachłyśnięci kapitalizmem i filozofią indywidualizmu, nie mamy czasu dla rodziny i przyjaciół, co dopiero mówić o pasjach czy nawiązywaniu nowych relacji. Wciąż wędrujemy: na jednym końcu miasta mieszkamy, w innym pracujemy lub się uczymy, jeszcze gdzie indziej spędzamy czas wolny, chyba że w tym aspekcie życia ograniczamy się do wpatrywania się w jakiś ekran; nowe technologie i media społecznościowe dostarczają tylu bodźców, że coraz trudniej jest nam żyć „w realu”: tu i teraz.
Efekt to często całkowity brak wiedzy o najbliższej okolicy, o sąsiadach, ich smutkach i radościach. Tymczasem wystarczy na chwilę się zatrzymać, rozejrzeć dookoła, by odkryć, że to w tej naszej najmniejszej – dzielnicowej, osiedlowej ojczyźnie można inaczej, a może lepiej spędzić czas.
Warto zauważyć miejsca otwarte, przybywa ich w całej Polsce.
Otwarte może być każde miejsce: od restauracji, przez siedzibę organizacji pozarządowej, aż po (sic!) instytucję publiczną, np. dom kultury lub bibliotekę. Miejsce otwarte to po prostu działanie obok ich głównej funkcji, takie podejście interdyscyplinarne i zakładające – czasem wbrew wymuszonej przez kapitalizm – profesjonalizacji, że nie wszystko, co się w nich dzieje musi być realizowane przez wyspecjalizowany personel.
Dziś władze samorządowe coraz częściej dostrzegają, że wielu mieszkańców może się pochwalić swoimi zainteresowaniami, umiejętnościami i zrobić coś wspólnie z innymi.
– Nazwa „miejsca otwarte” symbolicznie wskazuje na otwarte drzwi, za które chcemy zajrzeć i zobaczyć, co tam jest. Oznacza to również otwartość na mieszkańców, ich pomysły, potrzeby i gotowość do tego, by współdecydowali oni o kształcie danej instytucji – mówi Zuzanna Włodarczyk-Wojtowicz z Centrum Komunikacji Społecznej Urzędu m.st. Warszawy.
– Poczucie, że dana instytucja odpowiada tylko za jedną rzecz i za nic więcej powoli odchodzi do lamusa. Chcemy, by były to miejsca, które będą zachęcać ludzi do aktywności lokalnej – dodaje jej współpracownik, Aleksandar Ćirlić.
Jest to więc swoisty powrót do przeszłości, gdy dom kultury, świetlica czy remiza były centrami aktywności lokalnej oraz przypomnienie, że miejsce, w którym mieszkamy również ma swoją historię.
Wcale nie chodzi o wielką krytykę globalizacji i kapitalizmu: biznes też może dołączyć do sieci miejsc otwartych – na przykład właściciel kawiarni może osadzić swoją działalność w lokalnym kontekście i, wspomagając organizację sąsiedzkiego święta (na przykład poprzez udostępnienie całości lub części lokalu), zyskać większą popularność.
– Jak powiedział Tadeusz Kantor, każda rewolucja zaczyna się w kawiarni – mówi Aleksandar Ćirlić. Jednak by to było możliwe, ludzie w kawiarni muszą zobaczyć „naszą kawiarnię”. To powód, dla którego władze samorządowe zachęcają biznes do współpracy, mimo że na takie miejsca otwarte nie mają wpływu, nie mogą też przekazywać mu publicznych środków na działanie. Prywatny biznes to cenne uzupełnienie dla bazy działań sąsiedzkich, szczególnie tam, gdzie jest niewiele instytucji oraz lokali miejskich.
W Warszawie się zaczęło…
Tym razem rewolucja nie zaczęła się jednak w kawiarni, tylko w warszawskim Centrum Komunikacji Społecznej, którego pracownicy rozwinęli ideę miejsc otwartych i w ciągu trzech lat stworzyli sieć Miejsc Aktywności Lokalnej (obecnie jest ich już ponad siedemdziesiąt – w tym osiemnaście domów sąsiedzkich – a liczba ta stale rośnie).
Początkowo w żaden sposób nie definiowała ich nie tylko ustawa, ale nawet żaden miejski dokument. Pracownicy CKS-u po prostu rozwinęli koncept miejsca, które chce działać razem z mieszkańcami i zaczęli przekonywać do tego kolejne instytucje, lokalny biznes i organizacje pozarządowe. Niedługo potem dołączyły biblioteki, do takich działań przymierzają się Ośrodki Pomocy Społecznej.
Znalezienie się w sieci daje możliwość otrzymywania wsparcia z Urzędu Miasta, chociażby poprzez różnego rodzaju szkolenia, wiąże się też z pewnego rodzaju standaryzacją, ale dotyczącą uspójnienia pewnej filozofii, nie zaś ich wyglądu, czy szczegółów podejmowanych działań.
