– Żadne platformy, przez które można proponować swoje pomysły, nigdy nie zastąpią tego, że ludzie przychodzą na spotkania i zgłaszają, co im się podoba lub nie – mówi o polityce miejskiej w Barcelonie Aleksandra Zemke z organizacji Smilemundo.
Jędrzej Dudkiewicz: – Od kilku lat coraz głośniej słychać o rewolucji miast, która może być odpowiedzią na kryzys demokracji parlamentarnej. Jak wpisuje się w to Barcelona pod rządami nowej burmistrzyni, Ady Colau?
Aleksandra Zemke: – To prawda, miasta stają się coraz ważniejsze, są dane, które mówią, że w 2030 roku będzie w nich mieszkać ponad pięćdziesiąt procent ludzi. Demokracja w miastach, poza oczywiście wymiarem lokalnym, zyskuje coraz bardziej globalny wymiar. Chociażby teraz, kiedy Donald Trump wycofał się z porozumień paryskich, to większość miast amerykańskich powiedziała, że i tak będzie dotrzymywać zobowiązań. Barcelona i jej obecne władze widzą na pewno tę ogromną rolę lokalnej demokracji w kontekście globalnym.
Trudno mówić o Barcelonie nie wiedząc, skąd wzięły się jej obecne władze. Trzeba więc cofnąć się do kryzysu, który zaczął się w 2008 roku. Na jego fali – ogromnego bezrobocia, problemu kredytów hipotecznych, których tysiące rodzin nie było w stanie spłacać – powstał Ruch Oburzonych. W Barcelonie zaczęła działać Platforma de Afectados por la Hipoteca (Platforma Pokrzywdzonych przez Hipoteki). Jej rzecznikiem była obecna burmistrzyni Barcelony, Ada Colau, która wywodzi się więc z bardzo oddolnego aktywizmu. Ona i jej ekipa nigdy nie miała nic wspólnego z polityką instytucjonalną, ale sami mówią, że politykę tworzyli zawsze – społecznie, oddolnie. I właśnie w ten sposób na nią patrzą: jako na dialog między społeczeństwem a osobami, które aktualnie są w instytucjach.
Nie chciałabym jednak skupiać się tylko na Adzie Colau, bo władze starają się, by postrzegać je w sposób kolektywny. W pewnym sensie pani burmistrz nadal jest po prostu rzecznikiem ogromnego ruchu aktywistów, którzy obecnie znaleźli się w strukturach urzędu miasta.
Ich partia, Barcelona En Comu, wygrała wybory, ale nie zdobyła większości. Rządzi więc jako mniejszość i, jak przyznaje Ada Colau, nie byliby w stanie tego robić, gdyby nie to, że w Barcelonie mieszkają aktywni obywatele. To ludzie żądają innej polityki, która zaczyna się u nich, a władze są od tego, żeby wsłuchiwać się w potrzeby i zamieniać w instytucjonalne rozwiązania.
Jakie innowacje proponuje zatem Barcelona w zakresie polityki miejskiej?
– Barcelona jest miastem, które ma sporo różnych problemów i wyzwań. Jednym z nich jest chociażby zmasowana turystyka. Do Barcelony przyjeżdża około 30 milionów ludzi rocznie, a miasto ma niecałe dwa miliony mieszkańców. Pytanie, czy ta masyfikacja przekłada się na jakość życia mieszkańców, dla wielu osób ma bardzo niejasną odpowiedź. Sektor turystyczny oczywiście bardzo dobrze z tego żyje, ale dla zwykłego obywatela oznacza to, że niesamowicie rosną ceny wynajmu i samych mieszkań, Barcelona jest miejscem ciągłych spekulacji ekonomicznych. Dla zamożnego Chińczyka nie jest problemem kupić tu mieszkanie za 5 tysięcy euro za metr kwadratowy. Dla przeciętnego mieszkańca Barcelony jest to absolutnie niemożliwe. Klasa średnia zaczyna być wypychana z centrum miasta, które staje się parkiem turystycznym. Obecne władze stają bardzo jasno po stronie tego, że miasto przede wszystkim ma służyć mieszkańcom, a to, że jest atrakcją turystyczną, jest drugorzędne. Szuka się więc zrównoważonego modelu turystycznego.
