– Jeżeli spluralizowane jest społeczeństwo, to powinno to znaleźć odzwierciedlenie także w trzecim sektorze. Inaczej trzeba zapytać, czy organizacje są wystarczająco mocno społecznie zakorzenione, czy też się wyalienowały, mając swój własny świat idei – mówi dr hab. Marek Rymsza, koordynator Sekcji Polityka Społeczna, Rodzina w Narodowej Radzie Rozwoju, z którym rozmawiamy o systemowych ograniczeniach rozwoju społeczeństwa obywatelskiego.
Ignacy Dudkiewicz: – W jak dużym stopniu rola organizacji pozarządowych w społeczeństwie jest zmienna i zależna od czynników zewnętrznych?
Dr hab. Marek Rymsza, redaktor naczelny kwartalnika „Trzeci Sektor” oraz koordynator Sekcji Polityka Społeczna, Rodzina w Narodowej Radzie Rozwoju: – Sektor pozarządowy pełni kilka ważnych funkcji społecznych, które z perspektywy ideowej są równoprawne i jako takie powinny być realizowane niezależnie od siebie. W praktyce realizacja tych funkcji przypomina jednak naczynia połączone: wzrost znaczenia jednych funkcji de facto oznacza osłabienie innych. Przy określonych uwarunkowaniach zewnętrznych – na przykład takiej, a nie innej polityce państwa, przebiegu transformacji ustrojowej czy głębokości globalnego kryzysu finansowego – pewne funkcje sektora niejako wybijają się na plan pierwszy, w efekcie spychając inne na dalszy plan.
Jak to wygląda w ocenie Pana Profesora w Polsce?
M.R.: – Wyraźnie niewystarczająco realizowana jest przez polskie organizacje funkcja polegająca na byciu rzecznikiem interesu społecznego i kontrolowaniu władzy publicznej. Proporcje między tymi zadaniami a funkcjami usługowymi są zachwiane.
Jakie są tego przyczyny?
M.R.: – Po pierwsze – model finansowania organizacji, w którym organizacje zbyt mało pieniędzy pozyskują bezpośrednio od obywateli. To oczywiste, że źródło finansowania decyduje o przeznaczeniu środków. Jeśli korzysta się ze środków publicznych, to znacznie trudniej kontrolować władzę albo jest to kontrola koncesjonowana przez kontrolowanego.
Po drugie, możliwość innego kontrolowania rządzących niż poprzez udział w wyborach jest w Polsce wciąż mało uświadamiana przez samych obywateli. Organizacje nie czują społecznej presji, by taką kontrolę w imieniu obywateli podejmować, angażują się na tym polu raczej z motywów ideowych.
Trzeciej przyczyny upatrywałbym w tym, że organizacje, które nadają ton całemu polskiemu sektorowi pozarządowemu – czyli jego szeroko rozumiana infrastruktura – były przekonane na początku lat 90., że ich istnienie jest wartością samą w sobie, stanowi o społeczeństwie obywatelskim. A skoro tak, to pieniądze na bieżące funkcjonowanie pozarządowej infrastruktury po prostu muszą się znaleźć. Oczekiwania te szybko zostały zweryfikowane, kiedy w połowie lat 90. zagraniczni donatorzy, hojnie wspierający wcześniej budowę w naszym kraju infrastruktury społeczeństwa obywatelskiego, przenieśli swą aktywność grantodawczą w kierunku wschodnim i południowym, do krajów byłego ZSRR i państw bałkańskich.
I trzeba sobie radzić samemu…
M.R.: – Otóż to. To był moment uświadamiania sobie na nowo misji – tego, że rola organizacji pozarządowych jest służebna wobec obywateli. Wówczas zadanie finansowego wspierania organizacji, zwłaszcza lokalnych, w dużym stopniu zaczęły przejmować samorządy terytorialne, urastające do rangi najważniejszego pośrednika pomiędzy władzą centralną a mieszkańcami. Samorządy sprowadzały zaś służebność organizacji pozarządowych wobec obywateli do świadczenia przez organizacje usług społecznych i taki profil aktywności organizacji wspierały najchętniej.
