Agnieszka Pajączkowska. Interesuje mnie przede wszystkim fotografia prywatna
O tym, że fotografia jest przede wszystkim przedmiotem, który tworzy okazję do spotkania, rozmowy i wzajemnego odkrywania swoich światów – rozmawiamy z Agnieszką Pajączkowską – twórczynią, kuratorką, animatorką kultury, autorką wieloletniego projektu „Wędrowny Zakład Fotograficzny” i książki o tym samym tytule, za którą otrzymała Nagrodę im. Beaty Pawlak.
Anna Czyżewska, ngo.pl: – Twoja książka „Wędrowny Zakład Fotograficzny” to historia pięciu sezonowych/letnich podróży po wsiach wschodniego pogranicza Polski, podczas których fotografowałaś ludzi w zamian za opowieści. Jak to się stało, że w ogóle zaczęłaś pracować z fotografią?
Agnieszka Pajączkowska: – Na drugim roku studiów kulturoznawczych poszłam na kurs do Związku Polskich Artystów Fotografików, który miał dość konserwatywne podejście do fotografii, ale dawał warsztat. Przez pierwszy rok uczyłam się obróbki negatywowo-pozytywowej, robiłam wprawki i ćwiczenia, miałam też zajęcia w pracowniach z artystami i artystkami. Wtedy zrozumiałam, że w fotografii nie interesuje mnie ani tzw. „art-world”, ani klasyczny reportaż fotograficzny.
Równolegle w Instytucie Kultury Polskiej miałam zajęcia z dr. Tomaszem Rakowskim, dr Iwoną Kurz, zaglądałam na etnologię na zajęcia dr. Sławomira Sikory, dzięki którym poznałam perspektywę, w której fotografia to rzecz, a mnie interesuje, jak jest używana przez ludzi. Co ludzie z nią robią? Jak wykorzystują fotografię na co dzień?
To jest prywatna fotografia domowa. Zdjęcia robione dla siebie, do dokumentów, jako pamiątki rodzinne, czasami będące efektem własnej praktyki „fotoamatorskiej”. Te zdjęcia pokazują nie tylko historię samej fotografii – w jaki sposób się rozpowszechniała, zmieniała technicznie, demokratyzowała – ale też jaka była rzeczywistość osób, które robiły te zdjęcia dla siebie, rejestrując oddolny punkt widzenia na codzienność. Patrząc na nie, możemy zobaczyć sposób postrzegania rzeczywistości.
Pamiętasz swoje pierwsze zetknięcie z oglądaniem cudzych zdjęć?
– Podczas praktyk terenowych na studiach kulturoznawczych oglądałam zdjęcia osób mieszkających na wsi. Potem była praca w Towarzystwie Inicjatyw Twórczych „ę” oraz w Stowarzyszeniu Katedra Kultury. Dużo jeździłam do małych miejscowości, często – w ramach projektów animacyjnych – wspierałam lub stwarzałam sytuacje, w których mieszkańcy przynosili swoje rodzinne zdjęcia, by je wzajemnie sobie pokazywać, opowiadać historie, czy robić lokalne, tymczasowe wystawy służące jako pretekst do spotkania.
Tych sytuacji było wiele, umocniły moje przekonanie, że interesuje mnie przede wszystkim fotografia prywatna. Na tych zdjęciach była rodzinna codzienność, którą oglądałam z dystansu, więc zauważałam, że te fotografie pokazują historię konkretnych grup społecznych czy społeczności.
W tych działaniach zdjęcia zawsze były narzędziem, a nie celem działań animacyjnych. Fotografie rodzinne są świetne, bo niemal wszyscy je mamy. Pozwalają stworzyć sytuację, w której każda osoba jest kompetentna – pokazując swoje zdjęcia, mówi o czymś, co zna. Przy okazji ogląda zdjęcia innych osób. Dzięki temu, że rodzinne fotografie są dość konwencjonalne, można w nich zobaczyć, to co wspólne.
Podczas Twoich podróży po wschodnim pograniczu, która są opisane w książce, punktem wyjścia do spotkania było jednak nie samo oglądanie zdjęć, ale ich robienie i drukowanie na małej przenośnej drukarce. Skąd zwrot do wydrukowanego zdjęcia?