– Mówimy o miejscach-przestrzeniach otwartych, ale tak naprawdę powinniśmy mówić o ludziach, bo to oni tworzą miejsca – i przestrzeń, i społeczność. I oni muszą włożyć mnóstwo energii w to, by przyjąć mieszkańców i wspólnie coś z nimi zrobić. To nie jest łatwa praca – tłumaczy Zuzanna Włodarczyk-Wojtowicz.
Warszawskie MAL-e oferują najróżniejsze aktywności. Bardzo popularne jest wspólne gotowanie, czy prowadzenie ogródków społecznościowych, ale generalnie wszystko zależy od zdolności i wyobraźni mieszkańców. Nie muszą to być żadne spektakularne działania, jeżeli ktoś chce przyjść i po prostu poczytać książkę lub napić się darmowej kawy, również może to zrobić, przecież to też jest okazja do poznania kogoś nowego.
Kiedyś naszą naturalną potrzebę przynależności do grupy zaspokajała rodzina, jednak coraz częściej migrujemy za pracą, zwłaszcza do dużych miast i musimy odnaleźć się w nowym miejscu, znaleźć dla siebie nowe środowisko. To jedna z podstaw MAL-i: są otwarte na wszystkich, nie tylko tych zameldowanych na stałe w mieście i mających dziadków walczących w powstaniu warszawskim.
przczytaj też: Te miejsca otwierają się na mieszkańców
Warszawskie Miejsca Aktywności Lokalnej są też w pewnym stopniu połączone ze Spółdzielnią Kultury, czyli miejskim portalem internetowym spoldzielniakultury.waw.pl/, poświęconym dzieleniu się zasobami. Można tam za darmo wynająć salę, pożyczyć krzesła, czy skorzystać z czyichś umiejętności – wszystko w oparciu o indywidualne porozumienia. Znaleźć tam można również sekcję związaną z udostępnianiem przestrzeni.
– Spółdzielnia Kultury zadziałała, bo pomaga znaleźć potrzebne zasoby. Jest dużo osób, które chcą działać i niekiedy brakuje im tylko miejsca, w którym mogą zrealizować plany. MAL-e dają taką możliwość – tłumaczy Zuzanna Włodarczyk-Wojtowicz.
Miejsca otwarte mają na celu walczyć ze wszelkiego rodzaju wykluczeniem. Zajęcia, które się w nich odbywają są bezpłatne, więc można wziąć w nich udział niezależnie od statusu materialnego. Nie bez znaczenia jest też zasada, że chociaż zdarzają się aktywności dedykowane konkretnej grupie, to nacisk kładziony jest na to, by jak najczęściej mógł w nich wziąć udział każdy mieszkaniec. Osoby starsze mogą dzięki temu przełamać izolację i samotność, a nagromadzone przez lata doświadczenia przekazywać młodszym pokoleniom. Ma to też znaczenie mobilizujące: skoro tyle jest do zrobienia, trzeba dbać o zdrowie i trzymać formę.
Z kolei młodzi mają okazję sprawdzić się, wypróbować swoje umiejętności, nauczyć działania w grupie. Wszystko to ma bezpośredni wpływ nie tylko na poczucie bezpieczeństwa, ale też sprawczości i – co za tym idzie – zadowolenie z życia. Wynika to choćby z możliwości współdecydowania o kształcie miejsca, w którym żyjemy. Bezpośrednie doświadczenie to po prostu znacznie sensowniejszy i skuteczniejszy sposób budowania kapitału społecznego i społeczeństwa obywatelskiego, niż nawet najlepiej napisana ustawa.
Ale Warszawa to nie wszystko!
Podobne rozwiązania występują w innych częściach Polski. Czasem zostały stworzone, podobne jak w Warszawie, sieci – tak dzieje się między innymi w Gdańsku, gdzie działa sześć klubów i jedenaście domów sąsiedzkich oraz w Sopocie, w którym jest pięć domów sąsiedzkich. Wiele zależy od tego, czy podobnych miejsc w danym mieście jest dużo, czy są one tylko rozrzuconymi na mapie pojedynczymi wyspami – wtedy zwykle pełnią nieco inną funkcję: są centralną „świetlicą” nie tylko dla okolicznych, ale dla wszystkich mieszkańców miasta.
Chociaż pionierska, Warszawa mogłaby się wiele nauczyć od przyjaciół z Pomorza – to tam jako miejsce otwarte działa spółdzielnia socjalna, która w centrum miasta prowadzi restaurację. Działania tego rodzaju podmiotów ekonomii społecznej to dla stolicy duża szansa, jest ich tutaj dużo, a jako że mają cele społeczne, to może im być blisko do MAL-i. Na razie do warszawskiej sieci przystąpiła tylko jedna spółdzielnia socjalna.
