Kucharska-Dziedzic: Potraktujcie posłów wywodzących się z organizacji jako swoje zbrojne ramię
– Liczę na to, że w tej kadencji to lobby organizacji pozarządowych przepchnie mnóstwo drobnych zmian, które ułatwią życie im i ludziom, których wspierają – mówi Anita Kucharska-Dziedzic, posłanka na Sejm, prezeska Lubuskiego Stowarzyszenia na rzecz Kobiet BABA.
Ignacy Dudkiewicz: – W 2017 roku, komentując w portalu NGO.pl dwa lata rządu Beaty Szydło, napisałaś: „paradoksalnie żaden poprzedni rząd po 1989 roku nie zrobił tyle dla budowy społeczeństwa obywatelskiego, ile rząd Beaty Szydło. Setki tysięcy obywateli i obywatelek porzuciło domową strefę komfortu i wyszło na ulicę. W deszcz, w mróz, w porze niedzielnego grillowania”. Ciebie to wzmożenie zaprowadziło aż do Sejmu.
Anita Kucharska-Dziedzic: – Owo wzmożenie miało wpływ także na mnie głównie w tym sensie, że obywatele i obywatelki chcieli nowych osób w parlamencie i nowej jakości w polityce. Zagłosowali więc w niemałej części na osoby kojarzone z protestami i działalnością społeczną. Posłów i posłanek, którzy wybili się na sprzeciwie wobec władzy PiS-u, jest dziś w Sejmie sporo, nawet jeśli nie mają wielu innych osiągnięć na polu aktywności społecznej.
Ale mój przypadek jest nieco inny.
To znaczy?
– Prowadzę – i takich osób też jest w Sejmie trochę – działalność społeczną od wielu lat. Moja obecność na protestach miała – jak sądzę – mniejsze znaczenie dla wyborców i wyborczyń. Tym bardziej, że bardzo się starałam, żeby przy okazji demonstracji, które organizowałam, pojawiały się też nowe dziewczyny i kobiety, nowe liderki. To dawało poczucie, że jest nas wiele, że jest duch w narodzie, że to nie są tylko ciągle te same osoby, że nikt nie ma monopolu na zajmowanie się prawami kobiet. A ja? Znalazłam się na życiowym zakręcie.
Jakim?
– Zapłaciłam cenę za protesty i działalność społeczną. Moje stowarzyszenie znalazło się w dramatycznych kłopotach – od 2016 roku żyjemy tylko dzięki niewielkim grantom, pomocy instytucjonalnej z Fundacji Batorego oraz wpłatom z 1% i od darczyńców.
A o tych ostatnich nie jest łatwo, bo Polacy wciąż nie czują powinności wspierania organizacji, które zajmują się bliskimi im sprawami lub reprezentują bliski im światopogląd. Wspierają raczej działalność typowo charytatywną.
Dwa lata temu pisałaś też, że zaczęło się to zmieniać – także pod wpływem sprzeciwu wobec władzy.
– Tak rzeczywiście jest. W przypadku mojej organizacji wpłaty darczyńców czy z 1% są wielokrotnie wyższe niż wcześniej. Ale nadal nie są to kwoty, które pozwoliłyby utrzymywać etaty czy zaoferować ludziom wynagrodzenie powyżej pensji minimalnej. Słowem: mimo tego wzrostu wciąż walczymy o przetrwanie.
Pamiętajmy też, że inaczej wygląda to w przypadku ogólnopolskich, znanych, medialnych organizacji, a inna jest sytuacja organizacji na prowincji, dla których każda dotacja w granicach kilku tysięcy, którą uda się wyrwać od samorządu, to kwestia być albo nie być. Nasze położenie się zmienia, ale wciąż jest bardzo trudne.
Dlaczego ludzie nie wspierają w wystarczającym stopniu organizacji takich jak twoja?
– Proszę zwrócić uwagę, jak ogromne miliony płyną na wsparcie działań organizacji, które właściwie zajmują się tym, co powinno robić państwo, na przykład finansując leczenie osobom chorym czy rehabilitację osobom z niepełnosprawnościami. To znamię systemowego kryzysu państwa, w którym trwamy od lat.