Przekłada się to na polityki tego typu, że Barcelona ograniczyła na przykład działalność serwisu Airbnb. Platforma ta długo działała w taki sposób, że każdy mógł dodać mieszkanie do sieci i je wynająć. Oczywiście dla właściciela dochód z wynajmu turystycznego jest kilkakrotnie wyższy od wynajmu na normalnym rynku. Coraz więcej mieszkań wchodziło więc w zasób mieszkań turystycznych. Obecnie miasto bardzo mocno kontroluje przyznawanie licencji i nie jest tak, że każdy może wynająć mieszkanie przyjezdnym. Airbnb zupełnie tego nie kontrolowało, tysiące mieszkań było wyjętych z rynku dla mieszkańców. Szefowie platformy nie chcieli o tym rozmawiać, aż do momentu, gdy władze wlepiły im karę 600 tysięcy euro. Zaczęły się negocjacje i Airbnb zgodziło się na to, że obecnie są u nich tylko mieszkania z licencją. Taka polityka może wydawać się radykalna w stosunku do kapitalistycznych struktur, biznesu. Dawanie kar Airbnb dla wielu miast byłoby wręcz nie do pomyślenia.
Polityka mieszkaniowa w ogóle jest bardzo istotnym zagadnieniem. Ada Colau wywodzi się z aktywizmu związanego z ideą głoszącą, że prawo do mieszkania jest podstawowym prawem człowieka. Mimo całego skupienia na tym temacie, w ostatnich latach ceny rosną drastycznie. Miasto stara się więc wprowadzać różne pomysły. Obecnie toczą się konsultacje (przy czym władze już zapowiedziały, że to zrealizują) rozwiązania zakładającego, że każda nowa inwestycja, każdy nowy budynek ma mieć 30 procent mieszkań socjalnych. Nawet jeśli ma to być ekskluzywna kamienica. To też może wydawać się radykalnym ruchem, ale podobne rozwiązanie zostało wdrożone na przykład w Paryżu i wydaje się być skuteczne.
No dobrze, to w jaki sposób zwykły mieszkaniec jest włączany w podejmowanie decyzji i branie odpowiedzialności za swoje miasto?
– Rzeczywiście, opowiedziałam o kilku rozwiązaniach pomijając to, co najważniejsze. Tak się bowiem składa, że walka z Airbnb to wynik aktywności ludzi z centrum miasta, którzy dzwonili do urzędu miasta i informowali, gdzie są mieszkania turystyczne. Kara dla Airbnb była więc efektem ogromnego zaangażowania obywateli. To, że na końcu jest działanie miasta wynika z tego, że przez lata walczyli oni o tę sprawę, na przykład w stowarzyszeniu mieszkańców starego miasta, czy grupach zrzeszonych wokół szukania modelów zrównoważonej turystyki.
Dobrym przykładem wpływu mieszkańców jest stara fabryka zajmująca w centrum miasta 5 tysięcy metrów kwadratowych, które w ramach squatingu zajęły organizacje pozarządowe i grupy lokalne. Właściciel chciał ich stamtąd wyrzucić i zrobić z tym terenem coś innego. Zebrano jednak tyle podpisów i były takie protesty, wsparte przez społeczność lokalną, że miasto zdecydowało się wykupić ten teren za bodajże 5 milionów euro. Zostanie tam infrastruktura dla NGO, ale wybudowane mają też być mieszkania socjalne. Miasto nie zrobiłoby tego samo z siebie, protesty w tej sprawie trwały ponad rok.
Innym przykładem jest siłownia społeczna na starym mieście. Zlokalizowana jest w budynku, który ma dwie kondygnacje w rzędzie kamienic pięciopiętrowych. Jest to zatem anomalia architektoniczna i jako taka miała być zburzona. Na jej miejscu pojawiłyby się luksusowe mieszkania. Znów jednak były protesty, w których udział wzięło kilkanaście tysięcy ludzi. Liczył się dla nich fakt, że siłownia działa od kilkudziesięciu lat i jest to miejsce, do którego mogą przyjść ludzie bez wystarczających zasobów, osoby bezdomne korzystają z niej za darmo. Do tego ma ona przebieralnie dla osób transgenderowych, inne godziny otwarcia basenu dla mniejszości muzułmańskiej podczas ramadanu. Jest więc to miejsce bardzo mocno osadzone w tkance społecznej, responsywne wobec tego, co dzieje się w dzielnicy. Powstał zatem projekt, by na dwóch już istniejących poziomach dobudować kolejne i uruchomić tam spółdzielnię mieszkaniową. Miasto przyjęło ten projekt, co też jest wynikiem aktywności obywateli. To też trwało. Od groźby eksmisji do tego, by zrobić z tego projekt mieszkaniowy upłynęło ponad dwa lata protestów.
