„Jest w nas potrzeba wspierania osób, które znalazły się w wyjątkowo trudnej sytuacji, ale chyba nie my powinniśmy zajmować się tym, że seniorzy są głodni” – mówi Zośka B. Borucińska, właścicielka Lasu Rąk – warszawskiej galerii rękodzielniczej, angażującej się w działania pomocowe.
Ewa Koza: – Kiedy powstał Las Rąk i jaka była jego pierwotna koncepcja?
Zośka B. Borucińska: – W 2010 roku. Powstał, bo chciałam stworzyć bezpieczne miejsce, głównie dla rękodzielników. Rękodzieło się dopiero rozwijało, było nowym, niesformalizowanym rynkiem. Owszem, funkcjonowały galerie tematyczne, w których było szkło, bursztyn albo srebro, ale nie było „bałaganu demokratycznego”. I ja ten bałagan postanowiłam stworzyć. Las momentalnie przerodził się również w punkt pomocowo-wsparciowy. Przyciągał ludzi o wrażliwych sercach.
O co chodzi z tym bałaganem?
– O typ galerii. Nie było i właściwe w dalszym ciągu nie ma galerii, która byłaby demokratyczna, w której byłoby tysiąc różnych stylistyk. U nas są kolie ze srebra za kilkaset złotych i ręcznie robione breloczki z pszczółką za 29. W Lesie od początku wystawili się i profesorowie akademii, i nieletnie dzieciaki, z którymi zawieramy umowy przez rodziców. Mamy ludzi z całej Polski, bardzo różnych ludzi. Mamy sędziwych rękodzielników, mistrzów z gigantycznym doświadczeniem i osoby, które dopiero co wpadły na ciekawy pomysł.
Zależało mi, żeby Las był miejscem, które zdejmie patos z „poważnych” galerii sztuki, do których wielu boi się wejść, bo wytworzył się jakiś rodzaj dystansu między człowiekiem a dostępem do dóbr kultury. U nas są hasła równościowe: „Każdy inny, wszyscy równi”, „Każdy jest tu mile widziany”. Nie mamy deklaracji ideologicznych. Jest tęczowy jednorożec, są symbole praw człowieka, akceptacji dla inności i różnorodności. To miejsce ma być bezpieczne dla wszystkich.
Jak pisał Edmund Burke: „Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobry człowiek niczego nie robił” – głęboko w to wierzę. Obojętność jest potwornym grzechem zaniedbania, przyczynia się do tego, że świat jest coraz bardziej plugawy i niesprawiedliwy.
Jestem przekonana, że gdyby każdy z nas raz w miesiącu zrezygnował z jakiegoś swojego maleńkiego komforciku, wartego 10 czy 15 złotych – oczywiście, jeśli mamy taką możliwość, wiem, że nie wszyscy ją mają – i przeznaczył te pieniądze na pomoc, dla kogo chce, moglibyśmy dużo zmienić. Każdy może coś zrobić. Nie masz kasy? Przyjdź do nas i pomóż robić kanapki albo zanieś je na Dworzec Centralny.
Zamiast bez końca żołądkować się w mediach społecznościowych, zróbmy coś dobrego.
Żyjemy w kraju pełnym nierówności, mamy do czynienia z gigantyczną polaryzacją społeczeństwa, mamy ludzi bardzo bogatych i ekstremalnie biednych. Obok nas – inwazja putlerowska, kryzys na granicy polsko-białoruskiej, kryzys senioralny. Jest komu pomagać. Dla mnie oczywiste jest, że to, gdzie się urodziliśmy, jaki mamy status społeczny i finansowy, jest w dużej mierze owocem przypadku.
Znam ludzi, którzy twierdzą, że ciężko pracują, więc się dorobili, a w nędzy żyje ten, kto jest leniwy. Co ty na to?
– Nie zgadzam się z tym. Mamy bardzo różny start. Rodzimy się w różnych rodzinach, które zapewniają lub nie zapewniają nam wsparcie psychiczne, mentalne, emocjonalne czy finansowe, również w aspekcie edukacyjnym czy zdrowotnym.
To, czym dysponujemy w wieku 30, 40 czy 50 lat, zależy nie tylko od naszej pracy, ale w dużej mierze od tego, czy ktoś nam zapisał mieszkanie, czy całe życie spłacamy kredyt hipoteczny albo wynajmujemy lokal, czy mieliśmy pecha i byliśmy budowniczymi Stadionu Narodowego, gdzie za ciężką pracę nie dostaliśmy wynagrodzenia, czy ktoś z rodziny bardzo poważnie zachorował, a jego leczenie zjadło nasz budżet albo wpędziło nas w długi. Sytuacja materialna zależy również od tego, kogo spotkamy w życiu, czy jesteśmy bardziej czy mniej odporni. To wszystko mocno determinuje nasze położenie.
