POD LUPĄ. Sadzik: „Słyszałam, że żadna duża organizacja nie da rady bez jednego lidera. A my dziś działamy inaczej”
– Bycie jednoosobowym liderem to ogromne obciążenie. Nie może sobie pozwolić na słabość. A ja mogę. Umiem sobie nawet wyobrazić, że całego zarządu nie ma przez miesiąc, a wszystko działa – mówi Joanna Sadzik, prezeska Stowarzyszenia „Wiosna”, które po kryzysie z zeszłych lat radykalnie zmieniło sposób zarządzania organizacją.
Ignacy Dudkiewicz: – Czy można powiedzieć, że Stowarzyszenie „Wiosna” zmieniło swój model zarządzania organizacją?
Joanna Sadzik, prezeska Stowarzyszenia „Wiosna”: – Można powiedzieć, że go zmienia. To długi proces.
Przechodzicie od modelu bardzo silnie liderskiego do modelu partycypacyjnego i demokratycznego.
– „Wiosna”, jak wiele stowarzyszeń, powstała jako inicjatywa grupy przyjaciół, w tym wypadku skupionych wokół księdza Jacka Stryczka. Postanowili robić rzeczy, do których niezbędna była im osobowość prawna. Działania, które były początkowo realizowane tylko na jednym z krakowskich osiedli, zaczęły się rozrastać – objęły cały Kraków, a potem całą Polskę. Dziś istnieje blisko siedemset rejonów Szlachetnej Paczki, prowadzimy Akademię Przyszłości, Paczkę Seniorów, prowadziliśmy projekty dla osób z niepełnosprawnościami, aktywizujemy osoby bezrobotne, wspieraliśmy ludzi po pięćdziesiątym roku życia powracających na rynek pracy, byliśmy operatorem dużego projektu innowacji społecznych…
Nie brzmi jak zadanie dla grupki przyjaciół…
– Z inicjatywy, którą ciągnęło kilka osób z wyraźnym liderem, będącym głównym animatorem działań i pomysłodawcą, „Wiosna” stała się dużą organizacją, która co roku angażuje blisko 14 tysięcy wolontariuszy i zatrudnia niemal sto osób.
Ksiądz Stryczek pozostawał jednak cały czas liderem i twarzą organizacji. To się nie zmieniało.
– To prawda. Był postacią charyzmatyczną, dobrze wypadał w mediach, ciągnął za sobą ludzi. Gdy na kolejnych etapach rozwoju „Wiosny” podrzucał nowe pomysły, często ludzie po cichu się śmiali, wychodząc z założenia, że ich realizacja jest niemożliwa. A później te niemożliwe idee stawały się rzeczywistością.
Czyli taki model był na początku niezbędny?
– Nie wiem. Nie znam odpowiedzi na pytanie o to, jak wyglądałaby dzisiaj „Wiosna”, gdyby od początku działała jako demokratyczne stowarzyszenie. Wielokrotnie słyszałam, że tylko ksiądz Jacek wierzył, że ten projekt może być większy niż osiedlowy.
Lider, zwłaszcza z wizją, może być korzyścią dla organizacji. Ale model liderski nie ma jednego oblicza, a zarządzanie oparte na decyzjach jednego człowieka ma poważne wady.
Jeżeli tylko lider może podjąć decyzję, to wszyscy się na niego oglądają. Jeżeli ktoś bierze odpowiedzialność za wszystko i nie pyta innych o zdanie, to albo rodzi to bunt, albo poddanie.
Liderski model, w wersji wypaczonej, ma też swoje poważniejsze konsekwencje.
– Nie jest tajemnicą, że zmiana sposobu zarządzania w „Wiośnie” rozpoczęła się od dużego kryzysu, który wybuchł po artykule Onetu, w którym pod adresem księdza Stryczka zostały sformułowane bardzo poważne zarzuty.
