CYWIŃSKI: Nikt poważny nie krytykuje pomocy i wolontariatów zagranicznych jako takich. Niemniej nie należy mylić wolontariatu za granicą z wolonturystyką. Uczestnik tej ostatniej przestaje być klasycznym wolontariuszem. Staje się klientem.
Chcesz zwiedzić odległy zakątek świata i pomóc przy okazji rozwiązać tamtejsze problemy? Nic trudnego – można przeczytać na wielu stronach internetowych – wystarczy połączyć wakacje z wolontariatem. W ten oto sposób reklamują się firmy oferujące coraz prężniej rozwijający się model turystyki nazywany przez te firmy „wolontariatem zagranicznym”, a przez badaczy turystyki „wolonturystyką”. Nic jednak nie przeczytam tam o etycznych dylematach związanych z połączeniem wakacyjnej przygody z „niesieniem pomocy” w jednym z wielu krajów globalnego Południa. Warto więc przyjrzeć się, co skrywa za sobą termin „wolonturystyka”.
„Wyprawa” zamiast wyjazdu
Mało kto wie, że turystyka jest jednym z najbardziej wpływowych zjawisk współczesnego świata. Aby się o tym przekonać, wystarczy szybki rzut oka na liczby. Światowa Organizacja Turystyki (UNWTO) wyliczyła, że w zeszłym roku odbyło się na świecie grubo ponad miliard zagranicznych wyjazdów turystycznych. W tym samym czasie Światowa Organizacja Handlu (WTO) ogłosiła, że turystyka generuje ponad 10% światowego produktu brutto i odpowiada za co dwunaste miejsce pracy na świecie.
Jednakże w ostatnich latach turystyka zagraniczna dynamicznie zmienia swój charakter. Globalna klasa średnia coraz rzadziej wybiera się na wczasy zorganizowane, a coraz częściej sama sobie organizuje wyjazdy – jest to pokłosiem zarówno rewolucji transportowej oraz internetowej zapewniających każdemu narzędzia do zaplanowania i zorganizowania własnego wyjazdu, jaki i typowego dla naszych czasów buchającego indywidualizmu połączonego z marketingiem własnej osoby. O wiele silniejszym elementem statusu społecznego jest bowiem nasza „wyprawa” do Etiopii, niż „wyjazd z biurem podróży” do Turcji.
Rynkowe zasady
Jednym z najszybciej rozwijających się modeli turystyki, zwłaszcza wśród mieszkańców krajów anglosaskich pomiędzy 18 a 30 rokiem życia, jest tak zwany „gap year”. Czym on jest? Współczesnym grand tour, pozostałością po micie hippie trail. Przerwą od codzienności, dłuższym wyjazdem w daleki świat, zazwyczaj w czasie studiów, nierzadko połączonym z zarobkowaniem lub pomaganiem. Jeszcze kilkanaście lat temu „gapyerowcy” sami sobie wszystko organizowali, dziś rynek wyczuł wśród nich swoją klientelę. Szybko powstały więc programy typu „work and travel” czy „wolonturystyka”. Ta ostatnia poddawana jest coraz silniejszej krytyce.
„Wolonturystyka” to krótkoterminowy wyjazd, w którym „łączy się” turystykę i pomaganie. Jednakże w odróżnieniu od klasycznego wolontariatu za granicą, który organizowany jest zazwyczaj przez przeróżne NGO, pakiet woluntarystyczny można wykupić u zwykłego pośrednika, który jest normalną firmą działającą na zasadach rynkowych (czyli podstawowym jej celem jest generowanie zysku). Za wyjazd taki uczestnik musi zapłacić (zazwyczaj jakieś 700-1000 dolarów za tydzień, bez przelotu), w zamian kupuje on „usługi” – możliwość niesienia pomocy, możliwość samorozwoju, możliwość wpisania tego doświadczenia do CV, możliwość przeżycia przygody życia. Płaci również za to, że na miejscu wszystko jest zorganizowane, czyli jest to pewna forma wyjazdu all inclusive.
