Polski Zespół Humanitarny pod kierunkiem Artura Niemczyka od lat działa w Ukrainie i Gruzji, dostarczając pomoc tam, gdzie jest ona najbardziej potrzebna. O wyzwaniach związanych z niesieniem pomocy, czasem bardzo blisko linii frontu – rozmawia Małgorzata Łojkowska.
Małgorzata Łojkowska: – Dlaczego Pan to robi? Skąd bierze się ta decyzja, żeby jeździć na wojnę z pomocą?
Artur Niemczyk: – To nie jest łatwe do wyjaśnienia. W 2010 roku zachorowałem na raka. Korzystałem wtedy z pomocy fundacji onkologicznej Dum Spiro Spero i włączyłem się w jej działania. Potem współpracowałem z Polską Misją Medyczną, w której koordynowałem jeden z projektów. W Polsce panowało wówczas przekonanie, że szlak bałkański może zmienić kierunek i wielu uchodźców dotrze do nas. Polscy wolontariusze byli na to zupełnie nieprzygotowani. Ja działam w GOPR, wcześniej byłem ratownikiem. Stąd wziął się pomysł, żeby przeprowadzić szkolenia dotyczące reagowania w sytuacjach kryzysowych – przeszkoliliśmy wtedy kilkaset osób.
W 2016 roku założyłem Polski Zespół Humanitarny. Rozszerzyłem działania o kierunek, w którym widziałem największy sens i od tej pory niesiemy pomoc najuboższym, osobom zmagającym się z wykluczeniem społecznym, ofiarom konfliktów zbrojnych, epidemii i klęsk żywiołowych. Skupiamy się na pomocy w krajach byłego Związku Sowieckiego – obecnie działamy głównie w Ukrainie i Gruzji. Nie mógłbym już robić niczego innego.
Kiedy po raz pierwszy pojechał pan do Ukrainy?
– W 2014 roku, jeszcze zanim powstała fundacja. Pojechałem wtedy na Majdan. Pierwsze projekty polegały na dostarczeniu dużej ilości leków przeciwgruźliczych do stu ukraińskich szpitali. Później pomagaliśmy jeszcze trochę na szlaku bałkańskim – cztery razy pojechaliśmy tam z pomocą. Pracowaliśmy również w obozach dla uchodźców w greckiej prowincji Epir. Przez pewien czas prowadziliśmy kuchnię polową w ukraińskiej Awdijiwce – do momentu, gdy została zbombardowana. Na szczęście stało się to w nocy i nikomu nic się nie stało.
W którym to było roku?
– W 2016. Potem realizowaliśmy kolejne projekty w Ukrainie, głównie dostarczając sprzęt medyczny do szpitali położonych blisko linii frontu. W ubiegłym roku zaadaptowaliśmy pomieszczenia piwniczne w czterech kijowskich szkołach na schrony – wyposażone w system dezynfekcji powietrza, bo wiadomo, jak łatwo w zamkniętych przestrzeniach rozprzestrzeniają się choroby. Przez pewien czas współpracowaliśmy również z UNICEF-em przy projektach uzdatniania wody. Udało nam się także przeszkolić ukraińską służbę reagowania w sytuacjach nadzwyczajnych z obsługi tych systemów.
Jak zmieniła się wasza pomoc od 2016 roku?
– Na początku daliśmy się namówić, żeby zawieźć do Ukrainy odzież używaną. Ale zrobiliśmy to tylko raz. Szybko zrozumieliśmy, że to nie jest właściwy kierunek. Dziś staramy się dokładnie weryfikować wszystkie informacje o potrzebach. Robimy to przy okazji innych projektów albo jedziemy specjalnie w dane miejsce, żeby sprawdzić, jaka jest sytuacja.
Jak ustalić, gdzie i jaka pomoc jest potrzebna?
– Trzeba znać realia danego kraju. W Polsce wciąż dochodzi do różnych absurdów i marnowania pieniędzy. Istnieje wiele grup pomocowych – to dobrzy ludzie, ale nie zawsze wiedzą, co i gdzie jest potrzebne. Przykładowo, nie ma sensu kupować żywności w Polsce i wysyłać jej tirem na Ukrainę. Żywność w Ukrainie jest tańsza niż w Polsce i jest dostępna, problemem bywa jedynie transport z dużego sklepu do beneficjentów. Pampersy – tak, bo są bardzo drogie. Ale przewożenie ryżu czy makaronu z Polski to kompletny absurd.