Wiele osób mówiło wtedy, że „Wiosna” się z tego nie podniesie, że nie będzie już Paczki ani Akademii…
A jednak stało się inaczej.
– Okazało się, że – mimo przyzwyczajenia do jednoosobowego przywództwa – wśród ludzi pracujących i działających na rzecz Stowarzyszenia bardzo silne było przekonanie, po co to robimy, że jesteśmy tutaj dla rodzin, dla dzieciaków, żeby organizować mądrą pomoc. Na tym się skupiliśmy.
Sama też miałam obawy, czy bez jednego lidera się uda. Ale mamy marzenie, żeby ludzie czuli, że „Wiosna” ma wiele twarzy – przede wszystkim twarze wolontariuszy, którzy idą do rodzin, a nie jednego czy drugiego członka zarządu. To jest „Wiosna”. Ludzie, którzy zarządzają, którzy pracują w Krakowie, to osoby, które mają ułatwiać zadanie tym wszystkim, którzy wchodzą do konkretnych domów, by nieść pomoc.
Czuje się pani liderką „Wiosny”?
– Jedną z liderek „Wiosny”, która nie ma dziś jednego lidera, ale w której jest wiele osób, które czują za nią odpowiedzialność – w tym mnie. To cudowne uczucie, bo bycie jednoosobowym liderem to ogromne obciążenie. Gdy pojawia się kryzys z nim związany, nie ma go kto zastąpić, nie może sobie pozwolić na słabość.
A ja mogę.
Co to w praktyce oznacza?
– Że gdy jestem chora, to biorę zwolnienie bez poczucia, że wszystko się beze mnie posypie. Kiedy jadę na urlop, to naprawdę odpoczywam, bo wiem, że nie ma potrzeby, bym podejmowała każdą decyzję. Gdy mnie nie ma, zostaje Agnieszka, Konrad, Dominika i Sebastian, a w organizacji nic się nie zmienia.
Budujemy kulturę współodpowiedzialności i dzielenia się nią. Umiem sobie nawet wyobrazić, że całego zarządu nie ma przez miesiąc, a wszystko działa.
To się zresztą wydarzyło…
– Był czas, kiedy nie wiadomo było, kto ma prawo zarządzać organizacją, był też czas, gdy cały zarząd otrzymał zwolnienia dyscyplinarne. Był tylko prezes, który nie mógł zgodnie ze statutem podejmować wielu decyzji i nie znał „Wiosny”. Wtedy to pracownicy przejęli odpowiedzialność za organizację. I proszę zobaczyć: Paczka i Akademia się odbyły, chociaż zarządu nie było od połowy kwietnia do 19 czerwca! To czas rekrutacji liderów, wolontariuszy, planowania szkoleń… Lokomotywa ruszyła, bo ludzie czuli się za to odpowiedzialni. O to chodzi!
10 tysięcy wolontariuszy odwiedziło blisko 30 tysięcy rodzin, blisko 15 tysięcy rodzin otrzymało pomoc. Praca z nimi trwa dalej. Paczka przetrwała, istnieje, działa w niezmienionych standardach, wolontariusze się zgłosili, darczyńcy się spisali i przygotowali prezenty dla naszych podopiecznych, udało się utrzymać partnerów, w tym strategicznych. Nie wyszliśmy z tego bez szwanku, niektórzy z nas wciąż odczuwają skutki zdrowotne tego, co działo się w zeszłym roku, ale projekty istnieją, działają i się rozwijają.
W trakcie zeszłorocznych perturbacji zespół pracowniczy postulował między innymi rozszerzenie składu członków Stowarzyszenia po to, by w walnym zebraniu były reprezentowane wszystkie kluczowe grupy: w tym pracownicy i wolontariusze. Czy to się udało?
– Dzieje się to etapami. W lipcu do Stowarzyszenia została przyjęta reprezentacja pracowników. W październiku i grudniu przyjęliśmy kolejne osoby: ekspertów i osoby ze świata biznesu, które wspierały „Wiosnę” przez wiele lat lub w ostatnim czasie. Obecnie „Wiosna” liczy 29 członków. Ich lista jest jawna, co też się zmieniło, i można ją zobaczyć na naszej stronie.
