Inna strona mocy. Fundacja „Sprawni Inaczej” [reportaż]
– Dla mnie tu codziennie jest przełom – uśmiecha się Justyna Rogińska, założycielka gdańskiej Fundacji „Sprawni Inaczej”. Przełomem było też samo założenie fundacji. W 1989 r. instytucji zajmujących się osobami z niepełnosprawnościami było w Polsce niewiele.
– To robot bojowy. Ma lasery w oczach. To ja go zrobiłem! – z dumą mówi Adam. – Skąd taki pomysł? A kojarzy pani taką japońską kreskówkę „Dragon Ball”?
Robot robi wrażenie. Sprytnie poskładany z różnych metalowych elementów, tylko czeka na sygnał do ataku. Obok stoi kilka innych mechanicznych postaci, jest nawet robot sprzątający.
Marcel: – Tu działa grupa techniczna, która z resztek złomu robi różne fajne rzeczy: rzeźby, lampy czy właśnie roboty. Stare przedmioty dostają nowe życie.
Michał tworzy motyle
Grupa techniczna dziś składa się z ośmiu mężczyzn. Siedzą przy szerokim stole, gadają, żartują. Z krzesła Krzyśka zwiesza się biało-zielony szalik gdańskiej Lechii – Krzysztof nigdzie się bez niego nie rusza. Specjalizuje się w produkcji papieru czerpanego. Teraz właśnie drze kartki na drobne kawałki – będą potrzebne do pulpy, z której powstaje taki papier. Część chłopaków segreguje metalowe części, śrubki, podkładki. Michał woli delikatniejszą pracę – z miedzianego drutu wygina kształt motyla, na skrzydła naciąga kawałek kolorowej pończochy. Całość zdobi malunkiem. – Motyle to mój pomysł. Trafiają na nasz płot do dekoracji, a część do sklepiku.
Jestem w warsztacie terapii zajęciowej w siedzibie Fundacji „Sprawni Inaczej”. Mieści się ona w Gdańsku-Brzeźnie, przy ul. Północnej w zabytkowym, ceglanym budynku z 1924 roku. Takich domów jest tu więcej – teraz latem toną w ogródkach pełnych róż i pelargonii. Wzdłuż ulicy rosną wielkie stare lipy, delikatna woń ich kwiatów miesza się z zapachem gofrów – do plaży i nadmorskich barów tylko rzut beretem.
Adam, Marcel, Michał to uczestnicy zajęć i moi przewodnicy po tutejszej codzienności. Ich opiekuna zastępuje dziś Justyna Rogińska, założycielka fundacji. – Jako „szef szefów” robię różne rzeczy – od sprzątania przez pielenie ogródka i opiekowanie się grupą, po reprezentowanie fundacji na wysokich szczeblach – śmieje się, a po chwili wyjaśnia: – Niedaleko jest skup złomu. Chłopcy odzyskują kable ze starych urządzeń, demontują je, a z części robią nowe rzeczy, jak np. ta lampa z części sokowirówki czy zegar z fragmentem starego grilla i kineskopu z telewizora.
– Do zegara daliśmy jeszcze zasilacz od komórki żeby było podświetlenie – dodaje Adam.
W ogródku stoi też mój batyskaf, taka rzeźba. Trochę się martwię, żeby nie zmarniał na dworze. Dużo pracy w niego włożyłem.
O to właśnie chodzi. Misją fundacji jest nauka i usamodzielnienie podopiecznych. Rehabilitacja i terapia rozwijają ich potencjał, pozwalają realizować się w pracy.
Hubert lubi grać na bębnach
Fundacja powstała w czerwcu 1989 r. Wśród dwudziestki inicjatorów byli nauczyciele i rodzice osób z niepełnosprawnościami. Przedsięwzięcie wsparli: Danuta Wałęsa, Jan Krzysztof Bielecki, Jacek Merkel, Halina Winiarska i Michał Kochańczyk tworząc Radę Fundatorów. Brat Justyny – Łukasz Rogiński, plastyk i ceramik zorganizował pracownię ceramiczną, która w 1993 r. stała się Warsztatem Terapii Zajęciowej, pierwszą taką placówką w województwie. Do dziś Fundacja i jej podopieczni słyną z przepięknych wyrobów ceramicznych: mis, talerzy, rzeźb, figurek. Można je kupić w „sklepiku” prowadzonym na schodach do siedziby instytucji.