Ale na początku tak nie było, prawda? Były problemy z żywnością?
– W 2022 roku w Ukrainie faktycznie były braki, nawet na zachodzie kraju, bo uchodźcy wykupywali wszystko ze sklepów. Dlatego, oprócz dystrybucji żywności w kolejkach po stronie ukraińskiej, dostarczaliśmy mąkę do prywatnej piekarni w Sambirze, a lokalny przedsiębiorca wypiekał z niej chleb.
Wiedza o realnych potrzebach bierze się z doświadczenia. A w jaki sposób organizacja, która dopiero chce zacząć działać, może dowiedzieć się, co naprawdę jest potrzebne?
– Najlepiej skoncentrować się na konkretnej dziedzinie, wtedy łatwiej rozpoznać potrzeby. Można też skontaktować się z organizacjami, które już tam działają. My zapraszamy do współpracy – możemy zabrać do Ukrainy, przedstawić godnych zaufania partnerów.
Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś, nie znając Ukrainy, jedzie tam i samodzielnie wszystko organizuje. W ten sposób bardzo łatwo popełnić błędy i stracić dużo pieniędzy.
Czy fakt, że ta wojna toczy się tak blisko nas ma dla pana znaczenie?
– Wydaje mi się, że nie. Rozumiem języki słowiańskie, lubię Ukraińców, dobrze się tam czuję. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że pomagając w Ukrainie, w mikroskopijnym stopniu zwiększamy jej szansę na przetrwanie. Wiem też, że to dobrze, iż istnieje bufor między nami a Rosją. Ale na poziomie emocjonalnym nie powiedziałbym, że to ma dla mnie znaczenie. Pomagamy także np. w Gruzji.
Dlaczego właśnie w Gruzji?
– Od pewnego czasu współpracujemy ze stowarzyszeniami lekarzy polskiego pochodzenia – w Ukrainie, Gruzji i Armenii. Kiedy sygnalizują potrzeby – działamy. W Gruzji zajmujemy się m.in. rehabilitacją dzieci z wadami wrodzonymi. Dostarczamy pionizatory, które kosztują tam nawet dziesięć razy więcej niż w Polsce.
A w Armenii?
– Pomagaliśmy podczas pierwszej wojny o Karabach, kiedy do Armenii trafiła duża liczba uchodźców wewnętrznych. Wspomagaliśmy punkt recepcyjny, w którym uchodźcy mogli zjeść, odpocząć.
Powiedział pan, że w Ukrainie czuje się bezpiecznie. Jak to możliwe, skoro bywa pan w Donbasie i Chersoniu?
– W Chersoniu działają nasze cztery stacje uzdatniania wody. Regularnie je serwisujemy. Wszyscy w zespole mają kamizelki kuloodporne i hełmy. Choć przyznaję, że sam ich nie zakładam. Ludzie na ulicy chodzą bez, więc czułbym się trochę nie na miejscu, gdybym ją nosił. Chociaż wiem, że powinienem. Namawiam wszystkich z zespołu: „Zakładajcie, zakładajcie”, ale sam nie potrafię się przemóc.
Nie jeździmy też na pierwszą linię walk – choć cała droga od Mikołajowa do Chersonia jest pod kontrolą rosyjskich dronów. W Chersoniu słychać eksplozje, ale nie widać wybuchających pocisków – może dlatego łatwiej zachować spokój.
Mówiąc, że czuję się tam bezpiecznie, mam na myśli to, że poza zagrożeniem ze strony Rosji, Ukraina jest bezpiecznym krajem.
Czy był pan kiedyś w Ukrainie w naprawdę niebezpiecznej sytuacji?
– Pamiętam, jak sto metrów od nas, pocisk artyleryjski uderzył w szpital w Chersoniu. Zginął lekarz, który był tam pierwszy dzień w pracy – zaraz po studiach. Ranna została pielęgniarka.
Ale naprawdę jesteśmy ostrożni. Nie uprawiamy turystyki wojennej. Jedziemy do Chersonia ze sprzętem do naprawy stacji uzdatniania wody, pobieramy próbki, badania robimy w Polsce. Traktujemy to zadaniowo.