A co z wolontariuszami?
– To wyjątkowa grupa. Ze względu na jej dynamicznie zmieniający się skład, potrzebna była zmiana statutu, wprowadzająca funkcję członka rotacyjnego. Chcemy, żeby w składzie stowarzyszenia była zawsze zapewniona reprezentacja aktualnych, a nie byłych wolontariuszy. Zmieniliśmy statut w grudniu, w marcu otrzymaliśmy potwierdzenie, że zmiany się uprawomocniły.
W międzyczasie przedstawiciele wolontariuszy razem z osobami odpowiedzialnymi za wolontariat w „Wiośnie” pracowali nad sposobem wyboru ich reprezentantów. Przy 14 tysiącach osób nie jest to proste. Na początku kwietnia na zjeździe wolontariuszy w Krakowie mieliśmy przegadać i skonsultować procedurę. Pracujemy nad tym, jak zrobić to online. Dopniemy tego, bo wolontariusze wiele nas uczą, również w kwestii tego, jak zarządzać organizacją.
Co ma pani na myśli?
– Nowy sposób zarządzania, który zaczęliśmy wprowadzać jako zarząd, kiełkował w „Wiośnie” już wcześniej. Wolontariat od dawna był zarządzany bardzo partycypacyjnie. Rejony, czyli jednostki, w których kilkudziesięciu wolontariuszy wraz z liderem organizuje pomoc, od lat były zarządzane demokratycznie.
Przenieśliście te wzory z dołu do góry?
– Tak, inaczej, niż w wielu organizacjach, w których zmiany idą od góry, u nas zmiana wykwitła na dole i zaczęła promieniować wyżej.
Dziś, po wszystkich perturbacjach zeszłego roku, chcemy działać w modelu demokratycznym, z dużym udziałem w zarządzaniu wolontariuszy i pracowników. Ale to dynamiczny proces, który pewnie nigdy się nie skończy.
Notujecie regresy?
– Czasami, szczególnie w momentach kryzysowych, w naszej społeczności powraca chęć znalezienia opoki, jednej osoby, która powie, jak będzie dobrze i podejmie decyzję. To się zdarza i jest normalne. Nauczyliśmy się zauważać takie momenty. Staramy się nie poddawać tym pokusom, nie wracać do jednoosobowego zarządzania, tylko wspólnie szukać rozwiązań. To przynosi efekty.
Sama też nauczyłam się wyczuwać, kiedy ktoś pyta mnie o zdanie, bo chce je poznać i ewentualnie, ale niekoniecznie, wziąć je pod uwagę – jako jedną z wielu opinii – a kiedy ktoś chciałby, żebym podjęła za niego decyzję.
Dlaczego szukamy takiej osoby, która zdecyduje za nas?
– Z przyzwyczajenia. To wiąże się z kulturą organizacyjną danej instytucji, ale też z wychowaniem, które otrzymujemy w szkole i w rodzinach. To zależy od tego, czy wychowujemy dzieci do podejmowania samodzielnych decyzji, nawet nie najlepszych, czy też tylko do podporządkowywania się naszym. Zarządzanie partycypacyjne jest trudne, bo jest nieintuicyjne, a jest nieintuicyjne, bo nie jest wbudowane w naszą kulturę, w której tkwimy w szkołach, na studiach, w pracy.
Dlatego nasze działania muszą nie tylko zmieniać dawną kulturę organizacyjną „Wiosny”, ale także przełamywać przyzwyczajenia i schematy myślenia zakorzenione znacznie głębiej.
Udaje się?
– Zauważamy, że kiedy ktoś przychodzi do nas z korporacji, to często czuje oddech i szybko zaczyna doceniać to, że naprawdę może sam wymyślić projekt, przyjść z nim, porozmawiać, a szef zapyta jego samego o budżet, skutek społeczny i o to, jak należy to najlepiej zrobić.