Państwo zrejterowało z wykonywania swoich obowiązków na wielu polach. Zastępują je organizacje.
Rynek dla organizacji pozarządowych nie jest sprawiedliwy, a jego wsparcie nie opiera się na świadomości obywateli na temat tego, kogo warto wspierać, jak sprawdzać wiarygodność organizacji czy co się stanie z wpłaconymi pieniędzmi. Kieruje nami raczej odruch serca – też ważny i potrzebny – niż racjonalny namysł.
Protesty też w niemałym stopniu opierają się na emocjach.
– To prawda. I one ciągle są żywe. Mam tylko nadzieję, że kolejnym krokiem będzie to, że obywatele i obywatelki zaczną oczekiwać, żeby organizacje pozarządowe i ruchy społeczne reprezentowały ich interesy i dążyły do realizacji ich wizji społeczeństwa. Trzeba mieć jednak świadomość, że to kosztuje. Kolejnym krokiem powinno więc być wsparcie finansowe. Zanim się to wydarzy, niestety wiele organizacji, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, przestanie działań. Trochę ich już padło.
Kiedy pomyślałaś, że chciałabyś zaangażować się nie tylko społecznie, ale także politycznie?
– Przełomowym momentem było wejście policji do naszego stowarzyszenia, do BABY. Prowadzili nieokreślone śledztwo w sprawie jakiegoś urzędnika w Ministerstwie Sprawiedliwości, który miał ponoć przekroczyć swoje uprawnienia albo nie dopełnić obowiązków przy przyznawaniu dotacji. A mówimy o dotacjach, których nie dostawałyśmy wtedy już od dwóch lat!
To kolejny element – branie organizacji głodem przez administrację.
– Kiedy Rzecznik Praw Obywatelskich pytał, co sprawia, że przegrywamy konkursy, Patryk Jaki odpisał, że wcześniejsze projekty realizowałyśmy idealnie, ale pojawiły się oferty, w których inna organizacja oferowała pomoc dla większej liczby osób w większej liczbie punktów. To było kuriozalne, bo proponowałyśmy wsparcie dla ponad 1,5 tysiąca ludzi w trzynastu punktach, a organizacja, która dostała dotację – dla 300 osób w trzech punktach.
Sugerujesz, że…
– Nie sugeruję.
Stwierdzam wprost, że minister Jaki podpisał się pod pismem zawierającym po prostu nieprawdziwe informacje.
W przypadku wejścia policji do naszej siedziby sytuacja była podobnie absurdalna. Funkcjonariusze mieli pismo zwalniające nas z tajemnicy adwokackiej i lekarskiej, każąc nam wydać dokumenty, które Ministerstwo miało, oraz akta ludzi, którym świadczyliśmy wsparcie. Mamy status świadka w sprawie, o której nie wiemy, czego dotyczy i co mogłybyśmy powiedzieć. Jestem literaturoznawczynią, uwielbiam Mrożka, a ta sytuacja jest żywcem z jego twórczości.
Albo z Kafki.
– Tak. Świadkowi nie można rekwirować rzeczy, nie można go straszyć aresztowaniem za niewydanie dokumentów, które ktoś już ma. A to wszystko miało miejsce.
Przypomnijmy też, że choć postanowienie będące podstawą wejścia do waszej organizacji, zostało wydane kilka miesięcy wcześniej, to samo wejście nastąpiło dziwnym trafem tuż po czarnych protestach.
– A samo postanowienie zostało wydane w trakcie lipcowych protestów pod sądami, w których też uczestniczyłyśmy. Ale nawet jeśli nie będziemy doszukiwać się związku między tymi datami, to same podstawy prawne tej interwencji były wystarczająco absurdalne.
Co gorsza, w całej sytuacji zostałyśmy same. Zrobiła się awantura na pół świata, informowały o naszej sytuacji agencje dziennikarskie z wielu krajów. Ale lokalni politycy ucichli. Nie otrzymałyśmy od nich żadnej pomocy. Chociaż zostałyśmy zaatakowane z pobudek politycznych, to politycy się z tego wycofali, powstrzymując lokalne ruchy obywatelskie przed okazaniem nam wsparcia pod hasłem: „nie wiadomo, o co chodzi, lepiej się nie mieszać”.
