W testamencie chodzi o mój wpływ na to, jak będzie żyło kolejne pokolenie
Z okazji Międzynarodowego Dnia Dobroczynności Testamentowej dzielimy się z Wami historią Zuzanny, która w testamencie uwzględniła fundację wspierającą osoby z niepełnosprawnością. Jak twierdzi Zuzanna, świadomość, że w tym dokumencie może przekazać środki finansowe na to, żeby dzieło jej taty – doktora Piotra Janaszka – było kontynuowane, a pamięć o nim i jego pracy przetrwała, daje jej niezwykłą satysfakcję.
Kiedy wspominam swoje dzieciństwo, z pełnym przekonaniem stwierdzam, że było udane. Byłam szczęśliwym dzieckiem, kochanym przez rodziców, chociaż taty było w moim życiu zdecydowanie mniej niż mamy. Częściej w domu go nie było niż był, a kiedy pojawiał się, zdarzało mu się zasnąć w trakcie zabawy. W rodzinnej kolekcji mamy takie zdjęcie, na którym tato, mający za zadanie uśpić mnie i siostrę Olgę, sam pierwszy zasypia, a my szalejemy na całego. Był za to rannym ptaszkiem – o piątej rano w całym bloku na V osiedlu w naszym rodzinnym Koninie, rozlegał się stukot maszyny do pisania – to doktor Piotr Janaszek, lekarz i społecznik – realizował swoją dziennikarską pasję, mając do dyspozycji kilka porannych godzin.
Nie wiedziałam, że można żyć inaczej. Dla mnie było oczywiste, że tato ma ważną pracę, do której zresztą chętnie nas zabierał. Kiedy stworzył Oddział Rehabilitacji Dziecięcej w Szpitalu Wojewódzkim w Koninie, zdarzało się, że po pracy, brał „pod pachę” mnie, Olgę i gitarę, aby przez całe popołudnie pobyć z małymi pacjentami. Wierzył bowiem, że powrót do zdrowia to wypadkowa wielu czynników, z których domowa atmosfera przeplatana zabawą, tańcem i śpiewem stanowią bardzo ważny element. Rehabilitując swoich pacjentów, tato nie pracował wyłącznie z niesprawnymi nóżkami dziecka, ale śmiał się do niego, łaskotał je, aby zająć się nie tylko ciałem, ale również duszą. Przez dzieci nazywany był Doktorem, który leczył uśmiechem.
Byłam dobrą uczennicą, pilnie chodziłam do szkoły. Same nudy. Najciekawszy czas to ten po lekcjach. Tak jak większość dzieciaków w Polsce w latach 80., wychodziłam na podwórko, „wisiałam” na trzepaku, grałam w gumę i w klasy i biegałam po okolicy. A zimą, kiedy ktoś polał szkolne boisko wodą, mieliśmy lodowisko, na którym szaleliśmy do późnych godzin.
Wszystko zaczęło się w Mielnicy
Najbardziej wyczekiwanym momentem, który pamiętam z dzieciństwa, były wakacje. Co roku jeździłyśmy do Mielnicy nad Jeziorem Gopło. Tam od lat 80. tato organizował obozy harcerskie dla niepełnosprawnych. Z początku potrzebowałyśmy z Olgą nieco więcej uwagi, ale szybko dołączyłyśmy do zuchów, wraz z dziećmi z niepełnosprawnością tworzyłyśmy zastępy, zdobywałyśmy sprawności, aby w końcu pomagać jako wolontariuszki i opiekunki. Tato nauczył nas mądrego pomagania. Pokazał, że nasi rówieśnicy na wózkach są tacy sami jak my, mają takie same marzenia i obowiązki, oczywiście dostosowane do ich możliwości. Musieli wstawać na poranną gimnastykę, ścielić łóżka, a czasami nawet zdać raport karny i obierać za karę ziemniaki. Dzięki wakacjom w Mielnicy, dzieci nabierały przekonania, że wcale nie są gorsze i że mogą mieć własne marzenia. Dla mnie to było naturalne - pamiętam do dziś kolegę bez dwóch rąk, który nie tylko szybciej nauczył się jeździć na rowerze, ale również regularnie ogrywał mnie w tenisa stołowego.
Po wakacjach zostawały listy, które często dla dzieci z niepełnosprawnością były jedynym łącznikiem ze światem, w którym traktowano je na równi. Chociaż dzięki tygodniom spędzanym na obozie, dzieci te nabierały pewności siebie, powoli czuły, że stają się równoprawnymi bywalcami podwórka, a co więcej, w przeciwieństwie do swoich kolegów z sąsiedztwa, miały wspaniałe wspomnienia z wakacji. To, że na nich były, zawdzięczały mojemu tacie, który jako świeżo upieczony lekarz pracował w Koninie w pogotowiu. Karetką dojeżdżał do miast, miasteczek i wsi w całym województwie. Często trafiał do domów, w których mieszkało dziecko z niepełnosprawnością, o którym nikt nie wiedział. Zdarzało się, że wchodził do domu, w którym np. maszyna rolnicza kogoś okaleczyła, a za przysłowiową firanką odkrywał dziecko z niepełnosprawnością. I już nie odpuszczał! Dziecko trafiało na oddział rehabilitacyjny, potem na obóz harcerski w Mielnicy i rozpoczynało nowe życie.