Pracownia ceramiczna działa w innej dzielnicy Gdańska – na Niedźwiedniku. Tu, w Brzeźnie poza zajęciami technicznymi jest m.in. pracownia papieru czerpanego. Zanim zejdziemy tam całą grupą, Marcel, który korzysta z Fundacji prawie od początku, opowie mi o jej historii. – Nie raz zmienialiśmy siedzibę. Najpierw urzędowaliśmy w willi we Wrzeszczu, na Słowackiego. Potem byliśmy na Morenie. Robiliśmy tam różne rzeczy z drewna, lakierowaliśmy stare meble. Tu jesteśmy od dziesięciu lat. Razem z kolegami remontowaliśmy ten budynek. Bo tu kiedyś była szkoła.
Justyna: – To prawda. Przed wojną działała tu szkoła niemiecka. Po wojnie podstawówka (chodziła do niej m.in. mama Marcela), następnie znana zawodowa szkoła zegarmistrzowska i jubilerska. Miasto użyczyło nam obiekt w 2011 r. Był w opłakanym stanie, ale zachowały się m.in. oryginalne drewniane drzwi, okna, schody. Zrobiliśmy poważny remont. Pracowali przy nim m.in. więźniowie z aresztu w Gdańsku – w dużej sali na parterze postawili ścianki działowe, dobudowali toalety.
Adam, twórca steampunkowych rzeźb należy też do ekipy porządkowej. Wspólnie z Bartkiem, Hubertem i Arturem (także tutejszym „weteranem”) zamiata i myje podłogę w sali gimnastycznej, grabi liście, odśnieża, myje schody służące za sklepik… Poza tym razem z Michałem i Marcelem przychodzą tu jeszcze dodatkowo w sobotę. – Wtedy mamy próby naszego zespołu muzyczno-teatralnego „A może…” – mówi Marcel. – Zaczęliśmy od bębnów, potem przyszły spektakle. Gramy w teatrach, występujemy z osobami z niepełnosprawnościami ze świata i Polski.
„A może…” działa od 2009 r. pod przewodnictwem muzyka Tomasza Szwelnika. Najpierw grupa tworzyła muzykę czerpiąc inspiracje z dźwięków morza, lasu czy ulicy. Pierwszy koncert odbył się w Radiu Gdańsk z okazji 20-lecia Fundacji. Odkąd w 2013 r. w zespole jestAurelia Kurczyńska, psycholożka i terapeutka, „A może…” przygotowuje spektakle łączące pantomimę z improwizacją. Z miłości do bębnów słynie Hubert. Lubi taniec i ruch, w pracowni wyciąga mnie na środek sali i prezentuje kilka dynamicznych kroków.
– Członkowie zespołu wspólnie z Aurelią opracowują scenariusze przedstawień. Biorą udział w festiwalach, międzynarodowych przeglądach, zbierają nagrody. W 2020 r. z powodu pandemii zagrali tylko raz – w Przywidzu w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – mówi Justyna.
Pytam o najważniejszy spektakl. – „White Dream” – bez wahania odpowiada Marcel. – Akcja toczy się we śnie, a my jesteśmy postaciami ze snu. Wystąpiliśmy z tym w Ogólnopolskim Przeglądzie Twórczości Teatralnej MASKA. Na widowni siedziało sporo osób ze spektrum autyzmu. Przed nami była w czarnych strojach – grali śmierć Macbetha. A potem pojawiliśmy się my – cali na biało. I ta grupa autystyczna aż podskoczyła ze strachu. Bo najpierw śmierć, a potem duchy!
Justyna: – W tym roku będziemy Łodzi z pantomimą „Jedziemy na teatry”. Hubert ma w niej świetną rolę – jest pasterzem, odgania krowy, bo autobus jedzie. Wciela się też w policjanta.
– Nie tylko gramy, ale i piszemy poezje. Michał i ja – dodaje Marcel. – Startujemy w konkursach, dostajemy nagrody.
Krzysiek miesza pulpę
Uczestnicy zajęć chcą mi jeszcze pokazać – jak to barwnie określa Marcel – kanciapę Krzysztofa, czyli pracownię papieru. Mieści się w suterenie. Schodzimy całą gromadą. Po drodze pytam o zdjęcia na ścianach. – Pokazują kilka ważnych wydarzeń z historii fundacji. Tu np. wizyta królowej Małgorzaty w Gdańsku w 1993 r., nasz podopieczny wręcza jej gliniane wyroby – opowiada Justyna. – A to z odwiedzin José Feliciano w naszej siedzibie jeszcze na Słowackiego.
