Marta Frej: Musimy odrobić lekcję o tym, czym jest przemoc [wywiad]
– Jako społeczeństwo bardzo niewiele wiemy o przemocy, jej rodzajach i niechętnie o tym rozmawiamy, przez co nie wiemy też, jak reagować – mówi artystka Marta Frej, która opowiada nam o współpracy z International Rescue Committee przy okazji kampanii „16 dni przeciw przemocy ze względu na płeć”.
Jędrzej Dudkiewicz: – Chciałem zacząć od pytania, czemu zdecydowałaś się na współpracę z International Rescue Committee przy akcji „16 dni przeciw przemocy ze względu na płeć”, ale – znając twoją twórczość – doszedłem do wniosku, że to pewnie była dość oczywista decyzja?
Marta Frej: – Dokładnie tak. Moją małą galerię w Gdyni odwiedziły kobiety z Ukrainy, którym opowiedziałam o rozpoczętym jeszcze przed pełnoskalową wojną projekcie „Jestem silna, bo…”. Rozmawiałyśmy o tym, jak to jest być kobietą w Polsce i w Ukrainie, i już wtedy myślałam o tym, żeby je również zaprosić do udziału w tym projekcie. Kiedy więc IRC zaprosiło mnie do współpracy, było to dla mnie całkowicie naturalne – i tak powstał projekt „Mam moc, by…”.
Czytałem, że brakowało ci w twojej twórczości kontaktu z uchodźczyniami, więc tym bardziej widziałaś możliwość połączenia tych dwóch perspektyw, bo doświadczenie uchodźcze często niestety mocno wiąże się z przemocą.
– To prawda i tym bardziej myślę, że mamy bardzo duża lekcję do odrobienia. W projekcie „Jestem silna, bo…”, który dotyczył głównie Polek, jedna trzecia zgłoszeń – dostałam ich ponad dwa tysiące – dotyczyła przemocy domowej. Był to dla mnie szok, ponieważ wtedy jeszcze nie szukałam takiej wiedzy. Dopiero przy okazji projektu musiałam zmierzyć się z ogromną liczną trudnych herstorii, a gdy zaczęłam czytać, dowiadywać się i rozmawiać z ekspertkami, okazało się, że ta jedna trzecia to i tak mocno zaniżona statystyka. Bo to dotyczy znacznie większej liczby kobiet, a także dzieci oraz mężczyzn, chociaż tych ostatnich w znacznie mniejszym stopniu.
Doszłam do wniosku, że jako społeczeństwo bardzo niewiele wiemy o przemocy, jej rodzajach i niechętnie o tym rozmawiamy, przez co nie wiemy też, jak reagować.
Jednocześnie uświadomiłam sobie, że moje przekonanie, iż nigdy nie spotkałam osoby dotkniętej przemocą domową jest zwyczajnie niemożliwe. Na pewno rozmawiałam z takimi osobami, ale nie miałam narzędzi, by to rozpoznać, a niewykluczone, że na jakimś poziomie nie chciałam tego wiedzieć.
Od tego czasu przemoc, jej rozpoznawanie, zapobieganie stało się najważniejszym tematem mojej twórczości.
Opowiedz o tym więcej.
– Uważam, że absolutną podstawą jest to, byśmy w końcu nauczyli się rozmawiać o przemocy, rozpoznawać ją. Także w sobie, bo ja również bywam przemocowa. I myślę, że każdy z nas czasem taki jest. Zrozumienie tego jest oczywiście trudne i bolesne, ale nie widzę innej możliwości, byśmy zrobili krok do przodu, bez tego nie rozwiążemy wielu problemów, z którymi się borykamy.
Co jeszcze dał ci kontakt z uchodźczyniami przy okazji tego projektu? Pojawiła się jakaś nowa perspektywa, czegoś się nauczyłaś?
– Od lat zajmuję się prawami kobiet w Polsce i przyznam, że – zwłaszcza ostatnio – bywam mocno zniechęcona, zmęczona i rozgoryczona. Tym, że tak niewiele udaje się zdziałać, że walka o prawa reprodukcyjne jest trudna i dość beznadziejna. Wiem, że wiele Polek miało nadzieję, że po ostatnich wyborach coś zmieni się na lepsze, była to zresztą ważna motywacja, by pójść i zagłosować. I dziś czują się one oszukane.
W tym kontekście rozmowa z młodymi dziewczynami z Ukrainy była dla mnie zaskakująca. Powiedziały one, że po przyjeździe do nas były zszokowane tym, jak bardzo jesteśmy wolne, wyzwolone, że możemy decydować, ile chcemy mieć dzieci, albo że w ogóle ich nie planujemy.
Dla nich to było coś nowego, mimo że w Ukrainie aborcja jest legalna, chyba nawet refundowana przez państwo. Te dziewczyny mówiły też, że są pod bardzo dużym wrażeniem pewności siebie i odwagi młodych Polek. Usłyszenie tego wszystkiego było dla mnie ważne, zwłaszcza w tym zwątpieniu. Kiedy ma się wrażenie, że nic się nie poprawia, dobrze jest zetknąć się z czymś pozytywnym.