Czy ma Pan poczucie, że od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej stopień realizacji funkcji rzeczniczej i kontrolnej się zwiększył?
M.R.: – Gdy się bliżej przyjrzeć procesowi integracji europejskiej, zauważymy pewną ambiwalencję. Z jednej strony, Unia Europejska nie jest przykładem otwartej na kontrolę obywatelską struktury ponadnarodowej. Jest dokładnie odwrotnie. Proces decyzyjny w instytucjach takich jak Komisja Europejska jest nieprzejrzysty z perspektywy mieszkańca Unii. Dużo większy wpływ na rozstrzygnięcia mają tu różne lobby gospodarcze niż szeroko rozumiana strona społeczna. W unijnych instytucjach widać deficyt demokracji i wpływu obywateli – w tym organizacji obywatelskich – na bieg wydarzeń. To – czy tego chcemy, czy nie – oddziałuje niekorzystnie również na poszczególne kraje członkowskie i instytucje korzystające z pieniędzy unijnych, uczy pewnego technokratyzmu w zarządzaniu programami publicznymi.
Z drugiej strony, na pewno na możliwość kontrolowania władzy państwowej pozytywnie wpłynęła konieczność realizowania unijnych wymogów dotyczących dostępu obywateli do informacji publicznej. Powoli, ale jednak dokonuje się w tej sferze w Polsce postęp. Bez implementacji przepisów unijnych do prawa krajowego ten postęp prawdopodobnie by nie następował. Polityka unijna sprzyja też popularyzacji konsultacji społecznych w procesach decyzyjnych dotyczących funkcjonowania sfery publicznej.
Czy można liczyć na to, że władza sama – bez nacisku – zacznie się otwierać na udział obywateli w jej sprawowaniu?
M.R.: – To trudne pytanie. Każda władza chce mieć mandat społeczny, w efekcie czego chętnie konsultuje to, o czym jest przekonana, że spotka się z poparciem społecznym, a tym samym przyniesie jej punkty, czy to w wyborach powszechnych, czy badaniach sondażowych. Słowem: jeśli konsultacje wykażą, że mamy rację, to bardzo proszę – konsultujmy. Chcąc natomiast przeprowadzić coś, co wydaje się społecznie niepopularne, władze próbują na wszelkie sposoby unikać dyskusji. Patrząc na to z dłuższej perspektywy, trzeba stwierdzić, że władze publiczne różnych szczebli w Polsce nie wydają się zbytnio zainteresowane głosem obywateli. Brakuje tego zainteresowania zwłaszcza na wczesnym etapie procesu decyzyjnego, kiedy jeszcze naprawdę można wiele zmienić w założeniach projektowanych rozwiązań.
Czyli najsłabiej konsultowane są te posunięcia, które najmocniej później odbijają się na społeczeństwie?
M.R.: – Tak jest.
I to niezależnie od tego, kto rządzi. Czy zespół ekspercki – w ramach koordynowanej przez Pana sekcji Narodowej Rady Rozwoju – planuje do swoich prac włączać również organizacje?
M.R.: – Formuła Narodowej Rady Rozwoju jeszcze nie okrzepła. Przede wszystkim rada jest ciałem opiniodawczym dla głowy państwa, wobec czego pierwszym odbiorcą jej działań jest Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej. Nie oznacza to, że jest on odbiorcą jedynym. Nie planujemy jednak dopraszać konkretnych organizacji do udziału w pracach Sekcji Polityka Społeczna, Rodzina NRR. Chcemy dopraszać różnych ekspertów, ale raczej jako specjalistów w określonych dziedzinach niż reprezentantów konkretnych podmiotów czy środowisk. Planujemy także w przyszłości szerzej uczestniczyć w debacie publicznej.
Wśród sekcji NRR nie ma specyficznie dedykowanej rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego czy trzeciemu sektorowi.