Denerwuje mnie, kiedy ludzie zbierają pieniądze, jadą zdezelowanym busem z przypadkowymi rzeczami, a potem pożyczają od żołnierzy kamizelki i hełmy, żeby zrobić sobie zdjęcie w okopie. Sporo osób jedzie tam, żeby być tam, „poczuć zapach prochu”, a pomoc dostarczają przy okazji.
Ja uważam, że więcej zrobię i więcej pomogę, jeżeli będę żył dłużej. Ryzykowanie życia dla kilku fotek nie ma sensu.
Jak radzi pan sobie z emocjonalnie trudnymi sytuacjami na miejscu?
– Staram się ograniczać interakcje z beneficjentami. Współpracujemy z partnerami, którzy dobrze znają potrzebujących i im zostawiam ten kontakt. Dostarczamy do Ukrainy leki na choroby rzadkie, które otrzymujemy od przyjaciół z Niemiec i Francji. W Ukrainie są one nie do zdobycia. Bardzo źle się czuję, gdy ktoś, kto dostaje taki lek, stara się okazać wdzięczność. To jest dla mnie krępujące.
Czy zapamiętał pan kogoś, komu pomogliście, w szczególny sposób?
– Zapamiętałem dziewczynę z Białej Cerkwi. Potrzebowała leków immunosupresyjnych po przeszczepie nerki. To była bardzo pilna sprawa. Leki były bardzo ważne, żeby ona mogła żyć, żeby ten przeszczep nie został odrzucony. Udało się sprowadzić je z Francji i pojechaliśmy. To był chyba 2019 rok. Rodzice bardzo się starali, żeby w ich małym domu panowały sterylne warunki, dlatego spotkaliśmy się na zewnątrz. Wyszła młoda dziewczyna ze swoją mamą. Rozpłakała się i chciała się przytulić, ale wiedziałem, że miała bardzo niską odporność, więc to nie byłoby dla niej dobre.
Co jest największym wyzwaniem w organizowaniu pomocy?
– Pieniądze. Jeżeli są środki, można wszystko. Największym problemem zawsze są pieniądze. Zresztą z tym mierzą się wszystkie organizacje działające w tym obszarze.
Z czego finansujecie swoje działania?
– Przez pewien czas otrzymywaliśmy środki z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ale w tym roku nie będzie konkursu, w którym moglibyśmy wystartować. Korzystamy ze wsparcia Federacji Polonijnych Organizacji Medycznych, prowadzimy zbiórki, otrzymujemy wsparcie od różnych firm.
Czy łatwo dziś prowadzić zbiórki na pomoc humanitarną w Ukrainie? Ludzie w Polsce chcą jeszcze wspierać takie działania?
– Nie. Widać duże zmęczenie tematem wojny. Ludzie nie chcą finansować tej pomocy ani o niej słyszeć.
Wojna trwa, ale spowszedniała. Podobne problemy dotyczą całej pomocy humanitarnej – także tej w Gruzji. Ludzie nie chcą słyszeć, że ktoś za granicą czegoś potrzebuje.
Dlaczego w ogóle pomagać za granicą?
– Bo bieda nie ma narodowości.
A jak pan ocenia zaangażowanie Unii Europejskiej w pomoc w Ukrainie?
– To, co powstaje w Genewie czy Brukseli, nie zawsze odpowiada realiom. To wizja budowana daleko od strefy konfliktu. Organizacje pozarządowe często przytakują takim pomysłom, bo od tego zależą ich fundusze. A Ukraińcy nie zawsze powiedzą, że coś nie jest dobrym pomysłem – żeby nikogo nie urazić.
Czy bywają takie sytuacje, że ma pan dosyć swojej pracy?
– Nie. Czasem jestem fizycznie zmęczony. Ale mamy ten komfort, że mieszkamy w bezpiecznym kraju. Zawsze możemy do niego wrócić, odpocząć. Nie wszyscy mają taką możliwość.
Artur Niemczyk – założyciel i prezes Polskiego Zespołu Humanitarnego.
Niniejsza publikacja jest finansowana przez Unię Europejską w ramach projektu Grupy Zagranica. Za jej treść odpowiadają wyłącznie autorzy i niekoniecznie odzwierciedla ona poglądy Unii Europejskiej.
Źródło: Grupa Zagranica
Całość dochodu przeznaczona jest na utrzymanie ngo.pl.