Setki operacji, tysiące kilometrów podróży i niezliczone historie pacjentów, dla których polscy lekarze byli jedyną nadzieją. O tym, jak wygląda codzienność misji medycznych w krajach afrykańskich, dlaczego w ortopedii kluczowe jest szkolenie lokalnych lekarzy i co daje pomaganie tak daleko od domu – opowiada Bartłomiej Osadnik, ortopeda i prezes Fundacji Afriquia. Rozmawia Małgorzata Łojkowska.
Małgorzata Łojkowska: – Co pana zaskoczyło w szpitalach w Rwandzie, kiedy pojechał pan tam po raz pierwszy?
Bartłomiej Osadnik: – Szczerze? Myślałem, że zostawię im implanty, które przywiozłem i nie zrobię już nic więcej. Operacje ortopedyczne to bardzo „czyste” zabiegi. Musimy mieć sterylne pole operacyjne, bo infekcja kości jest bardzo trudna do leczenia. A tam na sale operacyjne wchodziło się z korytarza, drzwi wyglądały jak w amerykańskich filmach o kowbojach, latały muchy. Wydawało mi się, że wszyscy pacjenci po zabiegu muszą po prostu umrzeć.
A okazało się, że nie?
– Okazało się, że nie, że częstotliwość infekcji wcale nie jest tak wysoka. Ale w porównaniu z polskimi nowoczesnymi salami operacyjnymi, gdzie są całe ciągi komunikacyjne, podwójne drzwi, podwójne śluzy, laminarna klimatyzacja – to był szok. Wchodzę prosto z ulicy na salę, a tam operacja neurochirurgiczna. Taki obraz zapamiętałem.
Fundacja Afriquia, którą pan kieruje, prowadzi działania przede wszystkim w Rwandzie, a oprócz tego w Zambii. Jak wygląda system pomocy medycznej w tych krajach?
– Pod tym względem te dwa kraje znacznie się różnią. Pomoc medyczna w Rwandzie jest w miarę zorganizowana. To niewielkie państwo, w którym wiele rzeczy, zwłaszcza tych ważnych, odbywa się w stolicy – do której nawet spod granicy nie jest bardzo daleko. Współpracujemy ze Szpitalem Uniwersyteckim w Kigali, w którym wykonujemy większość zabiegów. Cała podstawowa infrastruktura tam istnieje.
W całym kraju pracuje 34 ortopedów – na 14 milionów mieszkańców. Czyli niewielu. To tak, jakby w województwie mazowieckim była tylko jeden oddział ortopedyczny – jeżeli chodzi o wielkość terenu, ale nie dla pięciu, tylko dla kilkunastu milionów ludzi. Z dostępnością do usług medycznych nie jest więc dobrze. Mimo to, jest lepiej niż w Zambii.
Zambia jest trzydzieści razy większa. Współpracujemy tam z dwoma szpitalami – w Katondwe i Mpanshyi. Obie miejscowości znajdują się blisko granicy Zambii z Zimbabwe i Mozambikiem – to taki „kąt zapomniany przez Boga”. Kiedy przyjechaliśmy tam kilka lat temu, w zasadzie nic tam nie było, tylko jakieś podstawowe materiały, kilka narzędzi na krzyż. Przez trzy lata woziliśmy do tych szpitali sprzęt, wysłaliśmy cały kontener. Dzięki temu od roku możemy operować tam już większość pacjentów.
Czy schorzenia, które leczycie, też się różnią w zależności od kraju?
– Tak. W Rwandzie trafiają do nas głównie dzieci z wadami wrodzonymi, których nikt – ani tam, ani w sąsiednich krajach – nie jest w stanie zoperować. W Zambii dominują zaniedbane urazy, na przykład po ataku krokodyla czy hipopotama.
W Rwandzie pracuje nam się łatwiej – być może dlatego, że jesteśmy tam już ósmy rok. Szpital Uniwersytecki ma na przykład tomograf komputerowy, a obok w prywatnym szpitalu jest jedyny w całym kraju rezonans magnetyczny. W Zambii jest o wiele trudniej.
Jak trafiliście do tych krajów? Jak to się wszystko zaczęło?
– Osiem lat temu chciałem coś zmienić w swoim życiu i poleciałem do Rwandy z implantami z Polski – wiem, że to brzmi absurdalnie, ale tak było. Nie wiedziałem wtedy zupełnie, czego tamtejsi lekarze potrzebują ani jakie są tam możliwości leczenia.
