Uczestnicy naszych warsztatów – w tym migranci i uchodźcy – mają bardzo różne doświadczenia, pochodzą z różnych środowisk, tak samo jak uczestnicy pochodzący z Polski. Mają też różne poglądy, nie są monolitem. To ważne, by o tym pamiętać. Rozmowa z Alicją Borkowską z Fundacji Strefa WolnoSłowa.
Dorota Borodaj, ngo.pl: – Niemal każda rozmowa z Tobą, na którą trafiłam, zaczyna się pytaniem o Bolonię. Trudno się od tego nie odbić, bo gdyby nie tamto doświadczenie, robiłabyś pewnie zupełnie inny teatr.
Alicja Borkowska: – Studiowałam wiedzę o teatrze na warszawskiej Akademii Teatralnej. Teatr, jaki znałam, był instytucjonalny. Słyszałam oczywiście trochę o teatrze społecznie zaangażowanym, ale nie zajmowałam się nim szerzej. Myślałam, że teatr to repertuar, działania od produkcji do produkcji, że po studiach trafię w takie środowisko, na ciepły etat na przykład w dziale literackim.
Oczy otworzył mi wyjazd na Erasmusa do Bolonii. Tam poznałam Teatro dell’Argine. Dziś to duża, ważna instytucja, teatr miejski z własnym budynkiem. Działają w San Lazzaro, to miasteczko pod Bolonią, traktowane trochę jak część tego miasta. Zaczynali jako stowarzyszenie i od początku działali z lokalną społecznością. U nich zobaczyłam teatr pomyślany jako narzędzie do zmiany, do dialogu, do spotkania osób o różnym zapleczu, doświadczeniu, wykształceniu. I pochodzeniu, bo Teatro dell’Argine od początku działa również z migrantami i uchodźcami.
W jaki sposób twórcy tego teatru zaczynali te działania?
– Po prostu zorientowali się, że pośród mieszkańców angażujących się w ich projekty, jest wielu migrantów i uchodźców, a więc osób o innych historiach, a często i potrzebach niż te urodzone we Włoszech. Zaczęli to zgłębiać, pracować w ośrodkach dla uchodźców, realizować projekty teatralne nastawione na dialog z mniejszościami.
Kiedy przyjechałam do Włoch, odezwałam się do nich i tak się złożyło, że zakładali akurat międzykulturową grupę, do której dołączyłam. W trakcie pracy zorientowali się, że mam doświadczenie w prowadzeniu warsztatów i zaczęłam to robić również we wspominanych ośrodkach dla cudzoziemców. Wszystko działo się dość spontanicznie, to było rzucenie się na głęboką wodę, ale miałam w sobie dużo entuzjazmu i chęci, żeby uczyć się nowych rzeczy. Prowadziłam rozgrzewki, ćwiczenia, trochę asystowałam przy reżyserii, ale też sama uczestniczyłam w całym procesie.
Pamiętam bardzo dobrze tamtą grupę uczestników, pierwszą, z którą pracowałam i od której wszystko się zaczęło. Jeden z uczestników zaproponował, by nakręcić trochę materiałów filmowych i udokumentować to, co robimy. Przeprowadzaliśmy wywiady z każdą z osób i pamiętam, że słuchając ich historii, zaczęłam rozumieć i układać sobie w głowie temat uchodźstwa. To było z piętnaście lat temu, w Polsce prawie się o tym nie mówiło.
Szczególnie pamiętam rozmowę z Mamą Ruth. Pochodziła z Kamerunu, miała za sobą traumatyczne doświadczenia. Słuchałam, jak mówi o spaleniu swojej wsi, o przemocy, o podróży do Włoch i zrozumiałam, że robię właśnie rzeczy, którymi chcę się zajmować w przyszłości. Chcę słuchać tych historii i opowiadać je dalej, a właściwie – stwarzać przestrzeń do tego, by taka Mama Ruth miała głos, by mogła opowiedzieć swoją historię szerzej, nie tylko w czterech ścianach ośrodka, przed kamerą i tłumaczką.
Wróciłaś z Bolonii z pomysłem na takie działania w Polsce?