– Pomysł na wyjazd na północno-wschodnie pogranicze i robienie zdjęć w zamian za jedzenie i opowieść od początku opierał się na drukowaniu zdjęć. Wędrowny Zakład Fotograficzny był stworzony głównie z myślą o osobach, które nie weszły w fotografię cyfrową, dla nich fotografia to był przedmiot. Coś, co kupowano, wkładano do portfela, w ramkę, za szybkę kredensu, co wysyłano w listach.
Do około 2000 roku fotografia to zawsze był przedmiot. Żeby sytuacja spotkania się udała – a na tym zależało mi najbardziej – potrzebowałam odwołać się do tej formy fotografii, wykonywać portret jako przedmiot, który mogę dać.
Historia fotografii ma też aspekt kolonialny – służyła światu zachodniemu do opisywania, hierarchizowania i urządzania świata w oparciu o nierówność. W sytuacji fotografowania istnieje duży potencjał uprzedmiotowienia, egzotyzacji, budowania relacji władzy – z użyciem aparatu fotograficznego, który sam w sobie jest neutralny, ale może być z łatwością używany w taki sposób.
Chciałam tego uniknąć. Dlatego wykonywałam portrety osobom chętnym, które uczestniczyły w organizowaniu sytuacji fotografowania, i oddawałam im zdjęcia od razu – zapewniając, że nigdzie nie będą publikowane, że są tylko dla nich. Woziłam swoją drukarkę, która pozwalała mi na miejscu drukować.
Oferowanie zdjęcia stawało się pretekstem do rozmowy, ale też do wspólnego oglądania fotografii, które ta osoba miała w domu. Siadaliśmy przy stole i z pudełek, szuflad i kopert wyciągane były zdjęcia.
Co było na tych zdjęciach?
– Na tych zdjęciach było ich życie. Często układające się w opowieść złożoną z kluczowych momentów biograficznych: szkoła, kawalerstwo/panieństwo, ślub, pierwsze dziecko, chrzciny, zdjęcia z pogrzebów rodziców. Zdjęcia podarowane przez kolegów szkolnych. Zdjęcia dalszej rodziny. Były też zdjęcia codzienne. Spotkania przy niedzieli. Żniwa. Codzienna praca w gospodarstwie.
Zdjęcia robione przez wiejskich fotoamatorów w latach 60. czy 70. Było też dużo współczesnych zdjęć. Komunia prawnuczki, ślub wnuczki. Lata 90., czy 2000. Także zdjęcia robione przez zawodowych fotografów.
Ale też niekiedy, rzecz jasna, wyciągano z kieszeni smartfon i pokazywano zdjęcia. Albo na komputerze lub DVD. Były też współczesne produkcje, jak kalendarz ze zdjęciami. Ale oferta Wędrownego Zakładu Fotograficznego była skrojona głównie pod osoby, które nie mają dostępu do współczesnej fotografii na co dzień – ze względu, przede wszystkim, na swój wiek. Dla nich zdjęcie to papier, który można brać do ręki, obracać, układać obok siebie. Wtedy uruchamia się pamięć. To wspólne oglądanie animowało rozmowę.
A skąd pomysł na wyjazd na wieś?
– Nie pochodzę ze wsi, ale moje pierwsze doświadczenia w procesie kształcenia w zakresie animacji kultury były właśnie poza dużymi miastami. Dużo ośrodków, instytucji, inicjatyw lokalnych zajmujących się pracą ze społecznością mieści się na wsi. Jeździliśmy tam na praktyki i warsztaty jako studenci.
Program Młodzi Menadżerowie Kultury, przy którym pracowałam w Towarzystwie „ę”, także był skierowany do osób ze wsi i małych miejscowości do dwudziestu tysięcy mieszkańców. To było dla mnie ciekawe, może właśnie dlatego, że była to rzeczywistość inna niż moja codzienna.
Z Kolektywem Terenowym, który współtworzyłam po studiach, zaczęliśmy działać na wsi. Z jednej strony towarzyszyło mi wówczas myślenie, że łatwiej jest pracować poza miejscem swojego zamieszkania, ale z drugiej strony, że wieś to przestrzeń z deficytem, bo tam dostęp do kultury jest mniejszy, że są wykluczone, i że naszym zadaniem jest działanie tam.
Obie tezy oczywiście są dyskusyjne.