Spotkałem się z ministrem zdrowia i dyrektorem szpitala w Kigali. Przekazałem im te implanty. Potem zaprosiłem wicedyrektora do Polski – odwiedził szpital w Chorzowie, w którym pracuję. Podpisaliśmy umowę o współpracy. Operowaliśmy w sumie w trzech szpitalach w Rwandzie, ale w trwałą współpracę weszliśmy właśnie z tym szpitalem w Kigali.
Dlaczego akurat Rwanda? I skąd pomysł z implantami?
– Po wejściu Polski do Unii Europejskiej wiele w pełni dobrych, nowych implantów, które posiadały polskie szpitale, zostało wycofanych z użycia. Zalegały na półkach – to wszystko było warte fortunę.
A czemu Rwanda? Przeczytałem kilka książek o tym kraju, obejrzałem film „Hotel Rwanda”. Nie było tu żadnej głębokiej analizy potrzeb, nie istniała wtedy jeszcze fundacja – działałem sam.
Potem była Serafina – dziecko, które przywieźliśmy na operację do Polski. Operował ją doktor Szymon Pietrzak, który potem zgodził się pracować ze mną. Dołączyli kolejni lekarze i dziś już 20 ortopedów oraz anestezjologów jeździ do Afryki regularnie.
Wykonaliśmy tam ponad dwieście operacji, w większości dużych. Najdłuższa trwała sześć godzin. Wykonujemy je pro bono, bez żadnych przychodów z tym związanych. To są często operacje ratujące życie.
Czy któryś pacjent szczególnie zapadł panu w pamięć?
– Przede wszystkim dwójka dzieci, którą operowaliśmy w Polsce – Serafina i Lavi. Od nich wszystko się zaczęło. Zabraliśmy ich do Polski, bo wtedy jeszcze bardzo baliśmy się wykonywać tak trudne operacje w Afryce.
Serafina miała rzekomy staw kości piszczelowej. Choroba ta polega na tym, że w połowie piszczeli noga wygina się we wszystkie możliwe strony – dziewczynka mogła dotknąć stopą do pośladka przy wyprostowanym kolanie. Zoperowanie tego jest trudne, bo wymaga przeszczepu kości z drugiej nogi i wszczepienia w to miejsce specjalnych implantów teleskopowych. Dziewczynka przyjechała do Polski w środku pandemii – z wszawicą, niedożywiona. Najpierw trzeba było ją dożywić, potem usunąć wszy i wszystkie inne stworzonka, które na niej mieszkały. W Rwandzie rodzice się nią nie zajmowali – oddali ją pod opiekę babci, u której mieszkała z innymi niepełnosprawnymi dziećmi. Przyjechała z tatą, bo musiał towarzyszyć jej opiekun prawny. Na początku w ogóle nie umiała się przytulać. Po pół roku tuliła się już do taty i innych osób, przytyła sześć czy osiem kilogramów – dla dwunastolatki to wiele.
Kupiliśmy tacie dwie krowy, znalazł pracę – wcześniej zarabiała tylko mama, szyjąc sukienki. Serafina chodzi teraz do prywatnej szkoły, którą opłacamy. Mówi świetnie po angielsku, francusku, trochę po chińsku i trochę po polsku. To bardzo bystra i utalentowana dziewczynka. Chce zostać lekarzem.
Lavi chorował na wrodzoną łamliwość kości. Nikt wcześniej w Rwandzie nie przeprowadzał operacji tego schorzenia. Potem był Niki, dziecko z tym samym schorzeniem, którego już odważyliśmy się operować na miejscu. A potem kolejne dzieci.
Jak wygląda typowy wyjazd waszego zespołu do Afryki?
– To zależy od kraju – w Zambii więcej operujemy, w Rwandzie więcej szkolimy. Zazwyczaj jedziemy na tydzień.
Jeżeli chodzi o Zambię – wyjazd planujemy z wyprzedzeniem. Pod koniec poprzedniej misji medycznej kwalifikujemy pacjentów do następnego cyklu operacyjnego. Z reguły przyjeżdżamy w piątek lub sobotę, w weekend przyjmujemy chorych, a od poniedziałku już operujemy – zdarza się, że nawet na trzech salach równocześnie. To daje od ośmiu do dwudziestu operacji w ciągu tygodnia. To są duże operacje. Ale trzeba też pamiętać, że operacje na miejscu często trwają dłużej niż w Polsce, dłuższe są też przerwy pomiędzy nimi.
Dlaczego?