M.R.: – Być może jest to luka do wypełnienia. W ramach naszej sekcji, co w dużym stopniu zawdzięczamy profesor Ewie Leś, myślimy w kategoriach „obywatelskiej polityki społecznej”, a więc takiego sposobu jej prowadzenia, który maksymalnie wykorzystuje potencjał trzeciego sektora.
Czego potrzeba, żeby to się udawało?
M.R.: – Przede wszystkim trzeba w ramach współpracy z organizacjami traktować je bardziej po partnersku. Formuła współpracy preferująca odpłatne zlecanie zadań publicznych, które wprowadziła Ustawa o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie, już się wyczerpała. Niemożliwy do utrzymania na dłuższą metę jest system współpracy, który opiera się na daleko idącej nierówności stron. A tak jest w przypadku, gdy administracja publiczna zleca zadania, a organizacje je realizują.
Zlecający zawsze jest mocniejszy.
M.R.: – Naturalnie. Skutkuje to realizacją zadań przy swoiście rozumianym ograniczaniu kosztów. W efekcie oszczędność staje się główną zasadą działania organizacji, a najwyższą cnotą – zarówno dla urzędników, jak i ekspertów oceniających wnioski – cięcie kosztów w projektowych budżetach aplikujących o dotacje organizacji.
W czym to się przejawia?
M.R.: – Podam dwa przykłady. W ustawie z 2003 roku przewidziano dwa tryby przekazywania organizacjom pieniędzy, a więc tryb powierzania zadań publicznych i tryb wspierania realizowania tych zadań. Tryb powierzania zakłada co do zasady pokrycie pełnych kosztów realizacji zadania przy zapewnieniu pełnej kontroli zlecającego nad sposobem wykonania zadania. Tryb wspierania, jak sama nazwa wskazuje, powinien natomiast służyć dofinansowaniu działań organizacji, co oznacza z jednej strony, że musi mieć ona własne zasoby na współfinansowanie określonych działań, ale jednocześnie pozostawiona jest jej daleko idąca swoboda w zakresie realizacji zadań. A jak to wygląda w praktyce?
Zlecający wymaga od organizacji wkładu własnego, pozostawiając sobie pełną kontrolę nad jej działaniami…
M.R.: – Czyli mieszane są oba porządki. A po to te tryby zostało wyróżnione, żeby były stosowane rozłącznie. Ich łączenie przypomina wybieranie przez urzędników rodzynków z ciasta, takie koncentrowanie korzyści ze współpracy po stronie administracji.
A drugi przykład?
M.R.: – Nagminna jest sytuacja, kiedy organizacja wnioskuje na przykład o 2500 złotych na prace koordynatora, a dostaje 1800. Nie ma żadnej obiektywnej racji dla cięcia tych kosztów osobowych, ale z założenia się to robi. „Chcą 2500? Za 1800 też zrobią” – myślą urzędnicy, a za nimi eksperci oceniający wnioski. Może to szczegóły, ale to one decydują o uwarunkowaniach funkcjonowania organizacji. Realizując działania na takich zasadach, nie sposób robić tego w sposób cywilizowany. Im dłużej organizacja tkwi w takim systemie współpracy, w tym gorszej sytuacji się znajduje. Oznacza to, że dominujący obecnie model współpracy międzysektorowej nie pozwala organizacjom wzmacniać się jako partnerom instytucji publicznych.
Wzmacniać czy „urzędniczeć”?
M.R.: – Jedno drugiego nie wyklucza. Oczywiście, że organizacje, kiedy wchodzą w system współpracy, zmieniają się. Niektórzy nazywają to „govermentalizacją”. Taki proces jest zrozumiały, jeśli jest elementem transakcji wiązanej. Owszem, sektor urzędniczeje, ale niejako w zamian za uspołecznienie państwa – partnerzy współpracy nawzajem przejmują od siebie określone cechy. Taka cena w moim przekonaniu jest warta zapłacenia przez sektor pozarządowy.
