Magdalena Pocheć: Naszą rolą jest bycie feministyczną „Robinhoodką” [wywiad]
Czy możliwa jest filantropia oparta na zaufaniu, partnerstwie i dostrzeganiu potrzeb grup wykluczonych? FemFund od siedmiu lat udowadnia, że tak, upowszechniając w Polsce model partycypacyjnego grantodawstwa. Jego inicjatorka i współzałożycielka, Magdalena Pocheć, która niedawno dołączyła do grona Ashoka Fellows, opowiada o tym, jak pieniądze mogą być narzędziem do budowania sprawczości i sprawiedliwości społecznej.
Anna Ślusareńka, Ashoka: – Jakie doświadczenie z Twojej przeszłości – zawodowej lub osobistej – najbardziej wpłynęło na powstanie Funduszu Feministycznego i Twoje rozumienie tego, co w tradycyjnym grantodawaniu i filantropii nie działa?
Magdalena Pocheć: – Cały czas odkrywam aspekty historii mojej rodziny, które dopełniają moje rozumienie tego, jak znalazłam się w tym miejscu w świecie i czemu robię to, co robię. Niedawno mój ojciec podzielił się ze mną historią mojego pradziadka, którego ja nigdy nie poznałam. Pochodził z Łodzi, pracował w przemyśle włókienniczym i stracił rękę podczas pracy w tkalni. Przez całe życie walczył o odszkodowanie. Zaczął organizować ruch pracowniczy w Łodzi, a potem ten wysiłek kontynuowali jego synowie, którzy zaangażowali się w budowanie sprawiedliwości społecznej. A ja, nie wiedząc o tym wcześniej, zajmowałam się kampanią „Clean Clothes”, dotyczącą warunków pracy przy produkcji odzieży.
A przechodząc do tematu filantropii, to na początku swojej pracy w obszarze praw człowieka, pisałam raporty dla ciał międzynarodowych albo organizowałam akcje uliczne – próbowałam różnych narzędzi wpływania na rzeczywistość. Wtedy dostrzegłam, że dużą sprawczość w przywracaniu sprawiedliwości ma filantropia i postanowiłam wejść w ten świat.
Fundusz Feministyczny jest zbudowany z moich doświadczeń.
Ta historia zaczęła się od tego, że bardzo chciałam utrzymać się na rynku pracy trzeciego sektora jako feministka, więc podejmowałam współpracę z wieloma organizacjami pozarządowymi. Te różnorodne doświadczenia uświadomiły mi, jak finansowanie wpływa na kondycję organizacji i ich zdolność do działania. Czułam, że restrykcyjne finansowanie sprawia, że staję się bardziej administratorką projektów, a nie kimś, kto robi realną zmianę społeczną.
Wtedy po raz pierwszy poczułam, że ten system nie działa tak, jak powinien. Pieniądze płynące do Polski, na przykład z Unii Europejskiej, nie trafiają tam, gdzie są naprawdę potrzebne – do kobiet czy innych grup narażonych na wykluczenie – lecz służą realizowaniu priorytetów ustalonych gdzieś w Brukseli, często w oderwaniu od rzeczywistych potrzeb lokalnych społeczności.
To było bardzo frustrujące doświadczenie. Poczułam wtedy, jak naprawdę działa dynamika władzy między grantodawcami a grantobiorcami – i zupełnie nie mogłam się w tym odnaleźć.
Dla mnie to, że wszyscy zakładają, że to organizacje społeczne potrzebują pieniędzy, wydawało się nielogiczne. Przecież to programy grantowe potrzebują aktywistycznych osób i organizacji, żeby te środki mogły prowadzić do realnej zmiany. A to dzieje się tylko wtedy, gdy pieniądze trafiają w ręce osób, które wiedzą, jak je wykorzystać.
Postanowiłam, że cały system powinien zostać odwrócony – w centrum powinny znaleźć się potrzeby osób aktywistycznych. Ich energia, pasja i determinacja to największy zasób, jaki mamy. Pieniądze same w sobie nie zmieniają świata. Są jedynie narzędziem przywracania sprawiedliwości.