Czym dziś Las jest dla ciebie?
– Miejscem bezpiecznym, na szczęście nie tylko dla mnie. Miejscem, w którym ludzie mogą dawać sobie radość, kupując ręcznie robione przedmioty, miejscem, do którego trafiają w kryzysach, a także tym, w którym pracują, bo dobrze się czują się w jego przestrzeni. Miejscem, które przyciąga i gromadzi osoby wrażliwe, chętne do niesienia pomocy. Mamy cudowną ekipę seniorek – i nie tylko seniorek – które bardzo się angażują w akcje pomocowe. Jest mnóstwo cudownych ludzi, którzy pomagają realizować różne leśne inicjatywy.
Co jest bazą Lasu, rękodzieło czy wolontariat?
– To są dwa, równie ważne powody, dla których funkcjonujemy.
Las jest miejscem, które promuje twórczość rękodzielniczą i jednocześnie przestrzenią, w której od zawsze realizowane są akcje pomocowe.
Oczywiste jest, że sery i inne artykuły spożywcze dla osób w kryzysie bezdomności kupujemy także z tego, co zarobimy, sprzedając czy wytwarzając produkty rękodzielnicze. Trudno to porównywać, to dwie równie ważne rzeczy, ale absolutną ciągłość ma rękodzieło – jesteśmy czynni siedem dni w tygodniu. Staramy się szerzyć pomoc – zarówno indywidualnie jak i sieciowo. Choć mamy świadomość, że to maleńka kropla w morzu niesprawiedliwości, deficytów, nierówności i krzywd, które nas otaczają.
Wolontariat był ważną częścią Lasu Rąk od dnia jego narodzin, ale nie w takiej skali jak dziś. To były raczej moje inicjatywy, na przykład warsztaty rękodzielnicze w placówkach opiekuńczo-wychowawczych czy paczki świąteczne dla dzieciaków, które nie miały na nie szans. Wchodziłam w rynek rękodzielniczy piętnaście lat temu jako samodzielna matka dwójki dzieci, raczej słabowita finansowo, więc na początku walczyłam, żeby przetrwać, i nadal to robię.
Od zawsze miałam duży problem z pisaniem czy mówieniem o działaniach społecznych, nie odczuwałam takiej potrzeby. Teraz wiem, że to błąd. Wydawało mi się, że to nieeleganckie, nieskromne – że trzeba robić swoje i siedzieć cicho. Z czasem zrozumiałam, że to nie jest kwestia skromności czy jej braku, że trzeba pisać, żeby rozpowszechniać takie inicjatywy. Informacja: „Zrobiliśmy to i to, zobaczcie, można”, ma szansę zainspirować inne osoby, żeby też zrobiły coś sensownego dla innych.
Myślałaś o otwarciu fundacji?
– Nie, bo to dodatkowy, gigantyczny obowiązek formalno-prawny, a mnie uwodzi w tych naszych leśnych inicjatywach, że skrzykujemy się, zlatujemy jak ptaszęta w stadzie (śmiech) i działamy.
Prowadzenie fundacji zjadłoby mnóstwo czasu, choćby na pisanie wniosków, rozliczanie dopłat, księgowanie. Nie chcę się w to bawić.
I tak funkcjonuję w bardzo niepewnej branży. Większość galerii rękodzielniczych splajtowała, artyści pracują w dyskontach spożywczych. Las Rąk działa jako grupa wrażliwych ludzi, nie chcę robić z tego zawodu.
Czujesz się aktywistką, wolontariuszką, społeczniczką? Jak byś siebie określiła?
– Nijak. Czuję się Zośką. Wydaje mi się, że osób, które podkreślają swoją rolę, jest za dużo. Ja po prostu staram się być przyzwoitym człowiekiem.
W Lesie Rąk jest pomoc dla osób w kryzysie bezdomności, dla osób w spektrum autyzmu, ale była też potężna akcja dla osób uchodźczych. Jak wybieracie projekty, w które się angażujecie?