Mówię dużo o polityce mieszkaniowej, ale obywatele mieli też duży wpływ chociażby na zmianę sygnalizacji świetlnej, walkę ze smogiem, organizację ruchu drogowego… Jeśli chodzi o ten ostatni, to centrum Barcelony jest zbudowane na bazie kwadratów. Są – testowane w dwóch miejscach – pomysły, by poza ruchem lokalnym i pieszym w całości zamknąć je dla samochodów. Generalnie wypycha się środki lokomocji inne niż transport miejski i rowery. Obecnie nie można już nawet w łatwy sposób zaparkować motoru w centrum miasta.
Do tego wszystkiego mieszkańcy mają wgląd w budżet miasta, władze dbają o to, by przedstawiać wszystko, co robią w sposób jak najbardziej transparentny. Nie ma tu budżetu partycypacyjnego, takiego jak w Polsce, ale dzięki temu, że każdy może sprawdzić, jak wygląda całość spraw, łatwo można zacząć oddolnie protestować lub lobbować. Kontrola jest permanentna. Dodatkowo pomaga to w walce z korupcją, która w Hiszpanii jest wielkim problemem, jej skala jest w ogóle nieporównywalna z Polską. Ale nie słyszałam w Barcelonie ostatnio o żadnej aferze z tym związanej.
Czyli w Barcelonie jest tak, że większość tego, co dzieje się w mieście wynika z aktywności ludzi, która dopiero później doprowadza do tego, że władze zajmują się daną sprawą?
– Zgadza się. To tylko przykłady, ale tak naprawdę większość polityk miejskich nie tworzy się na górze, tylko bierze się z oddolnego buzowania. Są oczywiście zmiany prawne – jak ostatecznie zablokowane przez sąd klauzule społeczne do zamówień publicznych, które zakładały minimalną pensję na poziomie 1000 euro – ale i tak zawsze się je wpierw szeroko konsultuje z mieszkańcami.
Warto tu więc podkreślić jedną rzecz. Są oczywiście narzędzia on-line, jak platforma Decidim, gdzie można zgłosić swoje pomysły. Wydaje mi się jednak, że to narzędzie wtórne.
Najważniejsze jest to, że ludzie nie tylko mają możliwość wysłać propozycję przez Internet, ale chce im się działać, rozmawiać i mają ku temu warunki. Cokolwiek dzieje się w Barcelonie, czy przebudowuje się plac, czy nawet w innym miejscu ustawia się pojemniki do recyklingu, wszystko jest konsultowane.
Trudno mi sobie wyobrazić, żeby miasto zmieniało nawet przystanek autobusowy bez rozmawiania z ludźmi. Praktycznie nie zdarza się więc, by miasto chciało coś wprowadzić i przeszło to bez żadnego odzewu. Zresztą Ada Colau osobiście – i się tego bardzo twardo trzyma – spotyka się z mieszkańcami dzielnic, by ich wysłuchać.
Tak więc mieszkańcy i urzędnicy to nie są dwa oddzielne światy. Obecne władze to aktywiści, którzy przez lata byli po drugiej stronie. Wiedzą, jak to wygląda, nawiązali też mnóstwo relacji międzyludzkich. Wszystko to sprawia, że obywatel ma poczucie sprawczości, wie, że nie zostanie zignorowany.
Czyli nie ma w zasadzie szans, że mieszkańcy zostaną zignorowani. Zgłoszą jakiś pomysł, urząd pokiwa głową, powie, że fajnie i zamiecie sprawę pod dywan.
– Tak, w Barcelonie istnieje bardzo duża tradycja zrzeszania się, wychodzenia na ulicę. Jak jest coś ważnego, to nie zgłasza się tego przez platformę i czeka, czy zadziała czy nie, tylko samemu się coś robi. I dana grupa ludzi robi się na tyle uciążliwa, że miasto musi odpowiedzieć. Żadne platformy, przez które można proponować swoje pomysły, nigdy nie zastąpią tego, że ludzie przychodzą na spotkania i zgłaszają, co im się podoba lub nie.
Podam zresztą dobry przykład tego, że władze chcą, by obywatele czuli się bohaterami odpowiedzialnymi za swoje miejsce zamieszkania. W jednej z dzielnic powstał projekt dekoracji świątecznych, które przedstawiały mieszkańców. Lokalna spółdzielnia, zatrudniająca osoby zagrożone wykluczeniem, wykonała neony ze zdjęć pani z kotem, rodziny z dzieckiem, etc.
Barcelona bardzo mocno stawia na lokalność. Przykładowo imprezy miejskie nie są obsługiwane przez wielkie firmy komercyjne, tylko często przez małe NGO. Uznano po prostu, że tyle dzieje się w mieście, że dobrze byłoby, gdyby pieniądze zostały w strukturach III sektora. Może wydawać się, że są to rzeczy małe, ale to wszystko tworzy dialog i wspólnotę.
