Zbliżające się Zaduszki to dobry czas, żeby wspomnieć tych, którzy odeszli, a chciałoby się, żeby tu jeszcze z nami zostali. Ja chciałabym podzielić się swoją pamięcią o trzech wyjątkowych osobach, które spotkałam na różnych etapach swojej pozarządowej „kariery” i których tak bardzo brakuje.
Ludka i Henryk
„Wujec jest skromny i niepozorny. Wielkie słowa sprowadza do konkretnych czynów. Ruchliwy i pracowity jak mrówka. Gdyby każdy Polak był Wujcem, bylibyśmy drugą Japonią” – tak Henryka Wujca opisał Jarosław Kurski w swojej książce „Wódz” i takim go sobie przez kolejne lata wyobrażałam, zanim szczęśliwy los dał mi go poznać osobiście. I choć często spotkanie idola kończy się rozczarowaniem, bo nikt nie jest tak idealny, jakim go chcemy widzieć, to moje spotkanie z Henrykiem było początkiem oczarowania człowiekiem, który okazał się jeszcze większy niż jego legenda.
Uwielbiałam słuchać – a miałam okazję wielokrotnie – jego i Ludki wspomnień z czasów Komitetu Obrony Robotników i bardzo żałuję, że kolejne pokolenia już z nimi nie porozmawiają. Nikt tak jak oni nie umiał pokazywać wielkiej Historii przez pryzmat codziennego wyboru pojedynczego człowieka, który niekoniecznie nawet planował tę historię pisać. Czasami po prostu próbował „nadać sens temu światu”, nawet gdy rozsądek podpowiadał, że się tego świata zmienić nie da.
Są więc dla mnie Wujcowie legendami walki z komuną, ale przede wszystkim ikonami mądrej, odpowiedzialnej, codziennej obywatelskości. Przed drugą turą wyborów prezydenckich w 2020 roku Henryk, już wtedy bardzo ciężko chory, napisał na Facebooku „Moi drodzy, jestem w prawdziwej desperacji, leżę w szpitalu w Otwocku i nie wiem, czy na niedzielę mnie wypuszczą. Jeżeli z powodu absencji jednego wyborcy, czyli mnie, Trzaskowski by przegrał, to będę chory jeszcze bardziej z rozpaczy. Namówicie kogoś, kto nie chodzi na wybory, aby tym razem poszedł w darze dla mnie, chorego Henryka Wujca i zagłosował na Trzaskowskiego, po wyjściu bardzo mu podziękuję".
Taki był, takim go zapamiętam i bardzo żałuję, że kolejne pokolenia nie będą miały okazji go takim poznać.
Marzena
Młodsze pokolenie nie miało okazji poznać Marzeny ani osobiście, ani z cudzych wspomnień, bo choć była w sektorze pozarządowym barwną i ważną postacią, nie mamy tradycji ani potrzeby pielęgnowania wspomnień nawet o tych, którzy na odnotowanie w pozarządowej historii z pewnością zasługują.
Ja z Marzeną zetknęłam się po raz pierwszy trzydzieści lat temu, gdy dopiero poznawałam warszawskie środowisko pozarządowe świeżo po przeprowadzce z rodzinnego Rzeszowa, a Marzena była szefową jednej z pierwszych instytucji wspierających organizacje pozarządowe. Zanim przyzwyczaiłam się – a z czasem polubiłam – do jej dość szorstkiego sposobu bycia, czasami brutalnej bezpośredniości i złośliwego poczucia humoru, wydawało mi się, że z takim stylem nie bardzo pasuje do środowiska pozarządowego, gdzie przecież chodzi także o to, żeby było miło.
Z Marzeną nie zawsze było miło – umiała i lubiła wkładać kij w mrowisko, bezlitośnie wytykać błędy i piętnować nieprawidłowości. Miała komfort instytucjonalnej i osobistej niezależności, nigdy nie musiała kalkulować, czy dobrze wyjdzie na mówieniu tego, co myśli. Wątpię zresztą, czy by umiała kalkulować.
Marzena była jedną z pierwszych osób, które mówiły o systemowym włączeniu organizacji pozarządowych w dialog społeczny, wskazując jednocześnie na konieczność głębszej refleksji nad tym, kogo, aspirując do współuczestnictwa w podejmowaniu decyzji, reprezentujemy, i czym właściwie ta reprezentatywność jest.
„Ustalenie, kto może usiąść do stołu, by wypracować rozwiązania, jest ważne zarówno dla podejmujących decyzje (czyje stanowisko jest wiążące?), jak reprezentowanych (kto ma pilnować naszych interesów?). Z braku lepszych rozwiązań często stosuje się metodę, którą trudno uznać za przejrzystą i bezdyskusyjną – wybiera się partnera akceptowalnego dla decydentów i niekwestionowanego przez reprezentowanych. W istocie oznacza to zamianę kryterium reprezentatywności na kryterium akceptowalności lub uznaniowości. Takie rozwiązanie nie jest i nie może stać się systemowe czy długofalowe. Akceptacja partnera przez pozostałe strony tylko po części niweluje trudności – jeśli bowiem traktować prowadzone rozmowy (lub negocjacje) poważnie, trzeba mieć pewność, że wypracowane efekty nie zostaną zakwestionowane nie tylko przez uczestników debaty, ale także tych, którzy w niej nie uczestniczyli” – pisała w 2007 roku w tekście „Kto ma prawo mówić w imieniu innych”.
Kilkanaście lat później nie jesteśmy ani trochę bliżej odpowiedzi na te wyzwania, a kolejni rządzący ciągle sami sobie wybierają tych, z którymi będą omawiać swoje pomysły. Dyskusje nad przywracaniem praworządności prowadzone wyłącznie z tą częścią środowiska, która obecnej władzy sprzyja(ła), czy faktyczna odmowa dialogu z organizacjami krytykującymi rządową strategię migracyjną pokazują, jak bardzo zmarnowaliśmy te wszystkie lata, kiedy można było budować zdrowe relacje między władzą a organizacjami oparte na czytelnych zasadach. Kolejne zatrzymania w sprawie Funduszu Sprawiedliwości pokazują zaś, jak mogą wyglądać relacje patologiczne, gdy żadnych standardów i wartości nie ma.
Bardzo brakuje dzisiaj kogoś, kto jak Marzena umiałby z równą pasją skrytykować polityka każdej opcji, gdyby na to zasłużył, bez autocenzury i kalkulowania, komu taka krytyka może być na rękę.
Katarzyna Sadło – trenerka, konsultantka i autorka publikacji poradniczych dla organizacji pozarządowych. Była wieloletnia prezeska Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Związana także z Ogólnopolską Federacją Organizacji Pozarządowych, Funduszem Obywatelskim im. Henryka Wujca i Stowarzyszeniem Dialog Społeczny. Członkini zarządu Fundacji dla Polski.
Źródło: informacja własna ngo.pl