Mówisz o transferze władzy – jak to wygląda w praktyce? Czy możesz opowiedzieć więcej o samym procesie przyznawania grantów?
– Mamy trzy główne programy grantowe, które odpowiadają na różne potrzeby: MiniGranty, Granty Mocy oraz interwencyjne Pogotowie Feministyczne. MiniGranty to kasa na feministyczny start. To nieduże środki, ale wystarczą, by zacząć coś robić i sprawdzić się w działaniu. Zazwyczaj sięgają po nie inicjatywy oddolne. Każda wnioskodawczyni, która ubiega się o te pieniądze, jednocześnie zobowiązuje się, że będziesz uczestniczyła we współdecydowaniu o tym, gdzie one trafią. To nie jest idealny proces, ale jest on bardziej demokratyczny niż inne procesy, które znam. Ostateczna lista rankingowa to efekt pracy setek osób. Każda grupa trafia do koszyka z innymi grupami, czyta wnioski, które znalazły się w jej koszyku i podejmuje strategiczną decyzję, do których grup powinny trafić środki.
Mówiąc „strategiczną”, mam na myśli to, że określona liczba grup może otrzymać pieniądze, więc wnioskodawczynie decydują, które inicjatywy są w tym momencie najważniejsze. Zmieniamy narrację: nie konkurujemy o ograniczone zasoby, tylko współdecydujemy o tym, jak najlepiej je wykorzystać.
Wspomniałaś o barierach, z jakimi mierzą się grupy próbujące uzyskać wsparcie w ramach tradycyjnych systemów grantowych. Czy mogłabyś opowiedzieć więcej o tych przeszkodach? I w jaki sposób FemFund stara się je przełamywać?
– Widzę, jak polska filantropia zmieniła się w ciągu siedmiu lat działania Funduszu Feministycznego. Gdy uruchamiałyśmy go w 2018 roku, nie było ani jednej takiej inicjatywy filantropijnej, która by była dedykowana wyłącznie działaniom feministycznym. A moim marzeniem było, żeby feministki miały dostęp do przyjaznych pieniędzy i takiej organizacji finansującej, która jest partnerem, rozumie, czym jest patriarchat i chce wspierać ich pracę.
W tamtym czasie wywrotowe było budowanie wszystkich procesów i naszego podejścia na radykalnym zaufaniu. Nie chciałyśmy, żeby wnioski oceniały anonimowe ekspertki. Uznałyśmy, że to te grupy, które starają się o środki, najlepiej wiedzą, jak je wykorzystać. To zaufanie znajduje swoje odbicie w partycypacyjnym modelu podejmowania decyzji, czyli oddawaniu decyzyjności o przyznaniu grantów w ręce wnioskodawczyń.
Ważne było też to, że środki były dostępne dla grup nieformalnych – co w tamtym czasie było czymś nowym w polskim grantodawaniu. Fundusz Feministyczny zainspirował wiele innych organizacji do tego, by również wspierać takie grupy. Decyzja o tym, by przyznawać im środki wynikała z naszej diagnozy, że rozumienie społeczeństwa obywatelskiego jest w Polsce bardzo ograniczone. Większość osób myśli, że tworzą je wyłącznie zarejestrowane organizacje pozarządowe. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że to nie zawsze instytucje mają w sobie największą energię do wprowadzania zmiany. Często to właśnie grupy nieformalne czy lokalne społeczności potrafią najszybciej się zorganizować, wziąć sprawy w swoje ręce i skutecznie reagować na pojawiające się wyzwania.
Było to widoczne zwłaszcza podczas Czarnych Protestów, którym często przewodziły nieformalne liderki czy grupy. Oczywiście stało się tak, ponieważ przez dziesiątki lat różne organizacje budowały świadomość społeczną. Dodatkowo w czasie kryzysu politycznego niektóre grupy intencjonalnie nie chcą się rejestrować ze względu na swoje bezpieczeństwo i wybierają inne formy organizowania się, budowania swoich struktur i sieci. Dostrzeżenie tego nieformalnego aktywizm miało w tamtym momencie duże znaczenie. Zależało nam, żeby utrzymać ten moment wyzwolenia się dużej energii obywatelskiej i pielęgnować ten ogień, dopalać tę energię, żeby moment kryzysu stał się szansą na stworzenie czegoś trwałego i konstruktywnego.