– Nasza gastronomia też mogłaby się wiele nauczyć. W sieci MAL jest ledwie kilka klubokawiarni, więc warto podpatrzeć, jak otworzyć modny lokal w samym centrum, który jednocześnie daje mieszkańcom możliwość realizacji ich pomysłów – mówi Aleksandar Ćirlić.
W Warszawie pracują też obecnie nad wspólnym systemem identyfikacji MAL, a tymczasem Sopot już go wymyślił i stosuje.
Pozazdrościć Elblągowi
Miejsce otwarte może też być narzędziem realizacji jednego z celów polityki społecznej, polegającego na włączaniu do życia społeczeństwa osób ze środowisk zagrożonych wykluczeniem. Idealnym tego przykładem jest Elbląg, o którym snuć można „opowieść o dwóch miastach”; po jednej stronie rzeki jest remontowana starówka, powstają nowe kamienice, zaś o drugiej – Zawodziu – przez długi czas mało kto pamiętał.
Dużą część „zapomnianej” dzielnicy zajmują siedziby firm, są problemy zarówno z podstawową infrastrukturą (brakuje na przykład poczty), jak i transportem publicznym. Mieszka tam stosunkowo mało ludzi, więc ich głos siłą rzeczy jest słabo słyszalny. Projekt „Aktywne Zawodzie”, w ramach którego powstał pierwszy elbląski dom sąsiedzki, to zatem miejsce otwarte, które ma za zadanie nie tylko zachęcić lokalną społeczność do aktywności, ale też pracować z grupami zagrożonymi wykluczeniem.
Są już pierwsze sukcesy: ludzie się zaangażowali, namawiali znajomych i w efekcie Zawodzie całkiem nieźle zaakcentowało swoją obecność w ubiegłorocznej edycji budżetu partycypacyjnego. Udaje się pomagać konkretnym osobom: wyjść z nałogu alkoholowego, wrócić na rynek pracy, rozpocząć nowe życie w mieszkaniu treningowym. Uczestnicy projektu zakładają nawet organizacje, chociażby Stowarzyszenie „Przystanek po sąsiedzku”, czy Stowarzyszenie „Pozytywne Elblążanki”.
Udaje się to także dlatego, że kierujące projektem Elbląskie Stowarzyszenie Wspierania Inicjatyw Pozarządowych i Spółdzielnia Socjalna IDEA dbają o to, by osoby potrzebujące pomocy były włączane do społeczeństwa bez tworzenia łatek i stygmatyzacji.
Ale to nie wszystko. Elbląg jest dowodem na to, jak bardzo nośna jest idea miejsc otwartych. Jeszcze pod koniec zeszłego roku w mieście tym funkcjonował jeden dom sąsiedzki. Obecnie działalność rozpoczynają – również przy wsparciu spółdzielni mieszkaniowych – trzy kolejne, które stworzą współpracującą ze sobą sieć.
– Zmiany, jakie obserwowaliśmy u przychodzących do nas ludzi spowodowały, że uznaliśmy, iż warto działać w innych dzielnicach miasta i odtwarzać oraz inspirować sąsiedzką aktywność. Piszą do nas mieszkańcy z całego Elbląga, pytając czy mogliby przychodzić na wybrane wydarzenia. Gdyby mieli możliwość korzystania z pełnej oferty domu sąsiedzkiego bliżej siebie, można by z nimi zrobić więcej. Jak człowiek działa lokalnie, to ma poczucie, że działa też dla siebie – mówi współprowadząca dom sąsiedzki w ramach „Aktywnego Zawodzia”, Anna Łebek-Obrycka.
Elbląg jest też dowodem na to, że niekiedy miejsca otwarte mogą sobie poradzić bez wsparcia Urzędu Miasta, chociaż oczywiście nie jest wykluczone, że w przyszłości nie uda się go uzyskać. W tym przypadku wszystkie środki pochodzą bowiem obecnie z Europejskiego Funduszu Społecznego Unii Europejskiej.
Łódź łamie stereotypy
W Łodzi wyłoniła się też kolejna ciekawa funkcja miejsca otwartego – Stare Polesie/Miejsce Spotkań pełni rolę pośrednika między mieszkańcami i urzędnikami. Można tu zgłosić uwagi dotyczące przebudowy skwerów, wziąć udział w konsultacjach i poszukać rozwiązań najróżniejszych problemów. To jednocześnie walka ze stereotypami: z jednej strony u mieszkańców, że urzędnicy są leniwi, z drugiej u urzędników, że zawsze wszystko wiedzą lepiej.