Jak myślisz, z czego to wynikało?
– Tym, którzy powinni być liderami w takich sytuacjach, zabrakło odwagi. Albo myśleli zbyt politycznie, rozważając, co na tym można zyskać lub stracić, zamiast zastanowić się nad tym, co będzie zwyczajnie słuszne.
Zrozumiałam, że nie mogę liczyć na ówczesną opozycję. Wstrząsnęło to mną i nie tylko mną. Widzieli to też działacze i działaczki ruchów społecznych, ruchów protestu, którzy stawali przed sądami, mieli płacić kary, a zostawali ze wszystkim sami – bez wsparcia polityków.
Właśnie wtedy pomyślałam, że czas na zmianę w moim życiu, że coś z tym trzeba zrobić.
Najpierw dostałaś się do Rady Miasta.
– A na całą kampanię w Zielonej Górze nasz ruch wydał 10 tysięcy 600 złotych z darowizn. Mimo tak niskiej kwoty wprowadziliśmy radną do Rady, a w wyborach prezydenckich miałam trzeci wynik – po prezydencie rządzącym o niepamiętnych czasów oraz kandydacie PiS-u.
To była sensacja. Przez kilkanaście lat coś takiego się w naszym mieście nie wydarzyło. Zawsze do Rady wchodziły osoby związane z partiami. To mi pokazało, że potrzeba pojawienia się nowych ludzi w polityce jest duża.
Często mówi się o tej „nowości” czy „świeżości”. Ale samo to, że pojawią się „nowe” nazwiska, nie oznacza jeszcze, że dojdzie do jakościowej zmiany.
– Zgoda. Dlatego ważne jest, żeby były to osoby, które są wiarygodne nie dzięki związkom z systemem politycznym, ale konkretnym działaniom przez kilka, kilkanaście czy parędziesiąt lat. Okazało się, że sama tę wiarygodność w oczach ludzi mam.
Pozostaje jeszcze pytanie o wiarygodność w oczach partii, które mogą wpuścić lub nie na swoje listy…
– W moim przypadku zainteresowanie wykazało tylko nowe ugrupowanie, czyli Wiosna.
Ludzie z potencjałem zbudowanym na protestach często nie byli cenni dla partii, bo wiedziały one, że te osoby są zbyt silne, by tylko nagonić trochę głosów. Partie wiedziały, że to kandydaci, którzy mogą wejść do Sejmu. A wtedy ktoś z działaczy partyjnych to miejsce straci…
Tak się stało choćby w przypadku Franka Sterczewskiego czy Iwony Hartwich.
– I pewnie dlatego takich osób nie było na listach jeszcze więcej, bo doprowadziłoby to do jeszcze większej zmiany w Sejmie, na co stare partie nie chciały się zgodzić. Ale także one – te stare, tłuste koty – musiały się trochę przesunąć, musiały uwiarygodnić swoje listy poprzez obecność na nich działaczy i działaczek społecznych.
Sama nie miałam tego problemu, bo w nowej sile było miejsce dla osób takich jak ja. Zresztą, Robert Biedroń był jedynym ogólnopolskim politykiem, który skontaktował się ze mną od razu po przeszukaniu naszej siedziby przez policję. Znalazł numer do mnie i okazał wsparcie. A ci, którzy mieli kontakt do mnie w swoich komórkach, milczeli. Krzysztof Śmiszek, założyciel Polskiego Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego, znalazł nam adwokata pracującego pro bono. To konkret.
Potem przyszły wybory do europarlamentu – bez mandatu.
– Ale z sukcesem. Moja kampania kosztowała 10 tysięcy, a dostałam 35 tysięcy głosów, mimo że konkurowałam z ministrami i politykami znanymi z ogólnopolskich mediów. Powtórzyłam ten wynik w wyborach do Sejmu i tym razem się dostałam. A kampania znów kosztowała – z perspektywy największych – grosze.
I takich osób jest dziś w parlamencie więcej. To powinno być „zdyskontowane” przez cały sektor pozarządowy, bo te wybory pokazały, że ludzie, którzy poświęcili mu całe życie, są wiarygodni także w polityce. Szczególnie dotyczy to kobiet. Wiele z nich przeskoczyło mężczyzn z wyższych miejsc na listach. Bo ludzie ich szukali.