Krzysztof, specjalista od papieru jest nieśmiały. O pracowni opowiada więc Justyna: – Podarty papier idzie do wiadra z gorącą wodą. Mięknie całą noc, potem dodaje się krochmal. Sitem czerpie się masę do kuwety. Można dodać suszone kwiaty, liście do dekoracji. Następnie prasa i schnięcie.
A Marcel dorzuca: – Z takiego papieru w sali, gdzie urzęduje pani Renata Kokoszka (instruktorka terapii zajęciowej) robimy ozdobne kartki, dyplomy, podziękowania, zaproszenia ślubne i inne.
Uczą się nie tylko podopieczni fundacji, ale i pracownicy. Ich 10-osobowa grupa przebywa właśnie w Margaux we Francji na szkoleniu z papiernictwa i introligatorstwa. Pojechali tam w ramach programu ERASMUS+, projekt w jakim biorą udział nazywa się „Zróbmy pierwszy krok!”. W manufakturze Ruscombe Paper Mill u mistrza Frederica uczą się nie tylko czerpania papieru, ale też jego zdobienia metodą Suminagashi. Wcześniej byli na kursie ceramiki.
– Naszą pracę opieramy o różnego rodzaju rzemiosła, musimy się ich uczyć – podkreśla założycielka fundacji.
A przy okazji: obecnie instytucja zatrudnia 93 etatowych pracowników – głównie psychologów i pedagogów specjalnych. Pod opieką mają ponad 500 uczestników. Nie tylko w Gdańsku – fundacja ma oddziały w Kościerzynie, Bytowie i Miastku. Wszystkie zajęcia są bezpłatne, podobnie jak wycieczki, wyjazdy, wyjścia do teatru czy do muzeum.
W jednym z pomieszczeń (dawna szkoła ma ich naprawdę sporo, tu akurat wcześniej była kuchnia wolontariuszy) Marek, brat Michała i ich tata, Leszek zajmują się pracą chałupniczą. Montują podzespoły elektroniczne do systemów sterowania bramami, roletami itp. Marek ma to dobrze opanowane – w kartonie piętrzą się rzędy gotowych podzespołów.
Justyna: – Leszek z żoną od lat wspierają naszą fundację. Sama nie mam samochodu, więc gdy trzeba po coś pojechać, to Leszek go udostępnia. Np. dziś trzeba było kupić motyczkę do ogrodu.
Wychodząc zaglądamy jeszcze do pachnącej lasem pracowni drewna. – Tu np. naklejamy ceramiczne aniołki na deseczkę. Potem idą do sklepiku – tłumaczy mi Adam.
Choć mówi, że sam tu tylko sprząta, ma na koncie udział w wielu wystawach plastycznych. Z pasją rysuje i maluje. Jest w tym bardzo precyzyjny. Ostatnio narysował „takie pandemiczne mutanty” – koronawirusy.
Mieszko gra na scenie Szekspirowskiego
W pracowni plastycznej dziś zajęcia prowadzi Natalia Otręba. – Normalnie działam na Niedźwiedniku w pracowni ceramicznej, ale tu mamy więcej miejsca, a to potrzebne ze względu na obostrzenia pandemiczne. Robimy kartki okolicznościowe z kwiatami, jak te tulipany. Ja proponuję motyw dekoracyjny, a uczestnicy: Mieszko i Alan wybierają kolory.
Natalia do fundacji przyszła zaraz po studiach (pedagogika specjalna na UG). Angażuje się w działania teatralne w mieście. Jeden z jej projektów był współrealizowany z gdańskim Teatrem Szekspirowskim. – W grudniu 2020 r. wspólnie z naszymi podopiecznymi wystawiliśmy „Żaby” Arystofanesa. Z powodu pandemii bez publiczności, ale całość została sfilmowana. Jestem niesamowicie dumna z naszej ekipy. Ja też zresztą grałam – byłam niewolnikiem Mieszka. Mieszko był fantastyczny! Miał dużo tekstu do zapamiętania i świetnie sobie z tym poradził. Lokalny portal nawet o nim napisał: „Ogromny szacun za to”.