W Polsce jednak wyjściowy potencjał partnerów współpracy jest zbyt nierówny – a wzajemne oddziaływanie na siebie stron jest funkcją tego potencjału. Kiedy sektor jest ekonomicznie słaby, to współpracując z dużo mocniejszym państwem musi się mocno upaństwowić, żeby chociaż trochę uspołeczniło się państwo. Przypomina to zjawisko grawitacji i zasadę fizyki o wzajemnym przyciąganiu się ciał proporcjonalnie do ich masy. Mówiąc najkrócej, przy daleko idącej nierównowadze potencjałów cena płacona przez sektor jest za wysoka.
Można było tego uniknąć?
M.R.: – Błędem popełnionym u progu transformacji i nawarstwiającym się przez ostatnie 25 lat było to, że jednej z dwóch restaurowanych po okresie komunizmu stron współpracy, a więc samorządowi terytorialnemu, nie tylko stworzono przestrzeń do rozwoju, ale także wzmocniono go finansowo i infrastrukturalnie. Trzeci sektor otrzymał zaś tylko ową przestrzeń i zachętę: „no to się rozwijajcie”.
A kiedy sektor chciał się rozwijać, to zwrócił się do samorządu?
M.R.: – Tak, tyle tylko, że samorząd już był dla niego zbyt silnym partnerem. Organizacje weszły w system współpracy nie dlatego, że uznały, że są już na tyle mocne, by sobie na to pozwolić, ale dlatego, że były tak słabe, że nie mogły funkcjonować bez dostępu do środków publicznych. W konsekwencji akceptowały i nadal akceptują niekorzystne warunki współpracy, faktycznie dalekie od zasad tej współpracy zapisanych w Ustawie o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie. Gdyby organizacje częściej odmawiały przyjmowania pieniędzy ze względu na to, że proponowane przez urzędników reguły współpracy nie spełniają warunków brzegowych, być może dziś, paradoksalnie, byłyby w lepszej kondycji finansowej.
Musiałyby robić to wszystkie…
M.R.: – Oczywiście, potrzebna byłaby solidarność sektora. Administracja, widząc, że takiej solidarności nie ma, mogła proponować współpracę na własnych warunkach i nie przeznaczać pieniędzy na rozwój instytucjonalny organizacji.
Kiedy w latach 90. organizacje korzystały z pieniędzy donatorów zagranicznych, głównie amerykańskich, zazwyczaj ich część – niewielką, ale przy dużych grantach znaczącą – mogły wykorzystać, na co chciały. Realizowanie projektów z założenia służyć miało także ekonomicznemu wzmocnieniu dotowanych partnerów. Obecnie można obracać dużymi środkami i w ogóle nie wzmacniać się jako organizacja. Efekt bywa nawet odwrotny, bo zwiększenie obrotów niekiedy organizację wręcz osłabia, doprowadzając przy tym do „zmęczenia materiału” – ideowego wypalenia działaczy. Warto tak zmienić model współdziałania międzysektorowego, by organizacje, które wchodzą w system współpracy i w efekcie tego „urzędniczeją”, stawały się przynajmniej stabilnymi instytucjami.
A nie działały od grantu do grantu?
M.R.: – „Grantoza” to oczywiście określenie pejoratywne, ale dosyć trafnie oddające sytuację kogoś, kto startuje w konkursach, bo jest do tego zmuszony, gdyż brak projektu oznacza załamanie się całej organizacji, która nie posiada żadnych oszczędności, nie mówiąc o kapitale żelaznym. Model grantowy sam w sobie jest rozwiązaniem racjonalnym; granty nie mogą być jednak głównym, a czasem wręcz jedynym źródłem finansowania organizacji. To wówczas uruchamiany zostaje scenariusz grantozy.
Skoro ocenia Pan Profesor, że są to wady systemowe; skoro nie ma w NRR sekcji tym się zajmującej; skoro wreszcie w koordynowanej przez Pana sekcji pracują badacze trzeciego sektora, to czy planują Państwo się nad tym kompleksowo pochylić?
M.R.: – Spróbujemy. Chcąc – jak się rzekło – jak najlepiej wykorzystać potencjał trzeciego sektora w ramach polityki społecznej, musimy zaplanować nowe reguły gry dające organizacjom szansę na osiągnięcie stabilizacji oraz akumulację potencjału ekonomicznego.