Takie myślenie o terenach wiejskich jako deficytowych wprowadziły m.in. programy unijne, na co zwraca uwagę Tomasz Rakowski. A te „deficyty” po pierwsze należy badać i poznawać, bo one czasami nie oznaczają braku, a różnicę. Czasami odgórnie wchodzimy w tę narrację, oceniając co jest deficytowe, a przecież to nie my sami powinniśmy to definiować, to się może okazać dopiero w spotkaniach i rozmowach z ludźmi, których to dotyczy.
Czy stosunek do zdjęć ludzi ma wsi był inny niż w mieście?
– Robiłam działania fotograficzne z mieszkańcami miast w Gdyni, Krakowie, Wrocławiu czy Warszawie. Odbywały się zwykle we współpracy z instytucją – domem kultury, muzeum czy galerią. Odbiorcami i odbiorczyniami było głównie audytorium danej instytucji. Te osoby przychodziły do instytucji, a nie odwrotnie. Pojawiały się rodzinne zdjęcia, rozmawialiśmy o nich, ale dla mnie to były sytuacje zawodowe, a dla osób, które dzieliły się zdjęciami, to było uczestnictwo w ofercie kulturalnej instytucji. To się czuło w charakterze relacji podczas takiej akcji, czy warsztatu. Inaczej jest w sytuacji, gdy dwie osoby spotykają się w swoim wolnym czasie, w domu jednej z nich. Sytuacja jest inna, bo relacja jest inna.
Pewnym wyjątkiem była akcja „Strój na niedzielę” podczas Miesiąca Fotografii w Krakowie w 2013 roku. W czterech dzielnicach mieszkaniowych Krakowa rozstawiliśmy się przy osiedlowych sklepach z przenośnym studiem fotograficznym i zapraszaliśmy do wykonania portretów fotograficznych. Jak kiedyś fotograf przy niedzieli. To było działanie kierowane poza grono stałych odbiorców galerii Bunkier Sztuki, która organizowała to wydarzenie. Miało charakter lokalny, to ja byłam gościem na „terenie” osób, które fotografowałam, a nie odwrotnie. Spotkanie działo się w przestrzeni osiedla, życie toczyło się wkoło, w wolnym, codziennym czasie. To skracało dystans, na pewno.
Co wpływa na ten dystans i czy on ma jakieś konsekwencje dla Twojego działania?
– Im mniejszy ośrodek, w którym rozmawiamy o zdjęciach, tym relacje między osobami uczestniczącymi w działaniu bywają mocniejsze. Prowadziłam projekty dotyczące wspomnień i fotografii rodzinnych w Augustowie czy Stalowej Woli, czyli w małych miastach. To były działania z prywatnymi archiwami, które dotyczyły kin. Zarówno w Augustowie, jak i Stalowej Woli w okresie powojennym było tylko jedno kino, więc wszyscy mieli wspomnienia związane z tymi samymi miejscami, filmami, premierami, koncertami. To są na tyle duże miasta, że oczywiście nie wszyscy się tam znają osobiście, ale jednak łączyło ich wspólne, wyraziste doświadczenie. Byli u siebie.
Gdy realizuję działania w galerii w dużym mieście, to wektor jest odwrotny – ja zapraszam do instytucji, oni przychodzą i są nie u siebie. W małej miejscowości to raczej ja jestem zapraszana. W średnim – to jest pół na pół.
Kiedy robiliśmy podsumowanie tych działań, a na sali było prawie dwieście osób, to bezpośredniość ich kontaktów była możliwa. Ludzie komentowali, dopowiadali własne historie, bo mieli wspólny punkt, który ich łączył. To ważne, bo praca z tym, co ludzi łączy, ma integrujący charakter. Ja lubię pracować w tych społecznościach, gdzie są sieci relacji, których ja nie znam, a które – dzięki mojej pracy – zaczynają się zagęszczać. Może być tak, że ci ludzie po wszystkim wpadną na siebie przypadkiem i będą się kojarzyć. W Krakowie czy we Wrocławiu jest to mniej prawdopodobne.
Przy wspólnym oglądaniu zdjęć ludzie też się otwierają, czasami dzielą się bardzo prywatnymi historiami, nawet bardzo intymnymi, przeżywają emocje. I często podczas takich warsztatów powstaje poczucie wspólnego doświadczenia. To jest bardzo cenne, ale w warunkach dużego miasta to się kończy wraz z końcem zajęć, warsztatu, działania.