A były jakieś różnice w przygotowaniu obu projektów?
– W przypadku „Jestem silna, bo…” nadal mogłabym dostawać kolejne zdjęcia i herstorie Polek – bardzo dużo kobiet chce się otworzyć i opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Natomiast tylko kilka kobiet z Ukrainy było gotowych pokazać swoją twarz w „Mam moc, by…”. Rozumiem to, ale jednocześnie jest to dla mnie powód do niepokoju. Bardzo bym chciała, żeby one wszystkie poczuły się u nas bezpiecznie. Tymczasem mimo że chodząc po ulicach Gdyni bardzo często słyszę język ukraiński, to jednak znam tylko jedno miejsce – Centrum Społecznościowe Vchasno – gdzie Ukrainki mogą liczyć na wsparcie.
Poza tym nie widzę za bardzo inicjatyw mających pomagać osobom z Ukrainy i nam, Polkom i Polakom, we wzajemnym poznawaniu się i budowaniu wspólnych przestrzeni. Kiedy rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę nasze społeczeństwo tłumnie ruszyło do pomocy, co było wspaniałe. Obecnie jednak zmienia się podejście względem Ukrainek i Ukraińców, czemu musimy się przyglądać i nad tym pracować. Nie chodzi o to, by tylko doraźnie pomagać, przyjąć kogoś do mieszkania na dwa miesiące, podzielić się jedzeniem i ubraniami, tylko stworzyć warunki, by każda osoba mogła tu zostać i czuć się dobrze.
Istotną różnicą w obu projektach jest też zamiana słowa siła na moc.
– Słowo „siła” jest postrzegane mocno stereotypowo, jako związane z przemocą, męską fizycznością. Kiedy zaczynałam „Jestem silna, bo…”, to projekt ten budził duże kontrowersje i zabrało trochę czasu, nim ludzie przyzwyczaili i się i zrozumieli, o co chodzi. Rozpoczęcie zdania od „Jestem silna, bo” budziło opór. Dlatego teraz używam słowa „moc”, tym bardziej, że ono się rymuje z przemoc, więc tym bardziej pasuje. Także dla Ukrainek, w ich języku, to słowo brzmi lepiej niż siła.
Przy czym całość jest też tłumaczona na angielski, a słowo power może znaczyć nie tylko siłę czy moc, ale też władzę.
– I nie wykluczam, że to może być jeszcze trudniejsze dla kobiet, bo od dziecka jesteśmy uczone, że władza nam się nie należy. Mamy być skromne, wycofane, opiekuńcze, etc. Stereotypowe, patriarchalne role płciowe ranią nas wszystkich, niezależnie od płci, a język jest jednym z ważniejszych sposobów na ich podtrzymywanie lub zmienianie.
Określonego języka używa się po to, by ograniczać kobiety, wiązać je z niskopłatnymi pracami opiekuńczymi, albo nieodpłatną pracą domową.
Byłam niedawno w Toruniu na warsztatach, w trakcie których kilka kobiet opowiedziało o tym, że chciało być artystkami, ale nie odważyły się, bo miały poczucie, że i tak im się nie uda, że nie ma sensu próbować. To wszystko jest elementem relacji władzy.
I to też jest przemoc, bo w „16 dniach przeciw przemocy ze względu na płeć” nie chodzi tylko o przemoc seksualną, ale też np. ekonomiczną.
– Właśnie dlatego mówię, że jako społeczeństwo musimy odrobić lekcję o tym, czym jest przemoc. Sama niekiedy łapię się na przemocowych zachowaniach, bo one mają bardzo dużo odcieni. Przykładowo niedawno mój syn wytłumaczył mi, czym jest ghosting, czyli zniknięcie. Wiele razy w życiu rozwiązywałam swoje problemy przez znikanie i nie nazywałam tego przemocą. A teraz dowiaduję się, że takie zniknięcie właśnie jest przemocowe względem drugiej osoby, która nie wie, co się dzieje, zostaje opuszczona bez wytłumaczenia.
Każda i każdy z nas musi zmierzyć się z tym, że robimy rzeczy, które są nie w porządku.
Tym bardziej, że niestety przemoc rodzi przemoc, w zasadzie rzadko zdarza się, że ktoś, kto stosuje przemoc, sam jej wcześniej nie doświadczył, np. w dzieciństwie. Musimy wreszcie wydostać się z tego zamkniętego cyklu przemocy, a żeby to zrobić konieczne jest zaczęcie zmian od siebie. To mnóstwo roboty, która wymaga odwagi i pokory, ale jednocześnie jest dla mnie fascynujące, że to możliwe i da się żyć lepiej.
Nie pierwszy raz angażujesz się w akcje społeczne. Co sprawia, że jesteś nimi zainteresowana, na podstawie czego decydujesz się podjąć współpracę z jakąś organizacją pozarządową?