Jakie to zasady?
M.R.: – Szczegóły zależą od typu działalności. Organizacjom, które prowadzą różnego rodzaju placówki, powinny współpracować z administracją publiczną w oparciu o wieloletnie umowy. Jeśli organizacji udało się stworzyć infrastrukturę potrzebną do prowadzenia na przykład schroniska dla bezdomnych, to powinno to prowadzić do instytucjonalizacji współpracy z administracją także w wymiarze finansowym. Nie ma sensu, żeby taka organizacja co roku startowała w konkursie, który albo staje się fikcyjny – bo i tak wiadomo, kto dostanie dotację – albo jest przyczyną nieustającego stresu towarzyszącego niestabilnej sytuacji: dzisiaj jesteśmy, a jutro może nas nie być. Ze sprawdzonymi organizacjami powinno się podpisywać długie, nawet dziesięcioletnie umowy. Oczywiście z bezpiecznikami na wypadek odejścia organizacji od misji czy sprzeniewierzania pieniędzy.
A co z organizacjami, które nie mają placówek?
M.R.: – Potrzeba rozwijania również działalności środowiskowej – pracy bezpośrednio z ludźmi, tam gdzie oni żyją, funkcjonują na co dzień, jest bezdyskusyjna. Taka działalność to właściwie sól trzeciego sektora, bo organizacje są od tego, żeby być blisko ludzi. Powinniśmy dowartościować działalność organizacji w terenie, w tak zwanej bezpośredniej styczności z obywatelami. Obecnie zakładanie placówki często jest efektem poszukiwania jakiegokolwiek – choćby słabego – ale jednak bezpieczeństwa instytucjonalnego. Bo los organizacji świadczącej usługi społeczne a nieposiadającej własnej placówki jest już całkowicie niepewny i nieprzewidywalny. Trzeba stworzyć organizacjom rzeczywiste pole wyboru formuły działalności, rozwijając system wsparcia i działań statutowych w oparciu o prowadzone placówki, i aktywności środowiskowej.
Dlaczego to takie ważne, by robiły to organizacje? Państwo też może prowadzić placówki i działać środowiskowo…
M.R.: – Ale kiedy robią to organizacje, to często obserwujemy wartość dodaną w postaci swego rodzaju „uobywatelniania” się i tych, na rzecz których organizacje działają, i tych, na których zaangażowaniu działalność swoją opierają. Dzieje się tak właśnie dlatego, że organizacje należą do społeczeństwa obywatelskiego, nie będąc ani instytucjami rynkowymi, ani przedłużeniem państwa. Są tak zwanymi strukturami pośredniczącymi. Pełnienie funkcji pośredniczącej wymaga jednak minimum stabilności. Inaczej wysiłek działaczy koncentruje się na ciągłym dopinaniu niedopiętego budżetu.
Czy chciałby Pan Profesor, żeby Państwa namysł przybrał formę konkretnych inicjatyw legislacyjnych?
M.R.: – Jest to możliwe, ale w dłuższej perspektywie czasowej. Mam nadzieję, że pole dla takich działań będzie się poszerzać. Chociaż trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że proces legislacyjny się profesjonalizuje – istnieje choćby konieczność przygotowania „Oceny Skutków Regulacji”. Nie można już stworzyć ustawy spod przysłowiowego dużego palca. A żeby przygotować ją porządnie, trzeba mieć oprzyrządowanie. Sam pomysł nie wystarczy.
Za kadencji prezydenta Komorowskiego powstał w kancelarii projekt ustawy Prawo o stowarzyszeniach, stworzony przez zespół ministerialnych urzędników, ekspertów i przedstawicieli organizacji. Czy Kancelaria w obecnym składzie zamierza korzystać z tych doświadczeń?