Inny projekt Natalii nosi imponujący tytuł „Kobieca Strona Mocy”. To kalendarz na rok 2018 z portretami dwunastu kobiet związanych z fundacją.
– Półroczny projekt skierowany był do uczestniczek zajęć i ich mam, sióstr albo opiekunek. Zależało nam na ukazaniu naszych podopiecznych nie jako dziewczynek streotypowo ubranych w dresy, a bardzo kobieco, subtelnie. Stąd też profesjonalna sesja fotograficzna – tłumaczy Natalia, gdy oglądamy kalendarz. – Najpierw był cykl warsztatów: z psycholożką, lekarką, dietetyczką, wizażystką, fryzjerką, kosmetyczką, były też zajęcia sportowe, a także wspólne wyjście do kawiarni. Dziewczyny wybrały miejsce i to, co chcą zamówić, by miały poczucie sprawstwa. Uczestniczki naszych zajęć wyszły bez swoich mam – to ważne, by poczuły się samodzielne, by wiedziały, że nie zawsze muszą być pod opieką.
Efekt projektu? – Część dziewcząt zaczęła bardziej dbać o siebie, większość zmieniła dietę – mówi Natalia. – Część wzięła się za ćwiczenia sportowe. Chcieliśmy też stworzyć „Męską Stronę Mocy”, ale Miasto nie podchwyciło naszego pomysłu, by pokryć połowę kosztów. A szkoda, bo nasi panowie byli gotowi do działania.
Justyna ogarnia internet. I nie tylko
Z założycielką fundacji rozmawiam w jej przestronnym biurze. Wszędzie - na ścianach i półkach rysunki, obrazy, ceramiczne prace Sprawnych Inaczej. Justyna nie kryje zmęczenia. – Wykończył mnie ten wyjazd pracowników na szkolenie do Francji. Tuż przed wylotem wszystko się posypało. Źle zakupione bilety lotnicze, w ostatniej chwili mejl, że w hotelu, gdzie zabukowaliśmy noclegi wybuchł pożar. Do późnej nocy musiałam przez telefon załatwiać inny hotel, tłumaczyć zmiany Frederikowi. W nerwach, z moim nie zbyt perfekcyjnym angielskim. Ufff… Ale się udało.
Justyna Rogińska, gdańszczanka z urodzenia i zamieszkania zanim założyła fundację ukończyła pedagogikę specjalną i nauczanie plastyczne. Jako pani od plastyki pracowała w gdańskich szkołach. O 30-letniej historii swej instytucji mogła by opowiadać godzinami, dlatego pytam tylko o momenty przełomowe.
– Dla mnie tu codziennie jest przełom – uśmiecha się Justyna – Wczoraj miałam przełom z Francją. 10 lat temu przełomem było to, że więźniowie zrobili toalety, jeszcze wcześniej, że udało się nam wyjść z remizy strażackiej w Nowej Karczmie, gdzie odbywała się rehabilitacja w warunkach co najmniej dziwnych – nie było podjazdu dla wózków, więc rehabilitanci po schodkach wnosili dzieci na ćwiczenia.
Przełomem było też samo założenie fundacji. W 1989 r. instytucji zajmujących się osobami z niepełnosprawnościami było w Polsce niewiele. Takich ludzi „ukrywało” się w domach albo oddawało do ośrodków opieki, bo w przestrzeni publicznej budzili strach czy niezdrową ciekawość. – Kiedy powstała fundacja, zaczęli się do nas zgłaszać rodzice dzieci i dorosłych z niepełnopsrawnościami. Np. pani Wanda Gurowska, psycholożka w poradni w Kościerzynie. Znała sytuację okolicznych rodzin, wiedziała kto potrzebuje wsparcia. Stąd też nasz oddział w Kościerzynie – opowiada Justyna.
I zauważa: – Dziś jest zdecydowanie lepiej niż trzy dekady temu. Osoby z niepełnosprawnościami są wszędzie. Jeżdżą za granicę, nurkują, pływają… Są widoczni w społeczeństwie: w pociągach, na wystawach, konkursach. O, proszę spojrzeć – pokazuje przepiękny album „Czy moje ryby pójdą na wystawę? Malarstwo i rysunek uczestników terapii zajęciowej fundacji Sprawni Inaczej”.
Pytam z czego jest najbardziej dumna.