– Reagujemy na niesprawiedliwość, krzywdę i deficyty. To jest akcja–reakcja. Dlaczego tak skutecznie angażowaliśmy się w pomoc na granicy z Białorusią? Bo byłam na miejscu, pracowałam w punktach pomocowych na granicy i wiedziałam, jak powinny być pakowane dary. W magazynach granicznych liczy się każda minuta – trzeba kogoś odnaleźć, dać mu zupę, opatrzyć rany, przebrać, niejednokrotnie uratować przed śmiercią. Wróciłam do Warszawy i rozpoczęliśmy w Lesie przemyślaną zbiórkę. Na prośbę osób aktywistycznych z Obywateli RP napisałam nawet przewodnik, jak ją skutecznie i sensownie przeprowadzić.
Często mamy chęć pomagać, ale nie bardzo wiemy, jak to robić, działami „zrywami”, z czego wynika chaos i rozczarowanie po obu stronach.
Więc jak się do tego zabrać?
– Po pierwsze, trzeba dokładnie zdefiniować grupę odbiorczą – dla kogo to robimy, po drugie, ustalić, czego dokładnie ci ludzie potrzebują, po trzecie, aktualizować to. Jakikolwiek jest to kryzys – wojenny, uchodźczy czy inny – potrzeby zmieniają się w czasie. Ważne, żeby jasno i czytelnie komunikować, że zbieramy tylko takie i takie rzeczy, weryfikować dary, stale komunikować się z beneficjentami pomocy i szybko reagować na zmiany.
Zdarzało się, że ktoś przychodził z workiem dziwnych rzeczy, bo zrobił porządki w szafie. Odsyłaliśmy takich ludzi. Przez lata działań humanitarnych nauczyliśmy się, że trzeba dosłownie zaglądać ludziom do toreb z darami.
Potem robiliśmy segregację i wysyłaliśmy na granicę skrupulatnie opisane paczki, na przykład: „skarpety ciepłe, rozmiar 41-43”.
Wykorzystaliśmy atuty Lasu. Jesteśmy otwarci siedem dni w tygodniu, mamy 120 metrów powierzchni, działamy w centrum Warszawy, na Marszałkowskiej, blisko metra Świętokrzyska, więc każdy w dowolnym momencie może nam przynieść coś, czym chce się podzielić z potrzebującymi. Oczywiście, o potrzebach informujemy na bieżąco. Las Rąk stał się w pewnym momencie gigantycznym magazynem – żywności, śpiworów, skarpet, opatrunków i wielu innych rzeczy.
Jeszcze za czasów PiS-u założyliśmy zbiórkę na COVID na granicy polsko-białoruskiej. Nie wiem, jakim cudem, ale w dwa tygodnie zebraliśmy 150 tysięcy. Kupiliśmy testy, maseczki, płyny odkażające i sprzęt dla osób działających na granicy. Dzięki tym pieniądzom udało się ochronić mnóstwo ludzi przed wirusem. Na wszystko mamy rachunki, rozliczyliśmy się z donatorami co do grosza.
Dziś najmocniej angażujecie się w pomoc dla osób w kryzysie bezdomności i w wieku senioralnym.
– Tak. Fundacja Daj Herbatę robi wspaniałą robotę. Osoby, które w niej działają, nie tylko realizują wydawki na Dworcu Centralnym, ale przywracają ludzi społeczeństwu – realizują inicjatywy, których celem jest wspieranie osób w kryzysie bezdomności, zorganizowanie im pracy, domu, normalnego życia.
Dzięki akcjom Fundacji Daj Herbatę wiem, że liczba osób w wieku senioralnym, które znajdują się na granicy ubóstwa, lawinowo rośnie. Podkreślam, lawinowo! Podczas jednej z wydawek, na które Las Rąk robi i dostarcza kanapki, podeszła do mnie starsza kobieta i ze wstydem zapytała, czy mogłaby wziąć kilka, bo zapakowane w srebrną folię mogą dłużej przetrwać. Powiedziała, że ma mieszkanie, ale nie ma lodówki.
Jest we mnie dużo pretensji do społeczeństwa, że nie dbamy o takie podstawowe sprawy, że ludzie, którzy całe życie pracowali, nie mają co jeść.
Ta pani jest wdową, ma skromną emeryturę. Przy podwyżce czynszów i gigantycznych kosztach farmakoterapii nie starcza jej na jedzenie. Tak nie powinno być! Jest we mnie wielki gniew i wielka niezgoda.
Jak często Las bierze udział w wydawkach?