Więcej szkody niż pożytku
Gdzie można wyjechać? Project Abroad – jedna z największych firm „wolonturystycznych” na świecie – oferuje wyjazdy do 27 krajów globalnego Południa, w tym do Indii, Kambodży, Peru, Etiopii, Neplu czy Ghany. Co poza zwiedzaniem można tam robić? Na przykład opiekować się zagrożonymi zwierzętami, pomagać w rozwoju farm organicznych, budować szkoły lub nauczać angielskiego dzieci w domach dziecka. Ten ostatni typ aktywności spotkał się przed paroma laty z ogromną krytyką z ramienia UNICEF. Według raportu tej organizacji wolonturystyka sierocińcowa napędza popyt na „sieroty”, jej konsekwencją jest niepotrzebne oddzielanie dzieci od ich rodzin. Według danych UNICEF, w Kambodży odnotowano w przeciągu pięciu lat 75-procentowy wzrost liczby dzieci oddawanych do domów dziecka – głównym powodem oddawania dzieci jest bowiem niemożność zapewnienia przez rodziców swoim pociechom edukacji i wiara w szansę nauczania dziecka przez obcokrajowców.
Wiara ta jest złudna. Albowiem nie wiedzą oni, że ci nauczyciele nie mają żadnego pedagogicznego i kierunkowego przygotowania. Dlaczego? Pośrednicy wolonturystyczni nie wymagają od uczestników żadnych certyfikatów zawodowych ani językowych. Ograniczyłoby to bowiem liczbę potencjalnych klientów, a zatem i zysk. Poza tym specjaliści krytykują również to, że co kilkutygodniowa zmiana opiekunów wpływa na poczucie wyobcowania wśród porzuconych już dzieci. To jest tylko jeden, choć najgłośniejszy, z wielu przykładów, gdy niewykwalifikowani wolontariusze przynosili więcej szkód, niż pomocy. Choć – co warto podkreślić – wiedzeni byli niejednokrotnie autentyczną chęcią pomocy i do dziś żyją w nieświadomym poczuciu dobrze wykonanej pracy. Napisałem „niejednokrotnie” – bowiem według badań przeprowadzonych w Anglii na wolonturystach, empatia jest tylko jednym z motywatorów do wykupu takich wolon-wakacji. Inne to: egoistyczna chęć przeżycia przygody lub zdobycia dobrze wyglądającego w CV doświadczenia.
Klient, nie wolontariusz
Pomaganie jest jednym z najtrudniejszych elementów w stosunkach międzyludzkich. Jedną z najbardziej skomplikowanych form pomocy (i tym samym najtrudniejszych oraz najbardziej ryzykowanych z punktu widzenia powodzenia) jest pomoc rozwojowa. Pomoc taka jest jeszcze trudniejsza, gdy dotyczy relacji międzykulturowych i oddalonych geograficznie. Natomiast zdarza się, że jest ona sensowna, efektywna i przynosi zamierzony efekt. Dlatego nikt poważny nie krytykuje pomocy i wolontariatów zagranicznych jako takich (a na pewno nie ja), choć oczywiście da się znaleźć argumenty teoretyków postkolonialnych podważających idee pomocy rozwojowej.
Niemniej nie należy mylić wolontariatu za granicą z wolonturystyką. Uczestnik tej ostatniej bowiem, według wszelkich definicji, przestaje być klasycznym wolontariuszem. Staje się klientem (choć, jeżeli program jest sensowny, to czasem może przynieść jakieś pozytywne skutki). A jak zauważyła kiedyś Alicja Nowaczyk, inicjatorka kampanii Aware Volunteer: „Jedną z najgorszych konsekwencji wolonturystyki jest swoiste promowanie poglądu, że pomoc rozwojowa jest łatwizną. Uczestnikom takich programów, częściowo podświadomie, przekazuje się mylący komunikat: Zobacz, jak niewiele potrzeba. Wystarczy, że pobędziesz tu dwa tygodnie, i dzięki temu świat stanie się lepszy. (…) Wolonturystyka bazuje bowiem na odgórnym przeświadczeniu o wyższości kompetencji zagranicznego turysty nad kompetencjami społeczności lokalnej”.
Fabryka pomocy
Dlatego zanim zdecydujemy się na wolontariat zagraniczny trzeba to poważnie przemyśleć. Zbadać czy pieniądze, które musimy za to zapłacić, nie mogą zostać wydane z większym pożytkiem, dobrze przestudiować raporty ewaluacyjne z dotychczasowych programów organizacji pośredniczących (choć większość komercyjnych pośredników wolonturystycznych w ogóle nie przeprowadza ewaluacji) oraz zastanowić się nad swoimi kompetencjami i motywacjami. Bez tego bardzo łatwo można stać się nie tyle wolontariuszem, co klientem fabryki pomocy.