Czy teraz widzisz Waszą rolę inaczej?
– Nasza rola cały czas ewoluuje. W momencie, gdy zakładałyśmy Fundusz Feministyczny, słowo „feminizm” było inaczej postrzegane. Wiele osób odradzało nam tę nazwę, twierdząc, że nie będziemy w stanie współpracować z większością grup kobiecych. Okazało się, że to słowo stało się naszą mocą. Jestem dumna z tego, że między innymi dzięki Funduszowi, feminizm przestał być ekskluzywny, zarezerwowany dla akademii, a stał się narzędziem w rękach różnych kobiet: na wsi, dziewczyn z niepełnosprawnościami, Głuchych aktywistek.
Nasza rola w tym, to tworzenie przestrzeni do intersekcjonalnego organizowania się, czyli po prostu budowanie połączeń pomiędzy grupami, które zazwyczaj nie mają ze sobą za dużo wspólnego. Temu służą między innymi zjazdy grantobiorczyń, na które przyjeżdżają najróżniejsze grupy kobiet, uchodźczyń, migrantek, osób z niepełnosprawnościami. Tworzymy włączającą przestrzeń, w której te grupy mogą się zobaczyć. To daje poczucie, że jesteśmy częścią większego ruchu, dodaje energii i buduje solidarność. Przestajemy widzieć tylko nasze postulaty i zaczynamy włączać perspektywy mniejszościowe do naszych działań.
Na przykład inicjatywa Różowa Skrzyneczka zaczęła brać pod uwagę, że niektórzy trans mężczyźni też menstruują. Inna organizacja dostrzegła, że to ważne, by ich treści były dostępne w polskim języku migowym, a wsparcie dla osób, które doświadczyły przemocy seksualnej, powinno być dostępne w języku ukraińskim. To wszystko sprawia, że jesteśmy bardziej inkluzywnym ruchem feministycznym, coraz większym parasolem, pod którym mieści się więcej różnorodnych grup.
Obecnie naszym celem jest sprawdzanie, kto jeszcze nie jest częścią tej zmiany i kogo jeszcze nie dostrzegamy, nie włączyłyśmy do wspólnego ruchu na rzecz sprawiedliwości dla wszystkich, a kto jest narażony na opresję, wykluczenie, marginalizację.
Czy możesz opowiedzieć więcej o współpracy między organizacjami, które są w społeczności FemFund?
– Przypomniała mi się sytuacja z pierwszego zjazdu grantobiorczyń. Pamiętam, że grupa kobiet działających we wsi Sułkowice weszła we współpracę z grupą uchodźczyń z Trójmiasta. Do wsi Sułkowice zostały zaproszone osoby z Czeczenii na wspólne warsztaty. To działanie, które przełamuje stereotyp, że polska wieś nie jest otwarta na inność.
Sama prowadzę Fundację Szajn i czytając wniosek innej organizacji w ramach MiniGrantów FemFund, tak zachwyciły nas ich działania, że postanowiłyśmy przyjechać do nich z warsztatami. Już na etapie procesu wyboru wniosków czułyśmy dużą solidarność z innymi grupami.
– Ten proces jest tak skonstruowany, że dzieje się w nim dużo więcej niż tylko zwykłe przyznanie grantów. To także ważne źródło wiedzy. Grupy, które ubiegają się o środki, wkładają bardzo dużo pracy w przygotowanie wniosków i dzielą się w nich informacjami na swój temat, swoimi diagnozami i wiedzą. Jeśli czyta je tylko wąskie grono osób eksperckich, to jest to ogromna strata potencjału. W naszym procesie dostęp do tych informacji ma szersza społeczność, która może dowiedzieć się, z jakimi wyzwaniami zmagają się kobiety na wsi albo nauczyć się więcej o transpłciowości.
Wspomniałaś, że działanie FemFundu opiera się w dużej mierze na zaufaniu. Czy w momencie podejmowania tej decyzji – żeby zaufać tak mocno grupom i osobom aktywistycznym – pojawiły się u Ciebie jakieś wątpliwości, opór albo momenty, w których trzeba było coś poprawić?