– Właśnie o łamanie stereotypów chodzi nam najbardziej. Często się słyszy, że ludzie nie chcą się angażować, że Stare Polesie to siedlisko patologii. Mamy zupełnie inne doświadczenia. Ludzie coraz chętniej do nas zaglądają i zaczynają coś robić – opowiada Szymon Iwanowski ze Stowarzyszenia Społecznie Zaangażowani.
Krakowska ambasada
Obecność tych ostatnich jest istotna o tyle, że Ambasada Krakowian, poza wsparciem przy organizacji Dnia ulicy Dietla, nie dostaje wsparcia finansowego z Urzędu Miasta. Głównym źródłem środków na działalność są więc lokalni przedsiębiorcy, którzy płacą za wynajem sal na warsztaty i szkolenia. Jest to zatem (zrozumiały) wyjątek od reguły mówiącej, że korzystanie z miejsca otwartego powinno być bezpłatne.
Czas, wytrwałość, wsparcie
Jest ich sporo. Stworzenie miejsca otwartego nie przynosi szybkich efektów i satysfakcji. To ciężka i wymagająca czasu praca, tym bardziej, że odbywa się na żywym organizmie. Mieszkańcy mają wiele przyzwyczajeń i obaw, a wyjście ze strefy komfortu jest trudne. Bywa więc i tak, że efekty działania miejsca otwartego można zauważyć dopiero po kilku miesiącach, a nawet i roku – mieszkańcy muszą zaadaptować się do zmian i zupełnie nowego myślenia o tym, jak dane miejsce – zwłaszcza instytucja publiczna – może funkcjonować.
Wyzwaniem może być więc już samo zachęcenie mieszkańców, by zechcieli przyjść do nowego miejsca, a co dopiero, żeby sami coś w nim zrobili. Jest też swoista pułapka popularności, gdy dwie grupy mieszkańców chcą skorzystać z danej przestrzeni w tym samym czasie, ale w różnych celach. Koordynatorzy miejsc otwartych muszą zatem umieć nie tylko odpowiednio zarządzać samym miejscem, ale mieć też duże zdolności interpersonalne, by łatwiej wypracowywać kompromisy. Chyba jednak warto: po początkowej niechęci, wzajemnym sprawdzaniu się, miejsca otwarte zapełniają się ludźmi i zaczynają się budować relacje międzyludzkie.
Z drugiej strony duży sukces miejsca otwartego również generuje wyzwania. Tak jest w przypadku Ambasady Krakowian, której niekiedy… brakuje rąk do pracy.
– Nasz zespół wciąż się rozwija i zbiera doświadczenie, dzięki czemu otwierają się możliwości realizacji ambitniejszych projektów. Jednocześnie trzeba dbać o całe mnóstwo przyziemnych zadań, niezbędnych do funkcjonowania naszego miejsca otwartego. Obecnie ulepszamy więc proces rekrutowania wolontariuszy, widać już pierwsze pozytywne zmiany, więc myślę, że sobie poradzimy – opowiada Stanisław Zarychta.
Nie zawsze też wszystko układa się idealnie. W Starym Polesiu/Miejscu Spotkań w Łodzi niedawno doszło do przykrego incydentu, gdy pozwolono zaprzyjaźnionej, wielokrotnie angażującej się w działalność tego miejsca osobie zorganizować spotkanie towarzyskie. Niestety zamieniło się ono w głośną imprezę z alkoholem, co przeszkadzało sąsiadom i mocno nadszarpnęło pozytywny wizerunek lokalu.
– Stanęliśmy więc przed dylematem, jak postępować dalej: wprowadzić jakieś obostrzenia, czy jednak wciąż stawiać na zaufanie? Uznaliśmy, że mimo wszystko nie chcemy zmieniać formuły. Miejsce Spotkań ma sens tylko wtedy, gdy jest przestrzenią otwartą – mówi Szymon Iwanowski.
Wszystko wskazuje jednak na to, że mimo różnych problemów, rozwój miejsc otwartych będzie w Polsce nadal postępować.
– Dla pokolenia Y mniej ważna jest praca do 22:00 i tracenie na tym życia. Ludzie coraz bardziej szanują swój czas wolny i chcą robić coś po swojemu. Otwieranie się instytucji publicznych na ich pomysły z tym współgra – tłumaczy Zuzanna Włodarczyk-Wojtowicz.
Czy istnieje obawa, że po wyborach samorządowych, jeśli zmieni się władza, idea wciąż pozostanie żywa? – Realizujemy strategie miejskie, które nie są dokumentami politycznymi. Wyznaczają one działania na wiele lat do przodu. Taki jest kierunek zmian w mieście, dostajemy sygnały, że ludzie tego potrzebują, więc mamy nadzieję, że niezależnie od wszystkiego, miejsca otwarte wciąż będą się rozwijać. Zresztą w Warszawie burmistrzowie wszystkich opcji politycznych są zainteresowani MAL-ami – uspokaja.
Źródło: inf. własna ngo.pl