– Że udało mi się z Frederikiem dogadać i załatwić inny hotel – śmieje się. - Że choć w tym roku skończę 70 lat, udaje mi się nadążać za cywilizacją. Posługiwać się komórką, komputerem, skajpem, fejsbukiem, podpisywać e-PUAP-em. Rzecz jasna, bez pomocy młodej osoby, z którą pracuję to by się nie udało. Cieszę się, że wciąż się czegoś nowego uczę.
Wszyscy tu się uczą. Na przykład permakulturowych upraw w drewnianych skrzyniach (podłoże układa się w nich warstwami: gleba, kompost, ściółka).
– To dopiero początki naszego ogrodu. Wycięliśmy chaszcze, miejsce po nich osłoniliśmy geowłókniną – Justyna oprowadza mnie po terenie, wokół którego biegną rzędy skrzyń. – Posadziliśmy groszek – były już pierwsze zbiory, pomidory, ogórki, paprykę, sałatę, dynie. Sąsiad podarował metalowe beczki – przydadzą się do zbierania deszczówki. O, a tu ten batyskaf Adama. Mimo deszczy ma się całkiem dobrze.
Ludmiła śpiewa „Hej, sokoły”
Od 2009 r. fundację wspierają wolontariusze. Przez 10 lat przyjeżdżali w ramach Wolontariatu Europejskiego (EVS), od 2019 r. Europejskiego Korpusu Solidarności (EKS). Trafiają tu młodzi z całej Europy (a była nawet wolontariuszka z Egiptu!). Mieszkają w siedzibie fundacji.
Ukrainka Liudmyla Zdorovets jest obecnie ich koordynatorką. Z Kijowa do Gdańska przyjechała 3 lata temu. – Szukałam wolontariatu w różnych krajach, ale najbardziej zainspirował mnie opis działania „Sprawnych Inaczej”. Szukałam zajęcia z osobami niepełnosprawnymi, bo trochę już zajmowałam się arteterapią. Więc chociaż w Kijowie miałam niezłą pracę w marketingu, stwierdziłam: „Jadę!” – opowiada Miła (tak zdrobniale brzmi jej imię).
Wcześniej sporo podróżowała, była m.in. w Krakowie. Ale w Gdańsku i nad Bałtykiem znalazła się po raz pierwszy. – Początki? Zdarzały się trudności językowe, ale dla siedmiorga wolontariuszy z Hiszpanii, Grecji, Włoch czy Macedonii, jacy wtedy ze mną tu przyjechali, to dopiero było wyzwanie! W sklepie ciągle mnie pytali: co to jest twaróg, co to śmietana, a to? a tamto? Mieliśmy oczywiście kurs polskiego, ale nieporozumienia i tak bywały. Myliliśmy o której się spotykamy, albo gdzie.
Pracowała w jednej z placówek fundacji – w Środowiskowym Domu Samopomocy „Żagiel” na Morenie. – Z innymi wolontariuszami prowadziłam tam zajęcia muzyczne. Przy fortepianie śpiewaliśmy. Ja dzieliłam się piosenką ukraińską, Ormianin ormiańską, Włoch włoską. Były też oczywiście „Hej, sokoły” czy „Cicha noc”, którą też znamy na Ukrainie. Pokazywałam uczestnikom obrazy ukraińskiej malarki prymitywistki Marii Prymachenko. Jako inspirację. Mamy dużo swobody w proponowaniu zajęć. Ważne żeby była wymiana – my opowiadamy o sobie, oni o sobie. Dopasowujemy się do nich, żeby tematy były interesujące, nie za łatwe, nie za trudne.
Teraz jest tylko czwórka wolontariuszy: trzy Ukrainki i Włoch. Przybyli w listopadzie 2020 r., w środku pandemii. Do końca nie było pewności, że im się uda, że nie zostaną zamknięte lotniska.
Wśród nich przyleciała Alona. Pochodzi z miasteczka Kostopil na Wołyniu. – 9 lat temu była tu na wolontariacie moja ciocia. Została w Polsce, ma męża i małe dziecko. Od dawna opowiadała mi o tym projekcie. Chciałam jechać, ale zawsze się trochę bałam. W końcu jednak się zdecydowałam – cichym głosem opowiada Alona.