Są więc dwie strony dialogu, które często stają po tej samej stronie. Nie znaczy to oczywiście, że zawsze są łatwe odpowiedzi na pytania i wyzwania. Wiadomo, że miasto nie działa na zasadzie magicznej różdżki: ktoś powie, że na ulicy jest brudno i to się natychmiast zmieni. Istnieje cała masa interesów, między którymi trzeba lawirować i się dogadywać. Ale dialog jest i jest on bardzo silny. Obecne władze miasta widzą w nim olbrzymią wartość.
No właśnie… Jakie trudności są związane z wprowadzaniem nowych polityk miejskich? Czy wielkie korporacje nie mają z tym problemu?
– Trzeba przyznać, że biznes nie czuje się w Barcelonie bardzo bezpiecznie. Cofnięto na przykład licencję na budowę kilkunastu hoteli w mieście. To są gigantyczne pieniądze, miasto blokuje inwestycje warte dziesiątki milionów euro. Rodzi to oczywiście konflikty i powoduje, że bardzo często winą za wszystko obarcza się władze. Izba Turystyczna pokazała chociażby dane, z których wynikało, że spadła liczba turystów. Można oczywiście – i robiono to – pisać, że to wynik negatywnego podejścia Ady Colau, nazywanej notabene najbardziej radykalną burmistrz na świecie. Jak się to jednak przeanalizuje, okaże się, że wynika to między innymi z tego, że w Egipcie i Tunezji zrobiło się bezpieczniej i część ludzi tam pojechała, zamiast do Barcelony.
Podam jeszcze inny przykład starcia z wielkim biznesem. Jakiś czas temu w domach, których nie było stać zimą na ogrzewanie, był odłączany prąd. Władze uznały, że Barcelona nie może być miastem, w którym ktoś będzie żyć w zimnie, bo ma problemy finansowe. Wypowiedziały więc kontrakt wart prawie 40 milionów euro i zbudowały własną elektrownię, do której podłączyły wszystkie budynki miejskie. Powiedzenie sektorowi energetycznemu, że to, co robi jest nie do zaakceptowania i że chce się działać na innych zasadach, wymaga na pewno odwagi. Ada Colau i jej rząd tę odwagę mają.
Nie jest oczywiście tak, że władze mają rozwiązania wszystkich problemów. Tak jak wspominałam, odkąd rządzi Barcelona En Comu ceny mieszkań rosną i mimo różnych działań, niewiele da się z tym zrobić. Szuka się jednak sposobów, by walczyć z tym zjawiskiem. Wciąż brakuje decentralizacji, ale może kiedyś miasto będzie mogło podejmować tak kluczowe decyzje, jak ustalenie maksymalnej ceny wynajmu. Póki co pewnych rzeczy się nie przeskoczy, co rodzi w mieszkańcach frustrację.
Obecnie punktem zapalnym jest również nieudokumentowana imigracja. W mieście działają manteros, uliczni sprzedawcy, którzy handlują na kocach podrabianymi produktami. Prawo krajowe jest dla nich niekorzystne, przez trzy lata nie mają w zasadzie szans dostać papierów zapewniających legalny pobyt. Ada Colau uważa ich za użytkowników miasta, które nazywa schronieniem. Jest to przez część mieszkańców bardzo krytykowane. Z podobnie negatywnym odbiorem spotkało się wsparcie Ady Colau dla prostytutek, które chciały założyć związek zawodowy, co zostało zablokowane na poziomie krajowym. Niektórzy mówili, że w takim razie związki zawodowe powinni założyć też kieszonkowcy.
Barcelona jest miastem wrażliwym społecznie i bardzo lewicowym, które jednak chce przyciągać bogatych turystów. Władza ma więc problem, by wytłumaczyć niektóre swoje decyzje.
Nie wszyscy kochają politykę Ady Colau i jej rządu, ale trudno byłoby powiedzieć, że nie słucha on ludzi.
Bez wątpienia intensywny dialog uczy obie strony różnych rzeczy i pozwala lepiej zrozumieć poszczególne sprawy. Można więc powiedzieć, że Barcelona szuka nowego podejścia do polityki i na pewno jest to miejsce, które warto obserwować.
Aleksandra Zemke – absolwentka Rozwiązywania Konfliktów na Uniwersytecie w Amsterdamie oraz ISNS na Uniwersytecie Warszawskim. W 2011 roku założyła w Barcelonie organizację pozarządową Smilemundo, tworzącą innowacyjne narzędzia edukacyjne. Od 2015 roku współpracuje z Centrum Inicjatyw Obywatelskich w Słupsku i bada barcelońskie praktyki w walce z wykluczeniem społecznym.