– Jeszcze we Włoszech zależało mi, by zrealizować coś podobnego w Warszawie. Miałam pomysł na kilkumiesięczne warsztaty, które miałyby zakończyć się spektaklem. Jednocześnie w Polsce byłam jeszcze trochę „znikąd”, nie stała za mną żadna instytucja czy organizacja. Długo szukałam teatru lub innego miejsca, które zgodziłoby się na współpracę, mówiłam: wszystko ogarnę, napiszę wniosek, zbiorę grupę, zrobimy warsztaty i pokaz, ale nie udało mi się znaleźć zaplecza instytucjonalnego.
Minęło trochę czasu, wróciłam do Polski na stałe i wróciłam do tematu. Tym razem skrzyknęliśmy się w kilka osób, z którymi znaliśmy się jeszcze ze studiów. Wśród nich był Tomek Gromadka, o którym wiedziałam, że pisze, była Weronika Chinowska. Najpierw chcieliśmy założyć stowarzyszenie, ale szybko okazało się, że zebranie na stałe przepisowych 15 osób graniczy z cudem. Zdecydowaliśmy, że skoro w takim trzonie organizacyjnym jest nas cztery, pięć aktywnie zaangażowanych osób, to zakładamy fundację. Tak powstała Strefa WolnoSłowa.
Waszym pierwszym projektem był ten wymarzony warsztat.
– To była partyzantka, możliwa dzięki wsparciu innych organizacji. Nikt nie chciał dać pieniędzy fundacji, która istniała od miesiąca, więc Warsztat Warszawski udostępnił nam miejsca na próby, organizacje pozarządowe pracujące z cudzoziemcami pomogły nam z naborem, pokaz odbył się w istniejącym jeszcze wtedy Nowym Wspaniałym Świecie. Zainteresowanie warsztatami było bardzo duże, z kolejnymi projektami było już łatwiej.
To był zupełnie inny czas, jeśli chodzi o poruszanie tematów związanych z migracjami przymusowymi, na opowiadanie o doświadczeniu uchodźctwa.
– Słowo „uchodźca” nie było nacechowane negatywnie, choć również bardzo mało osób rozróżniało znaczenia słów „migrant” i „uchodźca”. Naszymi działaniami mniej mówiliśmy do przekonanych, mogliśmy spodziewać się większej różnorodności poglądów w samej grupie warsztatowej. Rok 2015 dużo zmienił.
Masz na myśli odbywające się wtedy wybory parlamentarne i prezydenckie. Kampania wyborcza po prawej stronie sceny politycznej opierała się między innymi na zarządzaniu strachem i budowaniu fałszywych, budzących poczucie zagrożenia wizerunków uchodźców. Przedstawiano ich jako zagrożenie dla polskiej kultury i bezpieczeństwa
– Słowo „uchodźca” zostało wciągnięte w dyskusję na polu polityki. Ja, choć cenię projekty, które szukają nowych słów na opisanie np. przymusowej migracji, sama nie jestem do tego przekonana. Nie chciałabym, żebyśmy teraz oddali zupełnie to słowo.
Uczestnicy naszych warsztatów – w tym migranci i uchodźcy – mają bardzo różne doświadczenia, pochodzą z różnych środowisk, tak samo jak uczestnicy pochodzący z Polski. Mają też różne poglądy, nie są monolitem. To ważne, by o tym pamiętać.
Mam też poczucie, że jeszcze kilka lat temu misja angażowania osób różnego pochodzenia, by mogły na jednej scenie opowiadać swoje historie, miała nieco inny charakter. Po tym 2015 roku nie tylko zaostrzyły się dyskusje wokół uchodźctwa, ale nastąpił też duży wysyp projektów artystycznych o tej tematyce. Musieliśmy się zastanowić, co to dla nas oznacza, jak teraz chcemy opowiadać historie, czuliśmy, że to opowiadanie musi się jakoś zmienić. Chcemy skupić się trochę mocniej na samym procesie powstawania spektaklu.
W jaki sposób?