– Bo na przykład brakuje sprzętu na którejś sali. Albo coś się popsuje – co się zdarza permanentnie. Zaczynamy o ósmej, kończymy czasami o dziesiątej w nocy. Wracamy do miejsca noclegowego, jemy kolację, idziemy spać i tak mniej więcej wygląda to od poniedziałku do piątku.
Czasami jedziemy na dwa tygodnie, ale rzadko. Większość z nas jest już po czterdziestce, pracujemy zawodowo, mamy rodziny. Lekarze sami pokrywają większość kosztów wyjazdu – płacą za pół biletu, za wyżywienie na miejscu. Tak było od początku. Staramy się unikać współpracy z lekarzami, którzy chcą pojechać tylko po to, żeby coś zobaczyć. Każdy, kto to robi, robi to z przekonaniem, że ma to naprawdę głęboki sens. To bardzo dużo zmienia w naszym życiu.
Jeżeli ktoś ma jeszcze trochę czasu, to w weekend stara się zobaczyć coś w okolicy. Ale z reguły wszyscy pakują się, żeby wrócić jak najszybciej do domu.
A w Rwandzie?
– W Rwandzie więcej szkolimy. W tym roku zaczęliśmy uczyć rezydentów ortopedii – uczymy ich w ramach specjalizacji na Uniwersytecie Medycznym. W poniedziałek są wykłady i kwalifikacja pacjentów, od wtorku do czwartku operacje z młodymi lekarzami, a w piątek – wykłady i podsumowanie.
Mówił pan, że te wyjazdy dużo zmieniają w waszym życiu. Co dokładnie zmieniają?
– W Polsce, niezależnie od tego, gdzie pacjent trafi, otrzyma pomoc. Czy udzieli jej lekarz w miejscowości X, czy Y, niewiele to zmienia, opieka medyczna jest podobnej jakości. Tam – jeżeli my nie pomożemy, nie pomoże nikt.
Na naszym kanale na YouTube jest film o Lavim – chodził na dwóch rękach i dwóch nogach, inaczej nie był w stanie się poruszać. Teraz chodzi o kulach, ale chodzi.
W Zambii często przyjmujemy pacjentów, którzy przyszli do nas pieszo aż z Mozambiku – 400 czy 500 kilometrów. Pamiętam chłopczyka, którego ugryzła kobra – szedł do nas z tatą przez miesiąc. Musieliśmy niestety amputować mu rękę, ale to uratowało mu życie.
Po takich doświadczeniach człowiek patrzy na życie inaczej. To sprawia, że każdy z nas chce tam wrócić.
Czy mierzycie się z jakimiś trudnościami systemowymi, organizując pomoc w Afryce?
– Takie problemy niestety występują wszędzie. W Zambii mieliśmy na przykład kłopot z otrzymaniem prawa do wykonywania zawodu – żądano od nas po 1500 dolarów od lekarza, a sprawę udało się załatwić dopiero po roku. W Rwandzie problemem jest to, że władza ma bardzo hierarchiczną strukturę. Uzyskanie jakiejkolwiek zgody wymaga akceptacji wielu urzędników. Dużym problemem jest także przewożenie sprzętu – od zawsze jest kłopot ze zniesieniem opłat celnych, najczęściej musimy je uiścić.
A różnice kulturowe? Czy jest coś, co utrudnia Wam współpracę z lokalnymi lekarzami?
– Wszystko zależy od ludzi. Z reguły, gdy przyjeżdżamy, część lekarzy po prostu znika.
Dlaczego tak jest?
– Dlatego, że tamtejszy lekarz, pracując w szpitalu, w którym przeprowadza się ponad 3–4 tysiące zabiegów rocznie, musi uczestniczyć w większości operacji. Lekarze pracują więc od świtu do zmierzchu, czasem do północy. Nie chodzą na urlopy. Proszę sobie wyobrazić, że niektórzy mają w poradni po stu pacjentów dziennie. Nie znam nikogo w Polsce, kto przyjąłby stu pacjentów i to przeżył.
Jest jednak wielu lekarzy, którzy pomimo zmęczenia chcą się uczyć. Część z nich gościła także w Polsce.
Czy w takiej sytuacji da się osiągnąć trwałe rezultaty na szerszą skalę? Czy macie poczucie, że można zbudować coś trwałego dzięki tym misjom?
– Uważam, że w obu krajach nam się to udaje.
Nasza idea to uczenie lokalnych lekarzy tak, by w końcu nasza pomoc stała się zbędna.