W efekcie osoby, które dotąd głównie uczestniczyły w cudzych projektach, wykonywały delegowane zadania, muszą podejmować samodzielnie decyzje, brać za nie odpowiedzialność i delegować pracę. To nie jest łatwe, ale jest budujące.
Inspiracja przyszła z dołu. A jak to działa na górze?
– Zarząd dziś pracuje kolegialnie, w gronie pięciu osób. Jestem prezesem zarządu, ale mam w nim dokładnie taki sam głos, jak inni członkowie. W zarządzie są osoby, które równocześnie pracują w Stowarzyszeniu na kierowniczych stanowiskach, są dyrektorami poszczególnych działów, zarządzają ludźmi na co dzień, odpowiadają za budżety i tak dalej. Dzięki temu na spotkania zarządu przychodzą nie tylko ze swoimi pomysłami, ale także z rekomendacjami od pracowników.
Brzmi cukierkowo.
– I oczywiście tak nie jest. Jasne, że się ścieramy, nie mamy jednego zdania, różnimy się. Ale znajdujemy w tej inności siłę.
Jesteśmy jak Atomówki z tej kreskówki dla dzieci – żadne z nas nie ma takiej siły, jaką mamy w piątkę. I dlatego decyzje podejmujemy wspólnie.
A jeśli nie udaje się ustalić jednego zdania?
– To głosujemy. Ale nie obrażamy się na siebie, staramy się wypracowywać rozwiązania, które będą przynajmniej umiarkowanie dobre dla wszystkich. To nie jest próba sił. Współpraca nie musi opierać się na tym, że wszyscy patrzymy tak samo na daną sprawę. Rozmawiamy, przekonujemy się, wskazujemy argumenty. Myślę, że to ogromna zmiana.
Zmiana, która ma konsekwencje. Jakie są więc ograniczenia i słabości demokratycznego modelu zarządzania?
– Bywa, że decyzja podjęta w grupie niekoniecznie jest mądrzejsza niż decyzja specjalisty w danym temacie. Chociaż bardzo wierzę w partycypację, to miewam takie momenty, kiedy spotkanie trwa drugą godzinę i mam poczucie, że bijemy pianę. To często wynika z tego, że na początku nie powiedzieliśmy sobie, z czym chcemy wyjść, jaki jest cel narady. Czasem miewam wtedy poczucie, że lepiej byłoby powiedzieć: „robimy tak i tak”. Ale się powstrzymuję, nawet jeśli wypracowanie decyzji ma potrwać dłużej. Uczymy się, że partycypacja nie oznacza, że zawsze każdy musi się wypowiedzieć. Że musimy pamiętać o celach, nakreślać proces dochodzenia do decyzji i go realizować. Ale to sugestie, jak demokrację poprawiać, a nie argumenty za tym, żeby z niej rezygnować.
Wyjątkiem są sytuacje kryzysowe, gdy trzeba reagować szybko. Wtedy to robimy, ale później bardzo dbamy o odpowiednie komunikowanie wszystkim, dlaczego stało się to, co się stało. To też element partycypacji.
Kryzys w „Wiośnie”, jak powiedzieliśmy, zaczął się od oskarżeń o przemocowe praktyki stosowane przez księdza Stryczka wobec pracowników. Jak dziś dba się o nich w Stowarzyszeniu?
– W całym sektorze trwa obecnie dyskusja o zdrowiu psychicznym pracowników organizacji społecznych w Polsce. To bardzo poważny problem. W organizacjach często pracują wrażliwcy, osoby bez grubej skóry, mające dużą potrzebę sensu, wrażliwe na świat i problemy dookoła nas, chcące je rozwiązywać, mające wielkie, ciepłe i mało chronione serca. Również rolą osób zarządzających i wszystkich tworzących kulturę organizacyjną w danym miejscu jest to, by je chronić.