– Dwa razy w tygodniu. Jedna jest w ramach Daj Herbatę, drugą realizujemy razem z Klubokawiarnią Życie jest fajne, która jest miejscem pracy dorosłych autystów. Wykorzystujemy możliwości foodsheringu, wzajemnie wspieramy się z innymi grupami ludzi zaangażowanych w działania pomocowe.
Stawiamy na żywność: ciepłe jedzenie, kanapki, słodycze. Ale w wydawkach pojawiają się też książki, ubrania, ciepłe buty, telefony. Na takie przedmioty prowadzone są zapisy. Ludzie podają, czego najbardziej potrzebują, a wolontariusze Fundacji Daj Herbatę starają się to dla nich pozyskać.
Decyzja, komu pomagać w pierwszej kolejności, do najłatwiejszych nie należy.
– Dlatego działamy na różnych polach. Wspieramy i będziemy wspierać Stowarzyszenie Asymetryści, które niesie pomoc przybywającym do Polski ofiarom barbarzyńskiego najazdu Rosji na Ukrainę. Od likwidacji ostatniego ośrodka recepcyjno-relokacyjnego w Warszawie minął już niemal rok. Asymetryści – oprócz niezbędnego, szczególnie mamom z dziećmi, osobom starszym i z niepełnosprawnościami, transportu, a także pomocy w urzędach, szpitalach, dworcach i lotniskach – cały czas pozyskują dla uchodźców jadących tranzytem przez Warszawę m.in. wózki inwalidzkie, kule, leki i żywność. Bez jakiegokolwiek wsparcia naszej „mateczki ojczyzny”. Działają 24 godziny na dobę.
Staramy się pomagać Stowarzyszeniu Manufaktura Inicjatyw Różnorodnych (MIR) Gochy Kulczyckiej. MIR działa lokalnie – głównie antydyskryminacyjnie, wspierając kobiety, osoby nieheteronormatywne, w spektrum i w kryzysie bezdomności.
Wpieramy też działania Stowarzyszenia No To Ci Pomogę, czyli ekipę Beaty Siemaszko, która pomaga ludziom na granicy. Robią niezwykłe rzeczy, wyciągają ludzi z bagien, pomagają im przeżyć i odzyskać godność, walczą o zachowanie niezbywalnych praw człowieka.
Na ile mamy możliwości, na ile nam oddechu starczy, staramy się reagować na potrzeby, które w naszym postrzeganiu są najpilniejsze.
W tym momencie nie robimy zbiórki na działania na granicy, bo chęci donatorów mocno się w tym zakresie zmniejszyły. Robimy więc to, co robić możemy. Kupujemy sery, dostajemy od ludzi pasztety i robimy kanapki, żeby nakarmić osoby w kryzysie bezdomności i senioralne, które – jak się okazuje – coraz częściej nie dojadają.
Wspaniałym przykładem obudzenia społecznej wrażliwości jest grupa księgowa Kontex. Szef warszawskiego oddziału – Michał Rewucki – trafił do Lasu Rąk jako klient. Oglądając rękodzieło, słyszał, jak rozmawiałam z klientką o kryzysie bezdomności, o kryzysie senioralnym na podłożu finansowym, i o sposobach pomagania. Podszedł do mnie i tak po prostu powiedział, że jest szefem firmy, pracuje z ludźmi, którzy sobie świetnie radzą, i myślą o tym, żeby pomagać systemowo, ale nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Zapaliłam się, pojechałam do nich z listą opisującą działania pięciu NGO-sów, które potencjalnie mogliby wesprzeć. Tego samego popołudnia do Lasu dotarł wór pasztetów, serów i innych produktów do kanapek. Robiliśmy je z tego przez trzy tygodnie. Dodatkowo osoby działające w Kontexie zdecydowały, że firma będzie przekazywać 1,5 tysiąca złotych miesięcznie dla Klubokawiarni Życie jest fajne, która jest miejscem pracy dla dorosłych osób w spektrum autyzmu i z Zespołem Downa, na arterapię (terapia przez sztukę – przyp. red.) i dla osób w kryzysie bezdomności.
Mam utopijną – ale mocno we mnie wrośniętą – ideę upowszechnienia takich działań. Dla osób dobrze sytuowanych półtora tysiąca złotych to nie majątek. Dlaczego więc inne firmy tak nie robią? Może trzeba je zachęcić, zaprosić do takiego działania? Przykład naszych przyjaciół w Kontexu pokazuje, że dobrzy, życzliwi ludzie o otwartych sercach żyją w zamkniętych bańkach informacyjnych, nie mają świadomości, jak dużo wokół nas nierówności, biedy i wykluczenia. Kiedy tę świadomość zyskują, pomagają, i robią to skutecznie.