M.R.: – Mogę wypowiedzieć się odnośnie Narodowej Rady Rozwoju i jej sekcji, której prace koordynuję. Formuła działalności eksperckiej przesądza, że jesteśmy zainteresowani poznaniem zdania specjalistów znających się na dziedzinach, którymi się zajmujemy, a więc obszarem szeroko rozumianej polityki społecznej i polityki rodzinnej. Eksperci z niezależnych organizacji również są zaproszeni do współpracy z naszą sekcją funkcjonującą w ramach Rady. Jednak pytanie o to, czy Kancelaria Prezydenta RP chciałaby współpracować z organizacjami pozarządowymi na podobnych zasadach, jak te wypracowane w poprzedniej kadencji, za urzędowania poprzedniego Prezydenta, należy zadać raczej ministrowi Wojciechowi Kolarskiemu.
Wspomniane Prawo o stowarzyszeniach to drugi podstawowy akt prawny dotyczący organizacji. Podoba się Panu ostatnia nowelizacja?
M.R.: – Mój stosunek jest ambiwalentny. Nowelizacja zawiera rozwiązania ułatwiające życie stowarzyszeniom. To plus. Nie stwarza jednak perspektyw rozwojowych dla ruchu stowarzyszeniowego. W mojej ocenie nowelizacja była raczej próbą przykrojenia formatu stowarzyszeń do funkcjonowania w niewłaściwych uwarunkowaniach systemowych, określanych potocznie jako wspomniana epidemia grantozy. Krótkofalowo to może zadziałać, przynieść ulgę, ale na dłuższą metę nie przyniesie jakościowej zmiany.
Dlaczego?
M.R.: – Kluczowe jest pytanie o to, co można zrobić, żeby poszerzyć bazę członkowską stowarzyszeń. Bo zmniejszanie liczby osób potrzebnych do założenia stowarzyszenia jest leczeniem objawowym – skoro ludzie nie chcą się zrzeszać, to obniżmy wymagania. Nie sprzyja to jednak tworzeniu kultury stowarzyszania się. A kluczowe jest właśnie to, żeby stowarzyszenia nie były w swej działalności uzależnione od systemu grantowego – żeby mogły korzystać z dobrodziejstw tego systemu, ale były też w stanie funkcjonować bez niego czy obok niego. Bo problem nie polega na tym, że istnieje system grantowy, ale na tym, że nie są upowszechniane inne źródła finansowania organizacji, a wydatkowanie środków dostępnych nie jest skorelowane z odpowiednim wykorzystaniem pracy społecznej.
Stowarzyszenia muszą się nauczyć opierać swą aktywność na pracy społecznej członków i zaangażowaniu sympatyków oraz zdobywać pieniądze bezpośrednio od obywateli. A zamiast budować bazę członkowską i środowisko zewnętrznych sojuszników, liderzy i zarządy stowarzyszeń cały czas myślą w kategoriach pozyskiwania funduszy od instytucji publicznych. Nie wykorzystują też możliwości, jakie daje działalność gospodarcza czy współpraca z biznesem. Uchwalona nowelizacja prawa stowarzyszeniowego nie zmienia tego niekorzystnego stanu rzeczy, inicjuje zaś, a przynajmniej dopuszcza, scenariusz faktycznego zastępowania członków przez pracowników, czyli przekształcania stowarzyszeń w quasi-spółdzielnie pracy. Nie jest to korzystny kierunek rozwoju ruchu stowarzyszeniowego.
Koordynuje Pan Profesor sekcję, która dotyczy wrażliwych społecznie kwestii. Jak w Pana ocenie na możliwość prowadzenia konsultacji czy debaty publicznej wpływa rosnąca polaryzacja w społeczeństwie? Widać ją przecież również w sektorze.
M.R.: – Trzeba odróżnić pluralizm od polaryzacji. Pluralizm jest jedną z kluczowych wartości społeczeństwa obywatelskiego. Jeżeli pod względem ideowym spluralizowane jest społeczeństwo, to owo zróżnicowanie poglądów powinno znaleźć odzwierciedlenie także w trzecim sektorze i jego infrastrukturze. Jeśli jest inaczej, to trzeba zapytać, czy organizacje są wystarczająco mocno społecznie zakorzenione, czy też się wyalienowały, mając swój własny świat idei, którym służą. Z tej perspektywy patrzę również na kształtowanie się relacji trzeciego sektora z państwem i jego władzami. Wypracowanie zdolności współpracy niezależnie od tego, kto akurat rządzi, jest potrzebne właśnie dlatego, że w demokracji władza wynika z mandatu otrzymanego od obywateli. Warto mieć też cały czas na uwadze, że zarówno organizacje, jak i rządzący powinni działać w interesie obywateli, w wyniku czego jesteśmy wręcz „skazani” na współpracę.