Ponadto, kiedy pracuje się w organizacji, której celem nie jest zysk, tylko pomoc innym, a moja kolejna godzina pracy może pomóc jeszcze dwóm osobom, bardzo łatwo jest zatracić w tym siebie. Przestać o siebie dbać, mieć na uwadze wyłącznie dobro innych, a nie swoje. Powstaje błędne koło zmęczenia, poczucia niewystarczalności tego, co robimy, wyrzutów sumienia…
Ale także niekiedy zbyt dużych oczekiwań przełożonych.
– Również. Dlatego niezwykle ważne jest, by w każdej organizacji, nie tylko społecznej, istniały i działały procedury, będące bezpiecznikiem, sposobem reagowania wtedy, gdy dzieje się coś niedobrego, gdy ktoś zaczyna czuć się źle w swojej pracy.
W „Wiośnie” już je macie?
– Jest komisja antymobingowa, którą wybrali sami pracownicy, są wypracowane procedury dotyczące tego, co należy zrobić, gdy jest nam w pracy źle lub nasze zdanie nie jest brane pod uwagę. W każdym dziale jest osoba, niezależna, bo niebędąca jego pracownikiem, która w razie problemów jest pośrednikiem między pracownikiem a osobami zarządzającymi.
Ważne jest także, żeby procedury stworzyć, zanim coś się zacznie psuć. Ale same procedury nie wystarczą. Polityka antymobbingowa istniała w „Wiośnie” już wcześniej, ale nie była dobrze wdrożona.
Jak to zrobić?
– Trzeba rozmawiać z ludźmi i otwarcie komunikować pracownikom, że te bezpieczniki istnieją i że zostały stworzone nie dla świętego spokoju, ale po to, żeby działały, gdy są potrzebne. Warto zaprosić do tego osoby z zewnątrz. Nasze prace rozpoczęliśmy od spotkania z prawnikiem, który wytłumaczył, czym jest mobbing, czym molestowanie, a czym molestowanie seksualne, że to wszystko są różne rzeczy. Mówił, co jest złamaniem kodeksu pracy czy dyskryminacją, jakie mamy prawa.
Później przez sześć miesięcy trwały szkolenia w małych grupach. Zewnętrzni psychologowie analizowali problemy, jakie występują w organizacji na różnych szczeblach. Pomogli nam stworzyć ramy pozwalające zadziałać Zespołowi Kultury Organizacyjnej, do którego nie należy nikt z zarządu – to zespół pracowniczy. To pracownicy, a nie zarząd, we współpracy z zewnętrznymi specjalistami, stworzył politykę antymobbingową.
Czyli również procedury antymobbingowe zostały stworzone oddolnie, partycypacyjnie. W tym wypadku to chyba szczególnie ważne?
– Tak. Dzięki temu zespół zna te zasady, sposoby reagowania i swoje prawa. Pracownicy czują, że to jest ich.
Warto też podkreślić, że ta polityka dotyczy nie tylko zachowań mobbingowych, ale wszelkich niepożądanych praktyk w miejscu pracy.
Nie chcielibyśmy reagować tylko w sytuacjach, które spełniają kodeksowe kryteria mobbingu. To o wiele za późno.
Trzeba interweniować znacznie wcześniej, kiedy pojawiają się mniejsze problemy, które można wspólnie rozwiązać. Każdy z nas, również każda osoba, która zarządza ludźmi, ma prawo do błędów. Ważne, żeby w odpowiednim momencie również do osób zarządzających dotarła informacja zwrotna i żeby miały szansę na poprawę.
Jesteście jedną z niewielu organizacji społecznych w Polsce, w których działa osobny związek zawodowy…
– I odgrywa bardzo dużą rolę! Po wydarzeniach z 8 kwietnia 2019 roku, gdy ksiądz Babiarz wszedł z ochroniarzami siłą do siedziby organizacji, zastraszając pracowników, do związku zapisało się 99% załogi. Związek ma więc bardzo silną legitymację. To też przestrzeń, w której pracownicy mogą porozmawiać ze sobą bez osób zarządzających. Dobrze, że ona istnieje.