– Oczywiście, że tak i moim zdaniem to poczucie dyskomfortu, zaniepokojenia utratą kontroli to oznaka, że oddajesz władzę. To świadczy o świadomym zarządzaniu przywilejem. Ten przywilej wynika z tego, że jestem usytuowana w organizacji, która ma pieniądze i jest grantodawcą. Nie zawsze lista organizacji, które otrzymają środki w naborze MiniGrantów wygląda tak, jak ja bym ją ułożyła, ale ufam, że efekt końcowy jest lepszy, bo moja perspektywa siłą rzeczy jest ograniczona. Dyskomfort jest integralną częścią tego procesu i to jest OK.
Nasze doświadczenie pokazało jednak, że niestety nawet w kolektywnym podejmowaniu decyzji dochodzi do niesprawiedliwości. Grupy, które są systemowo wykluczane, jak osoby pracujące seksualnie albo aktywistki proaborcyjne, są pomijane. Dlatego pewien procent przyznawanych grantów to granty strategiczne, o których decydują przedstawicielki społeczności Funduszu. Ich zadaniem jest znalezienie grup narażonych na wykluczenie, obszarów działań i obszarów geograficznych, których brakuje na liście.
Czy mimo wyzwań, o których mówisz, dostrzegasz, że nasz system społeczny staje się bardziej inkluzywny? A mówiąc wprost, czy widzisz szansę na to, żeby taki model jak Wasz upowszechnił się, został standardem filantropii?
– To jest moje marzenie. Na początku Fundusz Feministyczny był postrzegany jako ryzykowny projekt, ale udało nam się znaleźć odważną grantodawczynię, która postanowiła zaufać tej – z pozoru szalonej – idei. To był eksperyment, w trakcie którego testowałyśmy różne rozwiązania i obserwowałyśmy, jakie przynoszą korzyści i rezultaty, wykraczające poza samą sprawiedliwą redystrybucję pieniędzy.
Moim marzeniem jest stworzenie nowego podejścia do filantropii, opartego na solidarności. Mam nadzieję, że nasze doświadczenia będą miały wpływ na praktyki innych grantodawców. Siedem lat naszych działań pokazało, że istnieje ogromne zainteresowanie partycypacją – a filantropia potrzebuje zmian.
Zresztą te zmiany już się dzieją. FemFund zainspirował powstanie Funduszu dla Odmiany, czy Refugee Fund w Kuchni Konfliktu. Czuję, że wytyczyłyśmy tę ścieżkę i pokazałyśmy, że można działać inaczej. Chciałabym, żeby wpływ Funduszu na innych się zwiększał. Ale to wymaga wysiłku po naszej stronie. Przez pierwsze lata skupiłyśmy się przede wszystkim na budowaniu społeczności i rozwijaniu naszych programów grantowych. Dopiero teraz przychodzi moment, w którym możemy pokazać wpływ naszej pracy i zachęcać innych, żeby podążali podobną drogą. Oczywiście nie jest tak, że jest tylko jeden model partycypacyjny. Można to robić na wiele sposobów, ale najważniejszy jest transfer władzy i to, że filantropia powinna podążać za potrzebami osób działających społecznie.
Chciałabym wrócić na chwilę do tematu zmiany na poziomie lokalnym. Czy wśród pracujących z Wami grup i osób są takie, które dopiero zaczynają swoją drogę zaangażowania społecznego? Czy widzisz, że takie fundusze jak FemFund mogą zachęcać je do podjęcia pierwszych działań?
– Jestem bardzo dumna z tego, że Fundusz był pierwszym grantem bardzo wielu inicjatyw. Niektóre z nich po tym, jak dostały pierwszy zastrzyk pieniędzy od nas, wyrosły na bardzo wpływowe organizacje. To pokazuje, jak ważny jest ten moment pierwszego zaufania – nawet jeśli wiąże się z pewnym ryzykiem. Pieniądze trafiają do osób, które nie mają jeszcze historii aktywistycznej, nie są formalnie zarejestrowane albo dopiero zaczynają swoją drogę. Taka forma wsparcia na start z czasem okazuje się kluczowa.