A polaryzacja?
M.R.: – Polaryzacja nie jest korzystna zwłaszcza wtedy, gdy spór wokół konkretnych kwestii do rozwiązania przeradza się w kultywowanie trwałego podziału. Jeśli oś tego podziału tnie społeczeństwo wystarczająco ostro, to można wręcz zapytać, czy mamy jeszcze jedno społeczeństwo obywatelskie, będące – mimo pluralizmu – pewną społeczną całością, czy też dwa równolegle funkcjonujące społeczności?
Na to, że polskie społeczeństwo obywatelskie mimo wszystko ma się jednak całkiem nieźle, wskazuje łatwość samoorganizowania się ludzi. To dorobek „Solidarności”, przede wszystkim tej z początku lat 80. XX wieku, kiedy przećwiczyliśmy na masową skalę umiejętności samoorganizowania się ad hoc w przestrzeni publicznej. Przez to jednak, że karnawał „Solidarności” trwał stosunkowo krótko – półtora roku – nie byliśmy w stanie przejść wówczas równie masowej edukacji w zakresie obywatelskiego działania na co dzień. Dlatego do dzisiaj lepiej idzie nam organizowanie marszów niż prowadzenie stowarzyszeń. W tym pierwszym zakresie dysponujemy naprawdę pokaźnym kapitałem kulturowym. I z tego kapitału kulturowego korzystają dziś obie spierające się politycznie strony. Paradoks polega tu na tym, że zarówno marsze upamiętniające katastrofę smoleńską, jak i marsze KOD-u korzystają z tych samych pokładów kapitału kulturowego i kapitału społecznego, a dynamika samoorganizacji obywatelskiej jest w obu przypadkach podobna, czego jedni i drudzy wolą nie zauważać. Tymczasem potrafimy jako Polacy szybko wyartykułować w przestrzeni publicznej swoje różne stanowiska – i to jest nasza obywatelskość na co dzień.
W dłuższej perspektywie sytuacja polaryzacji, swoistego „rozkrojenia” społeczeństwa nie jest jednak korzystna. Masowa mobilizacja społeczna powinna prowadzić do rozwiązań prawno-instytucjonalnych. Nie zawsze muszą być one po myśli organizujących się grup, zwłaszcza gdy takie grupy czy środowiska równocześnie reprezentują zasadniczo odmienne stanowiska. Ale przedłużający się okres politycznego konfliktu i „bezdecyzyjności” jest rodzajem pata, od którego dobro społeczne nie przyrasta. Więcej, mobilizacja społeczna niejako odbija się wówczas od politycznej ściany i – jako nieskanalizowana energia – zaczyna przeradzać się w pielęgnowanie odmienności i społecznych podziałów. A to już wręcz niszczy tkankę społeczeństwa obywatelskiego. Bo społeczeństwo obywatelskie, ujmując lapidarnie, to społeczny pluralizm plus dobro wspólne.
Marek Rymsza – dr hab. socjologii, kierownik Zakładu Profilaktycznych Funkcji Polityki Społecznej w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Redaktor naczelny kwartalnika „Trzeci Sektor” wydawanego przez Fundację Instytut Spraw Publicznych. Przewodniczący Sekcji Pracy Socjalnej i członek Prezydium Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Członek Laboratorium Więzi. Od listopada 2015 roku koordynator Sekcji Polityka Społeczna, Rodzina w Narodowej Radzie Rozwoju.
Rymsza: Chcąc wykorzystać potencjał trzeciego sektora, musimy zaplanować nowe reguły gry dające organizacjom szansę na stabilizację.