Tę zmianę czuć w codziennym funkcjonowaniu Sejmu? Już na początku?
– Tak sądzę. Powstał Zespół Praw Kobiet, w którym pojawiło się wiele osób zaangażowanych w działalność uliczną, protesty, organizacje społeczne. Podzieliłyśmy się zadaniami i już pracujemy nad konkretnymi rozwiązaniami…
Myślisz, że jest szansa je wcielić w życie w obecnym układzie politycznym?
– Wielu z nich – nie. Myślę, że na klęskę w tej kadencji Sejmu skazane są na przykład próby zmiany definicji gwałtu. Ale nie damy się zagonić do narożnika, nie pozwolimy, by całkowicie lekceważyć ważne dla kobiet tematy. Będziemy o nich mówić. Dotyczy to nie tylko praw kobiet. Siedzimy w restauracji sejmowej, parę stolików dalej siedzi pani Iwona Hartwich z synem. Jeszcze kilka miesięcy temu oboje mieli zakaz wstępu do Sejmu, byli traktowani skandalicznie. A dziś ich obecność tutaj jest oczywista. Kobiety, które dotąd wystawały pod parlamentem w trakcie protestów, teraz w nim zasiadają. To zmiana symboliczna, ale kluczowa.
Od nas teraz zależy, czyją twarz będzie miał Sejm. Warto, żeby w parlamencie, który jest sercem polskiej demokracji, pojawiali się też ludzie, którzy są sercem polskiej demokracji.
Ufam, że osoby, które weszły do Sejmu, mówiąc o nowej jakości, z inną biografią, uczynią swoimi asystentami i asystentkami społecznymi nie ziomków i kumpli, ale ludzi zaangażowanych, tak jak oni, w społeczeństwo obywatelskie.
Że będziemy zapraszać do przychodzenia tutaj i przedstawiania swoich pomysłów wiele osób ze strony społecznej.
Czym jeszcze chcesz się zajmować w Sejmie?
– Po pierwsze, przemocą wobec kobiet.
Potrzebne są zmiany w prawie, niekiedy teoretycznie drobne, a w praktyce zwiększające poczucie bezpieczeństwa kobiet i dzieci.
Na przykład?
– Warto zmienić artykuł 15 ustawy o policji tak, by nadać nowe uprawnienia policjantom interweniującym w przypadku przemocy domowej. Trzeba podsumować efekty słusznej zmiany, która sprawiła, że gwałt jest ścigany z urzędu – co działa, a co wymaga poprawy. Te poprawki i usprawnienia można przedstawić jako projekty poselskie z poparciem organizacji pozarządowych.
Chciałabym też działać w sprawach, które były dla mnie istotne w pracy radnej miejskiej – na przykład „Lex Deweloper” czy braku tak zwanej ustawy smrodowej. To rzeczy, które dotyczą codziennego życia tysięcy ludzi, którym pod nosem tworzone są uciążliwe inwestycje.
Kontynuacja działań też buduje wiarygodność.
– Oczywiście. Za każdym posłem i posłanką stoją ludzie, którzy utożsamiają swojego przedstawiciela z działaniem na rzecz ich spraw. Jeżeli jestem kojarzona z prawami kobiet, bezpieczeństwem kobiet i dzieci, sprawą wysypisk, odpadów, uciążliwych hodowli czy bałaganu w samorządach w sferze planów zagospodarowania, to ludzie będą ode mnie oczekiwać, że będę się tymi sprawami wciąż zajmować. Inaczej mogą mieć poczucie, że zmarnowali głos.
Również na tym musi polegać nowa jakość w polityce. Zbyt często dotąd politycy szli do wyborów z hasłami, o których potem zapominali.
Na naszych barkach spoczywa dziś odpowiedzialność za to, żeby owo wzmożenie, od którego zaczęliśmy rozmowę, zaowocowało trwałym podwyższeniem jakości polityki i życia publicznego. W tej kadencji, ale też w kolejnej.
To możliwe w warunkach tak ostrego sporu politycznego, jaki obserwujemy w Polsce?