Zaczęliśmy na przykład dzielić uczestników na grupy. Zaprosiliśmy do współpracy Raya Dickaty’ego, muzyka, który pracuje ze swoją grupą w podobny sposób, jak my robimy to w grupie teatralnej. I, podobnie jak u nas, w grupie Raya nie ma profesjonalistów, pracujemy z uczestnikami, którzy nie muszą mieć doświadczenia teatralnego czy muzycznego.
Jedna grupa poprzez techniki teatralne, a druga poprzez dźwięki i muzykę, szuka sposobu na opowiadanie swoich historii. Potem, na pewnym etapie pracy, spotykamy się i zaczynamy łączyć wszystko w jeden spektakl. To niezwykle ciekawy proces. Dołączyły też do nas Ola Bożek i Kasia Stefanowicz, które zajmują się ruchem i choreografią. Zaczęłam też współpracować z innymi osobami odpowiedzialnymi za dramaturgię i pisanie tekstów – z Arturem Pałygą, Przemkiem Pilarskim, Kasią Mazur. One piszą na podstawie tego, co pojawia się w trakcie warsztatów.
Przy jednym projekcie pracuje blisko sześćdziesiąt osób. Czterdzieści na scenie, do tego muzycy, realizatorzy. Co roku część osób ma za sobą doświadczenie uczestnictwa w poprzednich edycjach, znaczna część to nowi ludzie. To sprawia, że sami uczestnicy mogą opiekować się sobą nawzajem w tym procesie. Jeśli w tak dużej grupie znajdzie się kilka osób, które mają już doświadczenie np. w improwizacji teatralnej, to w naturalny sposób stają się przewodnikami innych. Staramy się budować społeczność, która może sobie nawzajem pomagać. Tworzymy szerszy zespół, działamy w dialogu, podobny model pamiętam z Bolonii.
"Staram się być dobrym imigrantem...". Przeczytaj reportaż z próby spektaklu „Bogowie”
Mówimy „projekt”, „spektakl” i mamy na myśli Azyl Warszawa, realizowany nieprzerwanie od 2012 roku.
To nasze flagowe działanie. Co roku staramy się otwierać nowy nabór i tworzyć nowy spektakl. Formalnie „podpinamy” go pod różne szersze programy, na które za każdym razem musimy pozyskać finansowanie. Czasem robimy to w ramach projektów i wymian międzynarodowych, czasem wplatamy w to działania aktywizujące zawodowo lub wychodzące w przestrzeń miasta, ale najmocniej czujemy się w pracy artystycznej, na scenie. Umiemy, sięgając po narzędzia teatru, opowiadać historie. Zachęcamy do ich opowiadania, ale jesteśmy uważni na to, czy ktoś jest gotów się nimi podzielić.
Z roku na rok mamy coraz więcej chętnych, od niedawna wprowadziliśmy coś w rodzaju rekrutacji, prosimy o wypełnienie formularza. Nie ma dla nas znaczenia wcześniejsze doświadczenie w pracy artystycznej, to się nie zmieniło.
Potrafimy tak poprowadzić ćwiczenia, improwizacje, procesy, że udaje się rozpoznać w ludziach talenty niewidoczne na pierwszy rzut oka albo takie, o których oni sami nie wiedzieli.
A jak już to znajdziemy, wokół tego budujemy dalej – scenę, etiudę, to, jak ktoś jest obecny w przestrzeni spektaklu. Staramy się też, by każda osoba znalazła w nim komfortowe dla siebie miejsce. Nie każdy musi stać na środku wysokiej sceny, przed widownią. Czasem ktoś lepiej czuje się w bardziej kameralnych, intymnych sytuacjach z publicznością i staramy się za tym iść.
Jak ty się w tym zmieniasz, czego się uczysz?
– Po tych kilkunastu latach pracy mam swój narzędziownik, zestaw ćwiczeń i metod, po które sięgam. Przeczuwam, co może zadziałać, ale nie przywiązuję się do tych przekonań. Dopóki nie spotkam grupy, niczego nie wiem na pewno. W tej pracy mocno przydaje się umiejętność improwizacji i otwartość.
Kiedy słucham kolejnych trudnych historii, uświadamiam sobie, że obcujemy często z ludźmi, którym trzeba zapewnić dużo bardziej podstawowe potrzeby, niż sztuka. Może zamiast grać na scenie, trzeba by raczej załatwić psychologa, pomóc w nauce języka lub w znalezieniu pracy.