Wróćmy jeszcze do „Wędrownego Zakładu Fotograficznego”. Co chciałaś osiągnąć, tworząc sytuację robienia komuś zdjęcia?
– Próbowałam stworzyć sytuację, która będzie dla tych osób… miła.
Miło jest dostać swoje zdjęcie, na którym się ładnie wygląda, które jest porządnie zrobione, i które się dostaje do ręki. Ja chciałam, by tej osobie było miło.
Nie miało znaczenia, gdzie to się dzieje, czy pod marketem na osiedlu, czy na ławce pod drewnianym domem. Starałam się rozmawiać, ustalić, czego chce czy potrzebuje. A w sytuacji, w której to było zdjęcie robione w domu, aranżowaliśmy ten moment wspólnie.
Ale zdarzały się sytuacje, gdy ja robiłam korzystne według mnie zdjęcie, a tej osobie zbierało się na płacz. To moment, w którym człowiek musi się zmierzyć z mijającym czasem, swoim wyglądem. To nie zawsze jest miłe.
W swojej praktyce animacyjnej oprócz sytuacji wspólnego oglądania zdjęć i robienia zdjęć innym, tworzyłaś też sytuacje, w której to ludzie mogli sami robić zdjęcia. Możesz więcej o tym opowiedzieć?
– Zdarzało się, że stwarzałam ludziom przestrzeń do robienia zdjęć, głównie dzieciom i młodzieży. To było inspirowane projektem „Świat” Piotra Janowskiego, w którym artyści dali dzieciom z dwóch małych bieszczadzkich wsi, Jasionki i Krzywej, aparaty fotograficzne, by fotografowały otaczający ich świat. Wyszły fenomenalne zdjęcia.
Ten projekt dla wielu animatorów i animatorek kultury był pośrednią inspiracją do działania. Ja też tak robiłam. Ten sposób pracy rozumiałam jako próbę stworzenia dzieciom upodmiotawiającego doświadczenia, które polega na tym, że są pełnoprawnymi twórcami. To sytuacja, w której one dostają głos, aby opowiedzieć o sobie i ktoś tego głosu z zainteresowaniem słucha. Dorośli mogą wtedy poznać punkty widzenia dzieci. W tym kontekście fotografia może być okazją do wzajemnego poznawania swoich punktów widzenia.
Jak pracowałam? Zawsze były zajęcia wprowadzające, rozmowy o fotografii, o miejscu, w którym mieszkają, a potem one robiły zdjęcia i powstawała z nich wystawa.
Dzieci były zaangażowane we wszystkie etapy procesu twórczego. To miało być upodmiotowiające, miało uczyć zabierania głosu, fotografia uczy wybierania, też uczy procesu, nie chodzi tylko o cyknięcie, ale o całe działanie – wybieranie, drukowanie, robienie wystawy i zapraszanie gości, a potem wernisaż. Ale warto pamiętać, że to były inne czasy, sprzed instagrama i smartfonów.
Zakończyłaś działania „Wędrownego Zakładu Fotograficznego”, wydałaś książkę i sprzedałaś samochód, którym wtedy jeździłaś. Nad czym teraz pracujesz?
– Fotografia rozwijała się nie tylko w fotografię artystyczną i prasową, ale też w ścieżkę fotografii domowej, amatorskiej, prywatnej. To jest taka ścieżka, która ma nieopisaną historię. W ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pracuję obecnie nad archiwami społecznymi i archiwami prywatnymi osób, które pochodzą ze wsi. Oglądam zdjęcia, które były wykonywane dla osób ze wsi, czasem przez sąsiadów, a czasem na zamówienie u wędrownego fotografa, czasami w miasteczku – ale na warunkach, które dyktowali zamawiający.
W tych prywatnych zdjęciach chcę zobaczyć historię obecności fotografii na wsi. Dziś archiwalna fotografia wsi jest znana przede wszystkim jako fotografia etnograficzna czy efekt hobbystycznego fotografowania przez osoby z warstwy ziemiańskiej, a mnie interesuje sytuacja, gdy fotografia i aparat były wewnątrz społeczności. Były – jak niektórzy proponują – fotografią chłopską. W ten sposób można zobaczyć oddolną, codzienną historię społeczną wsi, często też nieopisaną, ale też można zaobserwować moment, gdy fotografia upowszechniła się na wsi.
A czy „Wędrowny Zakład Fotograficzny” wraca jeszcze do Ciebie?