W warsztacie terapii zajęciowej jest w grupie Renaty Kokoszki. – Robimy papier czerpany, a z niego pocztówki albo np. kartki z wierszami ukraińskich poetów, które ozdabiam rysunkami. Mam trochę doświadczenia w edukacji – u siebie pracowałam jako asystentka nauczyciela.
Dziwnie się czuła, gdy przyjechała do fundacji, a tu… nie było uczestników zajęć. Koronawirus sprawił, że wszystkie instytucje były zamknięte. – Ale dwa razy w tygodniu organizowaliśmy zajęcia na zoomie – mówi Miła. – Rozmowy z terapeutkami, krzyżówki, oglądanie teatru albo filmików. Wolontariusze mogli do nich dołączyć. Najważniejsze było, że pozostajemy w kontakcie.
Kontakt liczy się też z mieszkańcami Brzeźna. Fundacja prowadzi tu Dom Sąsiedzki „Przy Północnej”. Przed pandemią regularnie odbywały się tu Dni Otwarte, Dzień Sąsiada, Dzień Ulicy Północnej, wystawy twórczości podopiecznych. Dużo życia wnoszą też wolontariusze – opowiadają o swoich krajach, zapraszają na wieczory ormiańskie, gruzińskie, ukraiński, greckie.
Na co dzień pracują do godz. 15. – Potem czas wolny. Odwiedzam wtedy ciocię, oglądam koreańskie seriale, tzw. dorama. Wciągneły mnie, gdy byłam mała. Tak bardzo, że nauczyłam się koreańskiego. Marzę o podróży do Korei Południowej.
Liudmyla mówi, że wspólne doświadczenia bardzo wiążą wolontariuszy. Po zakończeniu projektu wielu z nich utrzymuje ze sobą kontakt, regularnie piszą do fundacji, znów przyjeżdżają do Gdańska. – Wolontariat zmienia życie. Często w nieoczekiwany sposób – uśmiecha się dziewczyna. – Jedna Ukrainka podczas wolontariatu poznała na plaży w Brzeźnie chłopaka z Australii. Zakochali się. Zamieszkała z nim na Antypodach, przysyła tu kartki i zdjęcia.
Sama Liudmyla chciałaby zostać w Gdańsku. Marzy jej się podyplomówka z arteterapii.
– Wśród naszych wolontariuszy zdarzają się różne osoby. Niektórzy przyjeżdżają jakby zupełnie pomylili się z tym pomysłem. Albo się boją. Nie wiedzą jak się zachować wobec dorosłego z niepełnosprawnością. Ale generalnie dają sobie radę – podsumowuje Justyna. - W 2019 r. na 30-lecie zaprosiliśmy byłych wolontariuszy, przyjechało ponad 30 osób.
Do dziś pamięta pierwszego wolontariusza, Greka Michalisa. – Ach, te nasze lęki językowe, trudności w komunikacji, unikanie rozmowy, bo nasz angielski był słaby. Sama cały czas chodziłam ze słownikiem. Do tego Michalis nie chciał pracować z osobami z niepełnosprawnościami, choć w końcu się z nimi zaprzyjaźnił. Miał kompetencje w zakresie mediów, robił filmy. Do dziś pokazujemy jego produkcje o fundacji. Inni, jak ciocia Alony zostali w Polsce. Podobnie jak Gabor z Węgier, który dziś jest mężem naszej psycholożki, mają córeczkę. Z Donatą z Włoch ożenił się mój syn. Mieszkają w Weronie. Na swój ślub i chrzciny dziecka zaprosiła mnie inna wolontariuszka Martina – z Bitoli w Macedonii. O zawiązanych tu przyjaźniach długo można by mówić.
Czy ktoś zrezygnował w trakcie wolontariatu? – Tak, raz z powodu choroby – odpowiada Justyna. – Drugi raz włoski wolontariusz wycofał się, bo inaczej wyobrażał sobie swój pobyt tutaj. Interesował się ceramiką, myślał, że dużo się nauczy. Tymczasem u nas ceramika służy terapii, nie rozwojowi prowadzących. Ale potem ten człowiek odegrał ważną rolę. Ponieważ był z Salerno, pomagał zorganizować nam tam szkolenia z ceramiki.
– Projekt z wolontariatem teraz się kończy – dodaje po chwili Justyna. – Żeby go kontynuować trzeba będzie jako instytucja mieć certyfikat jakości. Ale to dobrze, chwilę odpoczniemy.
Źródło: własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.