Pomaganie mamy w genach…
Kto nauczył mnie miłości do ludzi i hojności? Poza tatą, moim wielkim autorytetem była jego mama, a moja babcia, po której zresztą mam imię – Zuzanna. Jej tata, a mój pradziadek – Piotr Niedziela – w 1910 r. założył warsztat ortopedyczny w Poznaniu. Babcia od najmłodszych lat towarzyszyła mu w pracy. Od samego początku miejsce to pełne było ludzi okaleczonych przez obydwie wojny. Po śmierci pradziadka Niedzieli, babcia Zuzanna przejęła warsztat i pracowała w nim do 80. roku życia. Zmarła w 2001 roku w wieku 81 lat…
Pamiętam rodzinne historie o tym, jak po zakończeniu II wojny światowej przyjeżdżali do babci ludzie z najdalszych zakątków kraju. Wtedy podróż do Poznania zabierała im nawet kilka dni! Potrzebowali protez rąk i nóg, bez których nie byli w stanie normalnie żyć. Zdarzało się, że babcia oferowała im nocleg u siebie w domu, aby w spokoju skończyć protezę, pas przepuklinowy czy buty ortopedyczne. Mam w pamięci taki obraz pracującej babci – do południa była w warsztacie, potem gotowała obiad dla siebie i swoich pracowników, a potem wracała do pracy. Dzień kończyła bardzo późno.
Nowe wyzwania…
Moje studia, bardzo szybko z beztroskiego czasu zamieniły się w życie pełne wyzwań – w grudniu 1998 r. tato zginął w wypadku samochodowym, a jadąca z nim mama, wiele miesięcy spędziła w szpitalu. Z dnia na dzień musiałyśmy z Olgą zadbać o wszystko, pozałatwiać setki spraw.
Pamiętam słowa babci Zuzanny o tym, że musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby to, co tato stworzył nie przepadło i trwało dalej. Dlatego właśnie zdecydowałyśmy się z Olgą porzucić życie studenckie w Poznaniu. Wróciłyśmy do Konina, by poprowadzić Fundację „Mielnica” stworzoną przez tatę. Przez kolejnych pięć lat pracowałyśmy nad jej stabilizacją i dzieło taty trwa do dziś, jednak już bez naszego udziału.
Kilka lat po studiach przyszły na świat moje dwie córki, które wychowaliśmy razem z mężem Konradem dzięki ogromnemu wsparciu mojej mamy i teściów. Dziewczynki zawsze były zaopiekowane, dziadkowie poświęcali im mnóstwo uwagi. Dzięki temu ja mogłam rozwijać Fundację PODAJ DALEJ, którą razem z Olgą, przyjaciółmi i pacjentami taty założyłyśmy w 2004 r., a Konrad swoją działalność jako przedsiębiorca.
Fundacja im. Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ od samego początku działała tak, aby osoby z niepełnosprawnościami nie tylko korzystały z jej wsparcia, ale również ją współtworzyły. Pragnęłyśmy, aby ideały, które zaszczepił w nas tato trwały. Od zawsze stawiałyśmy na niezależność, samodzielność i podmiotowe traktowanie takich ludzi. W ten sposób wypełniamy niespisany testament taty i wierzymy, że nie odbiegamy od tego, jak on by działał.
Napisałam testament i jestem szczęśliwsza!
W przeciwieństwie do taty, ja własny testament napisałam. Zrobiłam to po czterdziestce i uświadomiłam sobie, że nie chodzi w nim tylko o przekazanie dóbr materialnych, ale również o mój wpływ na to, jak będzie żyło kolejne pokolenie. Świadomość, że w testamencie mogę przekazać środki finansowe na to, żeby dzieło mojego taty było kontynuowane, a pamięć o nim i jego pracy przetrwała, daje mi niezwykłą satysfakcję.
Co więcej, myślę sobie, że w różnych częściach kraju, żyją ludzie, którzy na co dzień nie mają czasu ani nie czują powołania do pracy z potrzebującymi, ale chcą budować dla nich lepszy świat. Dlatego też piszą testament i obok swojej rodziny, uwzględniają w nim, choćby symbolicznie, Fundację im. Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ. Taki gest sprawia, że stajemy się nieśmiertelni – nawet kiedy nas zabraknie, będziemy żyć w pracy innych ludzi i w sukcesach naszych podopiecznych. A Fundacja będzie wspierać i uszczęśliwiać jeszcze więcej osób.
Po tym, jak napisałam testament poczułam się szczęśliwszym człowiekiem. Żyję pełniej, o nic nie muszę się martwić. Zabezpieczyłam dzieci, zabezpieczyłam Fundację, więc teraz… carpe diem!
Zuzanna Janaszek-Maciaszek