– Po publikacji książki zdarzało się, że ktoś pisał do mnie, że w opisywanej historii rozpoznał swoich rodziców lub dziadków i prosił o przysłanie zdjęcia. Robiłam to, bo były to sytuacje, w których nie miałam żadnych wątpliwości, że to członek czy członkini rodziny. Zdarzyło się też, że ktoś, porządkując rzeczy po rodzicach, znalazł zdjęcie z napisem na odwrocie „Wędrowny Zakład Fotograficzny” i guglując trafił na mnie i na książkę.
Tak jak dawni fotografowie przechowywali klisze, tak ja przechowuję te pliki z fotograficznymi portretami, które mają charakter rodzinny i prywatny.
Agnieszka Pajączkowska – kulturoznawczyni, badaczka historii codziennych praktyk fotograficznych, twórczyni projektów fotograficznych i kulturalnych, animatorka kultury, kuratorka, edukatorka wizualna, autorka projektu i książki “Wędrowny Zakład Fotograficzny” (2019, Wyd. Czarne). Dwukrotna stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w obszarze „Sztuki wizualne” (2015 i 2020). Absolwentka studiów doktoranckich w Instytucie Kultury Polskiej UW.
Od 2018 wchodzi w skład rady programowej Instytutu Fotografii Fort. Współpracowała m.in. z Towarzystwem Inicjatyw Twórczych „ę”, Towarzystwem Krajoznawczym Krajobraz, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Fundacją Archeologii Fotografii, Kolektywem Terenowym, Miesiącem Fotografii w Krakowie, Fundacją im. Zofii Rydet, Domem Spotkań z Historią. W latach 2018-2020 pomysłodawczyni i koordynatorka projektu „Szkoła patrzenia. Projekt edukacji wizualnej”.
Publikowała m.in. w „Kontekstach”, „Zagładzie Żydów”, „Widoku”, „małej kulturze współczesnej”, „Res Publice”, „Krytyce Politycznej”, „Wysokich Obcasach”. W 2019 roku wydała wraz z Aleksandrą Zbroją książkę „A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi” (2019, Wyd. Poznańskie). W 2016 roku otrzymała tytuł Kulturystki Roku Radiowego Domu Kultury, w 2020 została laureatką Nagrody im. Beaty Pawlak i Nagrody im. Wiesława Kazaneckiego, była nominowana do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Obecnie pracuje nad projektem wizualno-literackim dotyczącym historii fotografii na wsi. Jest mamą dwuletniej Heleny.
Nagroda imienia Beaty Pawlak przyznawana jest od 2003 roku za tekst na temat innych kultur, religii i cywilizacji opublikowany w języku polskim w okresie od 1 lipca poprzedniego roku do 30 czerwca bieżącego roku. W ten sposób wypełniana jest ostatnia wola Beaty Pawlak, dziennikarki i pisarki, która 12 października 2002 zginęła w zamachu terrorystycznym na indonezyjskiej wyspie Bali. Ustanowiony Jej testamentem i noszący Jej imię Fundusz, powierzony został Fundacji im. Stefana Batorego.
Za rok 2020 kapituła nagrodziła Agnieszkę Pajączkowską. „Autorka w ciągu pięciu lat przemierzyła setki kilometrów polskiego pogranicza, proponując spotkanym ludziom zrobienie zdjęcia w zamian za opowieść lub coś do jedzenia. Powstała wielowymiarowa opowieść o codziennej rzeczywistości przygranicznych wsi, coraz bardziej wyludnionych i zamieszkanych przez głównie starych ludzi, o powikłanych losach i traumach spowodowanych przez wojnę i przesiedlenia, o odbijającej się w osobistych wspomnieniach historii” - tak opisano jej książkę „Wędrowny Zakład Fotograficzny”.
Osobom zainteresowanym podejmowaniem dzialań z wykorzystaniem fotografii polecamy:
- Pomysły do zrobienia - zbiór scenariuszy działań społeczno-kulturalnych zebranych przez Towarzystwo Inicjatyw Twórczych Ę. Znajdują się tam m.in. instrukcje do działań inspirowanych projektami Agnieszki Pajączkowskiej:
- Zdjęcie za opowieść
- Firma portretowa
- Ślubne historie
- Historie rodzinne
- Materiały edukacyjne i działania prowadzone przez Centrum Archiwistyki Społecznej.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.