W ortopedii musi być ten element kontynuacji. Musimy mieć na miejscu kogoś, kto nam pomaga – bez tego nie ma możliwości leczenia. Wynika to ze specyfiki tej dziedziny medycyny – niektóre operacje, szczególnie u dzieci, muszą być powtarzane. Dziecko rośnie, zmienia się ustawienie nogi albo implant robi się zbyt mały. Ktoś musi też doglądać pacjentów, kiedy wyjeżdżamy. Jesteśmy w każdym kraju trzy - cztery razy do roku. Nie zaczęlibyśmy pracy w żadnym z tych krajów, gdyby ten warunek nie był spełniony.
Teraz planujemy misję na Madagaskarze. Odwiedziliśmy kilka szpitali, żeby sprawdzić, gdzie możemy podjąć współpracę. W całym kraju jest trzynastu ortopedów, a jest dwa i pół razy większy niż Polska.
Z czego finansujecie wasze działania?
– Współpracujemy z Fundacją Malak, która bardzo nam pomaga organizując zbiórki pieniędzy. Drugie źródło finansowania to Polska Pomoc – program MSZ. Trzecie źródło to 1,5% podatku – z niego finansujemy trzy lub cztery misje medyczne w ciągu roku. Część sprzętu dostajemy od polskich firm. Nie jesteśmy dużą organizacją, gdyby lekarze nie pokrywali części kosztów wyjazdów, nie byłoby nas stać na działania.
Jaki jest odbiór waszej pracy w Polsce? Widziałam wiele materiałów na wasz temat w mediach. Czy łatwo jest zainteresować media działaniami w Afryce?
– Nie jest łatwo. Wiele robimy sami – nagrywamy na przykład wywiady na miejscu. To nie jest dla mnie proste – wykonuję operacje, muszę pamiętać o dokumentach projektu i jeszcze kręcić filmy. Ale bez tego w ogóle byśmy w mediach nie istnieli. Pomoc zagraniczna to nie jest coś, co ludzi szczególnie interesuje.
Już przestałem kasować komentarze na naszym Facebooku z rasistowskimi uwagami czy zarzutami, że nie pomagamy w Polsce. Rozumiem, mamy milion problemów, mamy wojnę w Ukrainie, mamy wielu uchodźców, mamy sytuację gospodarczą taką, jaką mamy, wiele osób ledwo wiąże koniec z końcem. Ale póki mamy taką możliwość, będziemy tę pracę kontynuować.
Czy można powiedzieć, że społeczność polska czy europejska ma jakąś korzyść z pomagania ludziom na innym kontynencie? Dlaczego powinniśmy pomagać w krajach, które są tak daleko od nas?
– Myślę, że analogiczne pytanie zadawała sobie Francja, Wielka Brytania czy Niemcy przed wejściem Polski do Unii Europejskiej: „Dlaczego mamy pomagać? Dlaczego pomagać Polakom? Dlaczego mamy szkolić polskich lekarzy?”. Jako młody lekarz pracowałem w Anglii, byłem na wielu kursach w Niemczech, Francji, Belgii, gdzie nauczyłem się większości tego, co teraz robię w Polsce. Ludzie, którzy mnie uczyli, nie zarabiali na tym, że tłumaczyli mi pewne rzeczy.
Uważam, że trochę jest tak, że pracując w Afryce spłacamy dług, który zaciągnęliśmy – w zupełnie innym miejscu na świecie. Nie możemy go spłacić we Francji czy Wielkiej Brytanii. Możemy natomiast w Zambii i w Rwandzie.
A jakie są wasze plany teraz?
– Teraz planujemy misję na Madagaskarze, o której już wspomniałem. Całe wyposażenie sali operacyjnej tydzień temu popłynęło tam w kontenerze.
Bartłomiej Osadnik – lekarz ortopeda, serce i motor wielu projektów Fundacji Afriquia. Łączy organizacyjną skuteczność z pasją niesienia pomocy. Od lat angażuje się w misje medyczne, modernizację szpitali i wspieranie lokalnych społeczności w Afryce. Nieustannie poszukuje nowych sposobów, by łączyć medycynę z pasją odkrywania.
Niniejsza publikacja jest finansowana przez Unię Europejską w ramach projektu Grupy Zagranica. Za jej treść odpowiadają wyłącznie autorzy i niekoniecznie odzwierciedla ona poglądy Unii Europejskiej.
Źródło: Grupa Zagranica
Całość dochodu przeznaczona jest na utrzymanie ngo.pl.