Udało nam się wesprzeć wiele grup w strategicznym momencie. Tak było na przykład z Alliance for Black Justice in Poland, czyli właściwie pierwszą grupą w Polsce, która na sztandary bierze temat sprawiedliwości rasowej. Zaczęła działać w kryzysie, kiedy dostrzegła rasizm w pomocy humanitarnej po inwazji Rosji w Ukrainie. Ten kryzys pokazał, że osoby nie białe czy społeczności romskie nie są równie dobrze traktowane przez system wsparcia, zarówno formalny, jak i ten oddolny. Fundusz był pierwszym grantodawcą tej inicjatywy, która jakiś czas temu zarejestrowała się jako organizacja. To jest oczywiście zasługa tych osób, ale mam ogromne poczucie satysfakcji, że nasz grant mógł je wesprzeć, gdy tego potrzebowały.
Innym przykładem jest Różowa Skrzyneczka. Bardzo ucieszyłam się, gdy dowiedziałam się, że ma budżet podobny do naszego, a zaczynała jako grupa nieformalna trzech osób od MiniGrantu w wysokości 5 tysięcy złotych. Od tego czasu miała ogromny wpływ na zaistnienie tematu ubóstwa menstruacyjnego w Polsce. Przyczyniła się do pilotażowego projektu w szkołach, który zrealizowało Ministerstwo Edukacji.
Z kolei przykład Głuchych dziewczyn pokazuje, jak ważna jest dostępność w procesach grantowych. Ta grupa zgłosiła się do nas po tym, jak nabór został przetłumaczony na język migowy. Dzięki temu Głuche dziewczyny zaczęły być częścią feminizmu. Wcześniej w PJM nie było znaku na feminizm. Dopiero one w 2019 po otrzymaniu grantu od Funduszu Feministycznego go wymyśliły.
Wydaje mi się, że często to właśnie osoby z doświadczeniem dyskryminacji najszybciej dostrzegają niesprawiedliwości i czują potrzebę działania. Ale dostęp do aktywizmu nie jest taki łatwy. Dla nas istotne jest to, że masz pomysł i że możesz się skrzyknąć ze znajomymi i spróbować coś zmienić. Najważniejsze jest to, żeby działanie wynikało z realnej potrzeby. Chcemy zachęcać do tego pierwszego kroku i zdjąć z niego presję. Ważną rolę odgrywa tu dostęp do inspirujących przykładów, które ośmielają i pokazują, że zmiana jest możliwa. To właśnie daje nasza społeczność. Osoby, które dołączają do Funduszu, znajdują się w otoczeniu osób, które czują podobnie.
Często osoby z grup dyskryminowanych mają dodatkowe bariery związane z tym, że muszą najpierw zadbać o siebie i nie mają już zasobów na działanie. To sprawia, że ich głos jest mniej słyszalny. Wy pokazujecie, że nie ma zmiany społecznej bez pieniędzy, że trzeba te osoby wzmocnić konkretnymi zasobami.
– Nie potrafię tego ładnie powiedzieć po polsku, ale myślę o sobie, że jestem resource justice activist. Wiem, że np. grupa trans kobiet ma trudności w zaspokojeniu swoich osobistych potrzeb ekonomicznych z powodu wykluczenia z rynku pracy. I takie grupy, które systemowo już mają gorzej, są dodatkowo wykluczone w przestrzeniach filantropijnych. Dlatego chcę przekierować strumień pieniędzy tam, gdzie go nie ma. Naszą rolą jest bycie feministyczną „Robinhoodką”.
Magdalena Pocheć – feministka, działaczka społeczna, psycholożka międzykulturowa. Pomysłodawczyni i współzałożycielka Funduszu Feministycznego. Zaangażowana w progresywną filantropię, współpracowała między innymi z FundAction, FRIDA The Young Feminist Fund i Fenomenal Funds. Jej misją jest wspieranie postępowych ruchów społecznych na rzecz sprawiedliwości.
Źródło: Ashoka