Wciąż pokutuje przekonanie, że żeby pomagać, trzeba mieć wielkie pieniądze.
– Albo być wielką korporacją czy nie wiadomo jaką potęgą.
Bardzo chcę upowszechnić ideę pomagania małą łyżeczką.
Lata temu sama myślałam, że jak nie mam dwóch stów, żeby dać na zrzutkę, to nie będę się wygłupiać wrzucając dwie dychy. Ale wystarczy, że dziesięć osób wrzuci po dwadzieścia złotych i mamy naprawdę sensowną kwotę. Pięć złotych to też pieniądze, to dwie bułki, na przykład dla dwóch osób w kryzysie bezdomności. To ma znaczenie.
Raz na dwa tygodnie przychodzi do nas seniorka, która raczej nie jest zamożną osobą, i przynosi kanapki. Widzę, że robi, co się da, widzę, że to dla niej ważne. Za każdym razem mnie wzrusza i olśniewa.
Jak powtarzał dziadek Stasio: „Masz trzy kromki chleba, toż się dwoma najesz”.
Kto tworzy Las?
– Szczęściem Lasu i moim ogromnym szczęściem jest to, że przyciągamy wspaniałych ludzi. Często są to osoby rękodzielnicze, które współpracują z Lasem, a często ludzie, którzy zareagowali na jakieś moje internetowe wezwanie: „Halo, halo, zbieramy rzeczy. Czy ktoś może nam pomóc?”. Osoby, na które mogę zawsze liczyć, to Julie Walecka, Basia Barańska, Hania Roguska, Ania Dołgolewska, Ewa Borguńska, czyli stała ekipa leśnych wolontariuszek. Śmieję się, że to nasze Caryce Magazynowe, bo nikt tak jak one nie potrafi pakować paczek, ogarniać chaosu i czynić naszych starań skutecznymi.
Są osoby senioralne i niesenioralne, to jest prawdziwy miks. Ludzie przychodzą i odchodzą, mają swoje sprawy, życie się toczy, ale zawsze podkreślam, że sama kompletnie nic bym nie zrobiła. Las tworzą wspaniali ludzie.
Przez piętnaście lat przewinęło się przez Las kilkadziesiąt osób. Nie liczyłam dokładnie, nie spisuję, nie dokumentuję naszych działań, bo zależy mi na działaniu, nie na opowiadaniu o działaniu. Jestem trochę zniesmaczona liczbą znanych mi – owszem – zacnych osób, które od kilku lat są głównie tubą nagłaśniającą to, co robią lub robiły. Myślę, że lepiej przeznaczyć energię na działanie. Robić, a nie gadać o robieniu, chyba że ku upowszechnianiu. Nie lubię laurek – nawet grupowych – i nie chcę tego zmieniać.
Od którego roku życia angażujesz się w akcje społeczne?
– Nie wiem, mam wrażenie, że od zawsze. Jako nastolatka byłam walczącą ekolożką. Potem były działania równościowe, głównie warsztaty równościowo-artystyczne. Trafiały do mnie różne inicjatywy, podchwytywałam te, które były bliskie mojemu sercu, część sama inicjowałam. Chyba mam tę małą zdolność, że potrafię scalić różne rzeczy, jestem dość dobra w organizowaniu.
Jak nazwałabyś swoją rolę w Lesie?
– Najbliżej mi chyba do koordynowania. Jak mam czas, pakuję i zawijam, ale muszę prowadzić Las, żeby było za co dokupić sera. Bywało rozmaicie, nie trzymam się jednej roli. Smutne jest to, że wykonujemy zadania państwa. Owszem, jest w nas potrzeba wspierania osób, które znalazły się w wyjątkowo trudnej sytuacji, ale chyba nie my powinniśmy zajmować się tym, że seniorzy są głodni. Nie my powinniśmy relokować uchodźców z okupowanej Ukrainy, ratować uciekających przed wojną ludzi na granicy polsko-białoruskiej, czy wspierać dorosłe osoby z niepełnosprawnościami.
Zośka B. Borucińska – jak sama o sobie mówi: matka dwóch wspaniałych synów, rzemieślniczka, osoba „usiłująca się przydać”, prawie 50-latka, żyjąca w chaosie i zawirowaniach.
Źródło: informacja własna ngo.pl