– W niemałej części to twór medialny. Dla politycznej debiutantki takiej jak ja zaskakujący jest poziom zblatowania między politykami, które jest widoczne, gdy tylko gasną światła i kamery. Ta wojna, często rytualna, trwa na sali sejmowej i na konferencjach prasowych…
Ale niekoniecznie w tej restauracji…
– Otóż to.
Dlatego musimy robić wszystko, by po prostu załatwiać konkretne sprawy. Jako Lewica postanowiliśmy być opozycją merytoryczną. Są ustawy, nad którymi możemy pracować razem z rządzącymi, są rozwiązania, które powinniśmy chwalić niezależnie od tego, że wprowadzają je nasi oponenci polityczni. Nie jesteśmy z zasady na „nie” wobec wszystkiego, co zaproponuje PiS. To niesłuszne i politycznie nieskuteczne. I, podkreślmy to bardzo mocno, nieprawdziwe. „Totalna opozycja” nigdy nie istniała. W poprzedniej kadencji nie brakowało projektów, które były wprowadzane ręka w rękę przez wszystkich – czasem słusznie, czasem nie. Przykładem może być przekop Mierzei Wiślanej – i PiS, i Platforma głosowali za.
Jedno to popieranie rządowych projektów, które uznaje się za słuszne. A drugie – forsowanie własnych pomysłów.
– To oczywiście trudniejsze.
Ale nie mam nic przeciwko, żeby nasze pomysły były później nawet procedowane jako projekty rządowe. Byleby ich nie zniszczono. Naprawdę wierzę, że uda się różne sprawy przepchnąć.
Przez lata działacze i działaczki ruchów miejskich mówili o bezpieczeństwie pieszych…
A dziś mówi o tym premier w swoim expose.
– Niech więc rząd przejmuje ważne tematy, które dotąd forsowały organizacje pozarządowe. Naprawdę nie mam nic przeciwko. I jeśli się uda – pochwalę. Generalnie bardzo krytycznie oceniam działania Zbigniewa Ziobry jako ministra sprawiedliwości, ale potrafię przecież powiedzieć i pochwalić to, że skuteczność egzekucji alimentów polepszyła się za rządów PiS.
I masz na to papiery. Dwa lata temu we wspomnianym tekście dla NGO.pl chwaliłaś ten i parę innych elementów polityki PiS.
– I wciąż będę chwaliła, gdy będzie za co. Oraz krytykowała, gdy będzie trzeba.
Nie jest dla mnie zaskakujące, że takie podejście prezentuje wiele osób z organizacji społecznych. Bo one są nastawione na cel, na sprawę, na konkretne zmiany. Nie na blichtr czy interes partyjny. Robimy swoje.
Krzysztof Śmiszek powołał zespół zajmujący się prawami osób LGBT+. Monika Falej powołała zespół do spraw organizacji pozarządowych. A ma dwadzieścia lat doświadczenia w „pozarządówce”, w codziennej, żmudnej, niemedialnej pracy na rzecz społeczeństwa obywatelskiego. Powstały dwa zespoły zajmujące się sprawami miast. Wszyscy potrzebujemy wsparcia strony społecznej. Waszych podpowiedzi, co trzeba zmienić w konkretnych ustawach. Potraktujcie nas – ludzi wywodzących się z organizacji – jako swoje zbrojne ramię.
Już dostałam wiele listów od lobbystów reprezentujących wielkie firmy, którzy chcą się ze mną spotkać. Liczę na to, że w tej kadencji to lobby organizacji pozarządowych przepchnie mnóstwo drobnych zmian, które ułatwią życie im i ludziom, których wspierają.
dr Anita Kucharska-Dziedzic – założycielka i od dwudziestu lat prezeska Stowarzyszenia BABA – organizacji pomagającej osobom pokrzywdzonym przemocą, wykluczonym społecznie, edukującej prawnie dzieci, młodzież i dorosłych. Członkini Rady Programowej Kongresu Kobiet. Przez dwie kadencje członkini i przewodnicząca Wojewódzkiej Rady Działalności Pożytku Publicznego. Posłanka na Sejm IX kadencji.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.