– Organizacje pozarządowe od lat zajmują się w Polsce niewdzięczną i jednocześnie najważniejszą robotą związaną z prawami mniejszości, antydyskryminacją i generalnie wszystkimi tematami, którymi nie chce zajmować się państwo, czy biznes.
To, co robią NGO jest mi bardzo bliskie, chcę w taki sposób pracować, także dlatego, że zwyczajnie chciałabym, żeby ten świat jeszcze trochę istniał, a życie mojego syna było stabilne i bezpieczne.
Potrzebuję też celów, a nie bardzo umiem mieć inne cele niż idee i walka o lepsze życie dla ludzi. Mój feminizm jest o zainteresowaniu i wspieraniu wszelakich mniejszości, bo uważam, że miarą naszego człowieczeństwa jest to, jak je traktujemy.
Jeżeli dobrze rozumiem, organizacje pozarządowe mają zatem spore szanse, by namówić cię na współpracę…
– Zdecydowanie tak. Wypracowałam sobie pewien schemat. Wiadomo, że – jak większość ludzi – muszę się z czegoś utrzymywać, nie mam na koncie oszczędności, które pozwalałyby mi robić wyłącznie to, co bym chciała. Ale jeżeli mam zapewnione podstawowe potrzeby, to mam też większą elastyczność i mogę się angażować.
Stosuję zupełnie inne podejście do współpracy komercyjnej, którą podejmuję tylko wtedy, kiedy muszę, a i tak dbam o to, by było to coś zgodne z moimi ideami. Jeżeli chodzi o NGO, to nie mam stałego cennika. Przykładowo przy okazji kontaktów z IRC poprosiłam, żeby zaproponowali mi stawkę, wiedząc, że niezależnie, ile ona wyniesie, zgodzę się.
Jak w takim razie wyobrażasz sobie dobrą współpracę i komunikację z organizacją pozarządową, o czym powinna ona pamiętać? I co w przypadku, gdy są rozbieżności względem efektu końcowego, tzn. twoja wizja nie do końca współgra z tym, czego chciała organizacja?
– Mam spore doświadczenie w pracy zarówno z korporacjami, jak i organizacjami, gdzie jestem ja versus grupa kilkunastu osób oceniająca moją twórczość. I wiem, że w firmach często jest tak, że każdy musi znaleźć jakiś minus, zgłosić uwagę, bo inaczej wyjdzie na to, że jest nieprzydatny. Z kolei dla mnie oznacza to niekończącą się pracę, więc w przypadku korporacji spisuję bardzo konkretne umowy, które przewidują liczbę poprawek. I wtedy wszystko się układa.
W przypadku NGO, nawet jeżeli mam do czynienia z kilkunastoma osobami, odpowiedzialność się często trochę rozmywa. Potrzebuję bardzo wyraźnego komunikatu i opisu tego, czego oczekuje dana organizacja. Przy czym jestem naprawdę łatwa we współpracy, w tym sensie, że moje artystyczne ego nie jest najważniejsze.
Mam świadomość, że osoby w NGO mają ogromne doświadczenie i wiedzą lepiej ode mnie, co jest ważne. Jestem więc w stanie się podporządkować, obdarzyć wiarą i zaufaniem.
Najgorzej jest, kiedy słyszę na początku, że mam całkowitą wolność, a kiedy prezentuję pierwsze projekty, to dopiero wtedy zaczyna się proces myślenia, czego dana organizacja tak naprawdę potrzebuje. Bywa to frustrujące, bo taka rozmowa powinna odbyć się przed zaproponowaniem mi współpracy. Rozumiem też jednak, że wiele osób musi coś zobaczyć, by mieć do czego się odnieść i móc wyobrazić sobie, co mogłoby być lepsze. Mimo wszystko byłoby idealnie, gdyby organizacja była w stanie przekazać mi swoją konkretną wizję oraz wskazówki. Wszystkim nam będzie się wtedy przyjemniej pracować. Tak, jak przy okazji współpracy z IRC.
Marta Frej: ilustratorka, artystka wizualna, prezeska Fundacji Kulturoholizm. Ukończyła studia na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Za działalność artystyczną zaangażowaną w obronę równości płci i praw kobiet została wyróżniona nagrodą Okulary Równości 2015, przyznawaną przez Fundację im. I. Jarugi-Nowackiej. Laureatka nagrody O!lśnienia roku 2017 w kategorii: sztuka. Wraz z Agnieszką Graff wydała w 2015 r. książkę „Memy i grafy. Dżender, kasa i seks”, a w ubiegłym roku ukazał się jej komiks „Dromaderki” oraz książka „150 Twarzy Marty Frej”. Jej najbardziej popularne prace to obrazy z podpisami ilustrujące współczesne życie kobiet w Polsce. Prace, które przybrały formę obrazów, są wystawiane w różnych galeriach w całej Polsce.
Źródło: informacja własna ngo.pl