Myślę, że nasza współpraca jest bardzo dobra – wiele rzeczy konsultujemy ze związkiem, jesteśmy też otwarci na jego pomysły i sugestie. Nie jest cukierkowo, miewamy różnice zdań, ale czujemy, że związek wspiera zarówno realizację celów „Wiosny”, jak i dba o pracowników w tym procesie. Obie te funkcje są niezwykle ważne. Dostajemy od związku niekiedy maile z konkretnymi pomysłami i propozycjami, zaczynające się od słów: „Kochany zarządzie, chcielibyśmy pomóc w tym, w tym i w tym”. To bardzo cenne.
Związek oferuje pracownikom również wsparcie prawne, pomaga rozwiązywać konflikty, sporne sytuacje. Nie uchyla się od reprezentowania załogi, gdy jest taka potrzeba.
Ano właśnie. Związek powstał w odpowiedzi na krytyczną sytuację. Tym ciekawsze jest to, jak działa w spokojniejszych czasach.
– Wypracowuje dziś nowe ścieżki działania. Do pewnego momentu wiadomo było, czemu przede wszystkim służy: bronił praw pracowniczych w czasie, gdy były one regularnie naruszane. Teraz, gdy na pewno nie jest idealnie, bo nigdy nie jest – nad tym stale czuwamy i pracujemy – ale sytuacja jest spokojniejsza, związek chce uczestniczyć w szkoleniu pracowników, ich rozwoju, zajmuje się planami kapitałowymi. Bierze czynny udział w tworzeniu nowego regulaminu pracy czy nowych regulacji dla zakładowego funduszu świadczeń socjalnych.
Nie uciekniemy dziś od tematu koronawirusa. Jak pandemia zmienia sytuację „Wiosny”?
– Musimy przemyśleć nasz sposób działania. Zawsze szczyciliśmy się tym, że Paczka to nie jest jakakolwiek paczka. Łączymy konkretnego darczyńcę z konkretną rodziną, w której są zdefiniowane konkretne potrzeby. Jeśli ktoś potrzebuje roweru, żeby mieć jak dojeżdżać do pracy, a nie potrzebuje kaszy i makaronu, to dostaje rower, a nie kaszę. Jak ktoś potrzebuje kurs prawa jazdy, dostaje kurs prawa jazdy. A jak starsza osoba, czująca odosobnienie i brak okna na świat, prosi o telewizor, to dostaje telewizor. I tak dalej. Zastanawiamy się, jak tego nie stracić oraz odpowiedzieć na nowe potrzeby. Problemy społeczne, bieda i bezrobocie wzrosną. Musimy poważnie myśleć nad tym, jak najlepiej i najskuteczniej zaadresować naszą pomoc.
Czy w takim czasie ludzie bardziej oglądają się na lidera lub liderkę, szukają go, oczekując, że kapitan w trakcie sztormu będzie donośniejszym głosem wydawał polecenia?
– Co ciekawe, nie. Pracownicy i wolontariusze „Wiosny” rewelacyjnie odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Jesteśmy przyzwyczajeni do zdalnego koordynowania działań, mamy świetny zespół informatyczny, który już wcześniej wdrożył wiele rozwiązań, dzięki czemu jest nam łatwiej się przystosować. Trudności się pojawiają, nie zawsze wiemy, kto jest w wirtualnym biurze, a kto nie, ludzie mają dzieci, ktoś pracuje rano, robi sobie przerwę, ktoś inny siada do pracy wieczorem. Ale dajemy radę.
I nie, ludzie nie szukają kapitana. Wręcz przeciwnie! Demokracja sprawdza się obecnie znacznie lepiej, niż jednoosobowe zarządzanie.
