Wyprowadzili się na Warmię z Warszawy. Ona piętnaście, on trzydzieści lat temu. On został „zesłany” na wieś przez dyrektora SOS-u [1], miał się wyciszyć i po wakacjach wrócić do liceum. Ona rzuciła pracę w firmie brokerskiej. Mieszkają w Nowym Kawkowie, w sprowadzonej spod Rzeszowa chyży. W drugiej założyli muzeum. O tym, jak płynie czas opowiadają Joanna Posoch i Piotr Romanowski.
Jesteście bardzo zajęci, a ja myślałam, że po przeprowadzce na wieś człowiek ma więcej czasu.
– Zacznijmy od tego, że niektórzy ludzie twierdzą, że czas nie istnieje – śmieje się Joanna.
– Lub cytatem z „Piątego elementu”, że czas nie ma znaczenia, liczy się tylko życie – uzupełnia Piotr.
– To oczywiste, że kiedy przenosisz się na wieś, nagle masz więcej czasu. W mieście twój czas ktoś ustawia. Inaczej jest na wsi. Po przeprowadzce wyzwalasz się ze starego życia. Wiesz co? Ja już tak długo tutaj mieszkam, że chyba trochę teoretyzuję.
No więc... co robicie z czasem?
– Naszym ostatnim dziełem jest Żywe Muzeum Lawendowe im. Jacka Olędzkiego. Ponieważ mieszkając na wsi mieliśmy dużo czasu – śmieje się Joanna – wymyśliliśmy sobie zajęcia, które lubimy. Nasze muzeum jest takim właśnie miejscem, w który rozmaici ludzie z miasta i ze wsi mogą poczuć, że czas jest kategorią względną. Zachodzi w nim bardzo subtelne zjawisko cofania się w czasie. Obcujemy ze starymi sprzętami, starym budynkiem, historią. Przy czym prowadzimy tu współczesne aktywności: warsztaty zielarskie, praca z lawendą… Jest tez mini kino, biblioteczka, odbywają się koncerty…
Chcemy poruszać się w kilku obszarach. Pierwszy obszar to: „mieć czy być”, drugi: „kultura – natura” i trzeci, najważniejszy to opozycja: „swój – obcy”. Ma on na Warmii kontekst kulturowy związany z przesiedleniami, emigracją ludzi z miast, wizytami niemieckich wycieczek, obecnością ludzi, którzy po przesiedleniach już się tutaj umościli, mają dzieci i te dzieci czują się tu już u siebie. To wszystko tworzy taki szczególny rodzaj kulturowego tygla, w którym stoi nasza łemkowska chyża.
– Samo jej postawienie wywołało temat, bo nagle wszyscy musieli skonfrontować się z sytuacją, że łemkowska, więc teoretycznie jakby nie stąd. Obcy gatunek inwazyjny.
– Nieinwazyjny. Mój nieżyjący już sąsiad powiedział na jej widok: „Oj pani, ja to w takim domu wychowałem się”. I to jest sytuacja, która mnie porusza. Myślę sobie, że to ma sens, spotykać z sobą te różnice, bo jest to fajna droga do uświadamiania sobie stereotypów.
– Jeśli wejść głębiej, to trzeba zauważyć, że chyża, jak to Asia ładnie określiła, przyszła tu za ludźmi. Na te tereny zostało przesiedlonych wielu Łemków i tym przesiedleniom towarzyszyła idea wynaradawiania, a więc ci ludzie, nie dość, że swoich domów tu nie przywieźli, to w ogóle nie odtwarzali tutaj swojej kultury. W związku z tym ten dom, który teoretycznie mógłby wywołać poczucie obcości, okazuje się jak najbardziej swój. Dogonił tylko pewną sytuację.
Co robiliście wcześniej?
– Przedtem był Greenpeace i stowarzyszenie Ręką Dzieło, które przez wiele lat bardzo dynamicznie tutaj działało. Ja te działania nazywałem zderzeniem kultur, czyli znów pojawia się temat „swój – obcy”. Bo przecież ja nikogo nie zmuszałem do tworzenia w taki, czy inny sposób. To wynikało z jego wychowania, przeszłości. Organizowaliśmy wystawy twórczości wiejskiej i nagle okazywało się, że na ścianie wiszą obok siebie prace ludzi, którzy nie mają nawet szkoły podstawowej i prace wykładowców z Akademii Sztuk Pięknych. I to właśnie one nawiązują dialog z odbiorcą. Nie nazwiska. Nie przeszłość tych ludzi. Nie plecak…
– Co ciekawe – dodaje Piotr – jesteśmy w książce naukowej „Współczesna sztuka ludowa Warmii i Mazur”. To dla mnie zaszczyt, bo myśmy robiąc te wystawy nie przewidzieli takich efektów. To było intuicyjne działanie, które jak się okazało, podniosło z jakiegoś szalonego upadku tutejszą sztukę ludową. W tej sztuce właściwie nic się nie działo. No bo przecież spotykały się tutaj kultury, które nawzajem się siebie bały. Rodowity Warmiak o imieniu Erich, mój serdeczny przyjaciel, podając rękę, przedstawiał się: „Irek”. A kiedy parę lat temu przyszedł do mnie do pracy pan ze wsi, to na wstępie wyznał, że musi mnie o coś spytać: „No bo, czy panu nie przeszkadza, że ja jestem Ukrainiec?”. I jeszcze… jak ktoś pomalował okna na niebiesko, to potem udawał Greka, że to przez przypadek, bo miał tylko niebieską farbę. To było fajne działania, które, odważyłbym się powiedzieć, zaprocentowały w województwie, ruszyły z kopyta różne jarmarki. To tyle w ramach zbowidowskiej autopromocji.