Sami podkreślamy, że nie jesteśmy terapeutami, ale efekt naszych warsztatów nierzadko miewa skutek terapeutyczny. Często słyszymy na koniec, że uczestnicy poczuli się bardzo wzmocnieni. Tę moc dało im nie tylko samo opowiedzenie swojej historii, ale fakt, że byli wśród ludzi w relacji partnerskiej, nie pomocowej.
Wspomniałaś o tym, że zmienia się grupa, z którą pracujecie. Czy nie masz wrażenia, że siła ciężkości leży teraz właśnie na tych wewnętrznych procesach, o których opowiadasz? Że ważniejsze jest to, co zadzieje się wśród tych sześćdziesięciu osób w trakcie prób niż to, czy waszym spektaklem uda się zmienić czyjeś przekonania i postawy, na przykład na temat uchodźców?
– Tak, ten proces jest chyba najważniejszy. Oczywiście efekt końcowy jest nadal bardzo istotny, ale miewam takie myśli, że to skupienie się na sobie nawzajem jest teraz kluczowe. Zresztą nie jest tak, że docieramy tylko do osób żywo zainteresowanych tematyką społeczną czy rozeznanych na przykład w problematyce migracji. Staramy się, by usłyszały nas osoby, które są gdzieś pomiędzy. Coś tam wiedzą, słyszały, nie interesowały się, są ciekawe.
Nie mamy ambicji przekonywać nieprzekonanych, zresztą coraz częściej mam wątpliwości, czy teatr ma narzędzia do zmiany twardych przekonań.
Opowiedziałaś na początku o Teatro dell’Argine, który doczekał się własnej siedziby. Strefa WolnoSłowa kojarzona jest z Teatrem Powszechnym.
– Pięć lat temu wygraliśmy konkurs na prowadzenie w nim kawiarni i tak powstał Stół Powszechny – miejsce działań lokalnych, artystycznych, sąsiedzkich, społecznie zaangażowanych. Marzyło nam się, żeby przychodzili tu mieszkańcy warszawskiej Pragi i ludzie z drugiego końca miasta. Stołem Powszechnym zarządza Strefa, działamy przy Teatrze i część rzeczy organizujemy wspólnie. Ale nie jesteśmy miejską instytucją. Wciąż na każdy projekt musimy zdobyć finansowanie, gdy to się nie uda – kombinować, jak kontynuować działania w samym Stole, jak zorganizować kolejną edycję warsztatów.
Niemniej to, że funkcjonujemy przy instytucji bliskiej nam ideowo, bardzo dużo wnosi do naszej pracy. Wiadomo, że musieliśmy się dotrzeć, chociażby dlatego, że zupełnie inna jest dynamika pracy instytucji i organizacji pozarządowej. Ale patrzymy na ten sam horyzont.
A jak zmienia się Twoje postrzeganie samego teatru?
– Dużo bardziej niż kiedyś widzę teatr jako proces. Dla mnie najważniejsze wydarza się między uczestnikami, w trakcie spotkań i prób. Nie wszystkie z tych ważnych rzeczy trafiają potem do końcowego spektaklu, ale zadziały się i zostawiły w uczestnikach i we mnie jakiś ślad.
I tak widzę nasze produkcje – jako docieranie się we wspólnym doświadczeniu, wymianę wrażliwości. Jeśli teatr ma nieść zmianę, to dla mnie ta zmiana zaczyna się wewnątrz, w nas samych.
Alicja Borkowska – założycielka i współtwórczyni Strefy WolnoSłowa, reżyserka, animatorka kultury, absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Studiowała na wydziale DAMS na Uniwersytecie w Bolonii, gdzie przez wiele lat współpracowała również z Teatro dell’Argine.
Reżyseruje spektakle, prowadzi warsztaty teatralne dla dzieci i dorosłych, od lat w ramach działań Strefy WolnoSłowa realizuje międzykulturowe spektakle, warsztaty i działania teatralne.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Skorzystaj ze Stołecznego Centrum Wspierania Organizacji Pozarządowych
(22) 828 91 23