Koniec z wodzostwem! Ideowość! Współpraca! Demokratyzacja! To może zachwycać wszędzie… tylko nie wśród narodowców.
Nareszcie zmiana! Ktoś przewietrzy zatęchłe od starych partii sejmowe korytarze. W parlamencie znalazła się partia wierna postulatom, a nie podążająca za sondażowymi wskazaniami. Formacja zbudowana na partnerskich zasadach przez kilka różnych ideowych środowisk, które połączyła współpraca w imię realizacji wartości, jakie wszyscy podzielają – choć na wielu innych polach poza tym „programem minimum” różni ich bardzo wiele. Partia młodych – przez młodych popierana i w ogromnej mierze, porównując to ze średnią wieku w polskiej polityce, przez młodych tworzona. Ugrupowanie bez jednego wodza i „kultu prezesa”, ale z obfitym gremium równoprawnych liderów. Wśród nich, ale też wśród szeregowych działaczy – wielu z liczonym czasem już w dekadach doświadczeniem w ruchach społecznych i organizacjach pozarządowych, ale też w mediach czy w opozycji antykomunistycznej.
Co najważniejsze – udowodnili, że „nowa jakość” to u nich nie pusty slogan, ale jakość ta rzeczywiście przesyca partyjne życie. Pokazali, że inna polityka jest możliwa.
Więcej mnie z nimi dzieli, niż łączy
Zamiast namaszczać kandydata na prezydenta przez partyjną centralę – zdecydowali się na prawdziwe prawybory. Powszechne, otwarte, w amerykańskim stylu. Wybierają nie anonimowi delegaci czy członkowie partii, ale przez system elektorski wszyscy sympatycy, dla których los formacji jest na tyle ważny, by poświęcić na ten cel kilka godzin swojego życia (obecność na zjeździe wyborczym) i niewielką darowiznę (30 złotych).
Co bardziej zainteresowani poza-medialnym życiem politycznym być może czują już ten dyskomfort. Wszystkie te zdania opisują, dość uczciwie, jak sądzę, Konfederację. Sejmową partię, na którą w ostatnich wyborach zagłosowało ponad 1 250 000 naszych rodaków. Ja zaś, by nie wypaść z tak zwanego „towarzystwa ludzi kulturalnych”, muszę czym prędzej zacząć się tłumaczyć, że to tylko taka usprawiedliwiona formą felietonu intelektualna prowokacja.
By więc stało się zadość tym oczekiwaniom – Konfederacji nie jestem ani wyborcą, ani sympatykiem. Mimo konserwatywnych poglądów, pewnie więcej mnie dziś z nią dzieli, niż łączy. Fundamentalnie różni mnie z Konfederatami ocena sytuacji międzynarodowej. Wierzę, choć nie bezkrytycznie, w wartość projektu europejskiego. Popieram strategiczny sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Z dużym niepokojem i jeszcze większą niechęcią patrzę na maskowany realizmem lub „sojuszem przeciwko zachodniej zgniliźnie” filoputinizm. Na poziomie gospodarczym – dawno straciłem wiarę w wolnorynkową ortodoksję na modłę korwinistów. Na poziomie wyzwań cywilizacyjnych – uważam, że ton jaki Konfederaci prezentują w tematach takich jak kryzys migracyjny czy sprawy etyki seksualnej nie tylko raczej szkodzi „sprawie konserwatywnej”, ale i często jest nie do pogodzenia z nauczeniem Kościoła. Listę rozbieżności mógłbym ciągnąć zapewne w nieskończoność.
Konfederaci zasługują na pochwałę
Nie zmienia to faktu, że nie umiem się zgodzić na traktowanie pełnoprawnej parlamentarnej partii jako „formacji drugiej kategorii”, o której pisać i mówić inaczej niż w tonie alarmistyczno-prześmiewczym zwyczajnie nie wypada.
Widzieliście gdzieś w mediach głównego nurtu te peany pochwalne na rzecz cech partii, które wyliczam w pierwszych dwóch akapitach? No właśnie. Przyznacie, mam nadzieję, że gdyby po stronie lewicy albo liberałów dałoby się je odhaczyć, to zachwytom nie byłoby końca. Koniec z wodzostwem! Ideowość! Współpraca! Demokratyzacja! To może zachwycać wszędzie, tylko nie wśród narodowców.
A na publiczną pochwałę nawet politycznych wrogów zwyczajnie dziś Konfederaci zasługują. Te prawybory to nie ustawka ani żart.
Jest szesnaście wojewódzkich zjazdów, na każdym setki głosujących. Jest dziewięciu autentycznych kandydatów, a nie „pewniak” i „zając z koperty”. To pierwsza w historii III RP sytuacja, w której poważne ugrupowanie zdecydowało się umożliwić tak daleko idącą partycypację swoim sympatykom. Żadna z niosących na sztandarach „demokrację”, „uwalnianie obywateli” i „upodmiotowienie zwykłych Polaków” partii nie poszła w partycypacyjnym włączaniu w swoje decyzje tak daleko.
Kto był pionierem?
Można podśmiechiwać się z hipokryzji Konfederatów, że na realną demokratyzację kluczowego procesu decyzyjnego zdecydowała się ta formacja, której część liderów wprost uznaje demokrację za system, delikatnie mówiąc, niedoskonały. A właściwie można by się podśmiechiwać, gdyby nie fakt, że partie formalnie „hiper-demokratyczne” tą hipokryzją grzeszą znacznie mocniej – sprowadzając ją do pustego sloganu, a nie sposobu funkcjonowania własnego ugrupowania.
Marzy mi się, by demokratycznym eksperymentem narodowców i korwinistów poszły inne ugrupowania – pisałem to samo, chwaląc za podobny, choć znacznie mniej otwarty na niezaangażowanych sympatyków, eksperyment ruchy miejskie. Od dawna uważam, że tak w polityce, jak i szeroko rozumianym „życiu obywatelskim” nie doczekamy się zmiany na lepsze, jeśli nie wymusimy na partiach demokratyzacji i mechanizmów premiujących zaangażowanie sympatyków. Jeśli nie zwrócimy partii obywatelom. Sądzę, że pod podobnym postulatem podpisałaby się znaczna większość Czytelników NGO.pl.
Ale czy tak bardzo, by oddać sprawiedliwie pionierstwo w tej dziedzinie akurat Konfederatom? Śmiem wątpić – i z radością się rozczaruję.
Piotr Trudnowski – Prezes Klubu Jagiellońskiego. Redaktor portalu klubjagiellonski.pl. Pracował dla organizacji obywatelskich, instytucji publicznych, biznesu i polityków. Mąż Karoliny, ojciec Leona.
Komentuj z nami świat! Czekamy na Wasze opinie i felietony (maks. 4500 znaków plus zdjęcie) przesyłane na adres: redakcja@portal.ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.