Dlaczego to robicie?
– Bo to jest fajne! – mówi Joanna. – Przychodzą obcy ludzie do muzeum, a jak wychodzą, to przytulamy się i wszystkim żal, że odjeżdżają. Podczas prowadzonych w muzeum warsztatów uczymy oczywiście domowych technik wytwarzania różnych substancji, ale jest to również pretekst, żeby się zintegrować.
– Staramy się z ludźmi zaprzyjaźniać. I obracać w obszarze dobrej energii, którą ma w sobie każdy, nawet ci najbardziej naburmuszeni. Osobiście niezwykle mnie fascynuje rozpuszczanie takich stanów w ludziach.
– Staramy się też, żeby było pięknie – dodaje Joanna. – Bo jak człowiek patrzy na piękno, to przemienia się jego wnętrze. A kiedy patrzy na szpetotę, to też ma echo wewnętrzne, nikomu nic się nie chce, nic nie ma sensu, bo i tak wszystko jest brzydkie. A my byśmy chcieli, żeby wszystko miało sens, najdrobniejsze rzeczy, najdrobniejsze czynności.
– Jest jeszcze jeden aspekt – Piotr dotyka drewnianych bali. – Ten dom jest stary. On jest nasycony 150 latami ludzkiego życia. A to z kolei przywołuje wartości towarzyszące dawnej wsi: współpraca, wspólnotowość, życie zgodnie z naturą, dobre jedzenie, smak życia…
Największy sukces?
– Że przeżyliśmy… jeszcze – mówi po namyśle Joanna.
– Mój osobisty sukces polega na tym, że jestem aktywistą Greenpeace'u. Lubię się tym chwalić, bo jest to prowokujące. Prowokowanie zawsze lubiłem, ponieważ prowokowanie wybudza. Każdy z nas lubi zasnąć w jakiejś myśli, przyzwyczaić się do niej. Tymczasem świat się zmienia i ta myśl dotyczy rzeczywistości sprzed dziesięciu minut, nieaktualnej.
Uzupełniając słowa Asi, sukcesem jest nie tyle fakt, że jeszcze żyjemy, ale że w ogóle żyjemy, bo każda chwila jest najważniejsza W ten sposób wracamy do pytania o czas, które zadałaś na początku. Żyjąc na wsi nauczyłem się dostrzegać siebie. Może brzmi to trochę patetycznie, ale myślę, że w mieście jest z tym trudniej – trzeba być bardzo silnym i zdecydowanym, żeby ruszyć drogą samoobserwacji. A wieś temu sprzyja, szczególnie taka wieś, do której trafiłem wiele lat temu, że wszędzie trzeba było iść na piechotę. A idąc pieszo, nie masz szans nie dostrzec świata, nie wejść z nim w jakąś relację. Trafisz na ślimaka i masz wybór: obejść go, czy nie. A jak go rozdepczesz, to potem z tym idziesz i coś ci tam w środku dzwoni.
– Czuję, że muszę uzupełnić swoją myśl, bo ona była zbyt prosta. Jestem przeszczęśliwa, że udało mi się wymyślić, zrealizować i kontynuować historię zupełnie bajkową, bo to nie jest takie oczywiste uprawiać lawendę na Warmii. To jest pomysł trochę surrealistyczny. I że ta idea wydała takie przyjemne owoce: powstała fundacja, a wcześniej udało nam się zebrać na portalu „Polak Potrafi” środki na założenie Lawendowego Muzeum. To w zasadzie cud. Ja na to mówiłam „święte pieniądze”, z dobrego życzenia innych ludzi.
– Ludzie nam nawet po złotówce wpłacali. A ile ty zrobiłaś dla lawendy w Polsce! Powstały nowe lawendowe pola.
– Wysłaliśmy nasiona ofiarodawcom i w pewnym momencie naszła mnie taka refleksja: „Piotruś, co ja zrobiłam? Zmieniłam ekosystem w tym kraju!”. Wyobrażasz sobie te tysiące łanów lawendy w Polsce? Jak to wpłynie na ekosystem?
– Ale na szczęście – śmieje Piotr – odgrzebaliśmy, a właściwie nie my, tylko lokalny browar, że już Kopernik łoił tutaj browary z lawendy.
– I tak niespodziewanie wpisałam się w miejscową tradycję, bo skoro było tyle lawendy, by robić z niej piwo na zamku, to musiała tu rosnąć. Spotkałam też pewnego pana na targu w Olsztynie, który powiedział, że u niego na polu dzika lawenda wysiewa się od przedwojny.
Największa porażka?
– Borelioza – mówi Piotr. – Wiesz, natura odwdzięczyła mi się w ten sposób, że jakaś mała istota zaraziła mnie strasznym świństwem.
– Ja nie mogę sobie przypomnieć żadnej porażki. Oczywiście miewam kryzysy, ale porażka, w moim rozumieniu, to trwałe niepowodzenie, a ja staram się za wszelką cenę, ze wszystkich sił tego unikać.
Plusy i minusy życia i pracy razem?
– To na pewno zleży od osób, które tworzą parę. U nas jest tak, że my się uzupełniamy. Czego ja nie umiem, umie Piotruś. I na odwrót.
– Ja umiem odpoczywać – wyjaśnia ze śmiechem Piotr.
– Ja umiem pracować. A wypoczywać uczę się od Piotrusia.
Marzenia?
– Marzę o tym, żeby wszystkie istoty żyły w pokoju i doświadczały szczęścia.
– To jest również moje marzenie – mówi Joanna i dodaje ze śmiechem – i one, te czujące istoty, mogą też doświadczać spokoju i szczęścia w naszym muzeum.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)