Gdy pracujemy zdalnie, pojawia się mnóstwo oddolnych inicjatyw i pomysłów. Dostaję ich więcej niż wcześniej. Kreatywność buzuje, mobilizacja, by w tym trudnym czasie wciąż wszystko działało, jest duża. To oddolnie pojawiają się głosy: „pomyślmy już teraz, w jaki sposób będziemy odwiedzać rodziny we wrześniu, jak zrobić szkolenie, jak przeprowadzić zjazd”. I ludzie przychodzą z konkretnymi rozwiązaniami. Robi to na mnie ogromne wrażenie. Nikt się nie uchyla od odpowiedzialności i nie czeka na kapitana. Wszystkie ręce są na pokładzie.
Nie obawiacie się, że ze względu na kryzys i zwiększoną niepewność może zabraknąć darczyńców – indywidualnych i biznesowych?
– To już się dzieje, niektóre firmy, które nas dotąd wspierały, mówią, że w tym roku nie będą w stanie tego robić. To problem nie tylko nasz, ale organizacji społecznych w Polsce w ogóle, zwłaszcza tych, które nie korzystają z dotacji rządowych.
Jesteśmy pracodawcą, wynajmujemy na komercyjnych zasadach biuro. Działamy dzięki osobom i firmom, które nas wspierają. Niepewność więc pojawia się naturalnie. Ale ona jest we wszystkich: organizacjach, firmach, instytucjach, pracownikach. Skoro cały świat jest w fazie niepewności, to nie omija ona również nas. Ale niepewność nie może nas paraliżować przed działaniem. Gdyby nas paraliżowała, to w zeszłym roku, po 8 kwietnia, wszyscy wyszlibyśmy z siedziby i każdy poszedłby w swoją stronę. A poszliśmy razem w stronę zmiany. Wierzę, że i teraz się to uda.
Czy był ktoś, kto poszedł w swoją stronę ze względu na zmiany, które wprowadziliście? Czy ktoś się w nich nie odnalazł na tyle, że z ich powodu odszedł?
– Lubię wracać do komentarzy czy maili, które dostawałam w październiku 2018 roku, gdy podjęłam się prezesowania „Wiośnie”, a także do tych, które przychodziły do mnie po kryzysie kwietniowym. Wiele z nich mówiło, że nam się nie uda, że to niemożliwe, że nikt nam już nie zaufa. Rok temu, 9 kwietnia, w dzień moich urodzin, ale też w dzień po wkroczeniu ochroniarzy do „Wiosny”, jeden z naszych wolontariuszy napisał, że „Wiosna” potrzebuje charyzmatycznego lidera, a Joanna, czyli ja, nim nie jest, w związku z czym Paczki nie będzie, bo żadna duża organizacja nie dała rady bez jednej twarzy i bez jednego przywódcy.
Gdy Facebook przypomniał mi w tym roku ten post, uśmiechnęłam się do siebie. Tym szerzej, że ta osoba wciąż jest naszym – naprawdę świetnym – wolontariuszem, wciąż jest z nami. Ostatecznie sama nam zaufała. Niech to będzie odpowiedź na pytanie o sens wprowadzanych przez nas zmian.
Joanna Sadzik – prezes zarządu Stowarzyszenia „Wiosna”. Menadżerka i trenerka z wieloletnim doświadczeniem w zarządzaniu i budowaniu zespołów. Przez osiem lat pracowała jako trenerka i dyrektorka zarządzająca w firmie szkoleniowej. Do WIOSNY trafiła w 2014 roku. Zanim została dyrektorem jej programów społecznych, członkiem zarządu, wiceprezesem, a w końcu prezesem, przez dwa lata była wolontariuszką Szlachetnej Paczki. Z wykształcenia politolożka, ukończyła też studia podyplomowe z zarządzania zasobami ludzkimi oraz Szkołę Trenerów Wszechnicy UJ.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.