Mariusz Zaruski założył Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe ponad sto lat temu. Od tamtej pory organizacja przeszła wiele zmian, ale jej cel pozostał ten sam – ratowanie życia w górach. Jakie wyzwania stoją dziś przed ratownikami TOPR? Jak wygląda ich codzienna praca? Z jakimi dylematami muszą się mierzyć? O tym wszystkim opowiada Jan Krzysztof, naczelnik TOPR.
Małgorzata Łojkowska: – Jak to się stało, że zostałeś ratownikiem TOPR-u?
Jan Krzysztof: – Można powiedzieć, że kiedyś do TOPR-u trafiały takie dwie grupy ludzi. Do pierwszej należały młode osoby z okolic Zakopanego, które zaczynały głębiej interesować się górami. One szybko trafiały do tego zakopiańskiego środowiska jaskiniowego, wspinaczkowego, ratowniczego. Drugą grupę stanowili ludzie spoza Podhala, którzy od dłuższego czasu zajmowali się intensywnie sportową aktywnością górską prywatnie i dopiero w którymś momencie, często po kilkunastu latach, zgłaszali się do naszej firmy.
Ja byłem w tej pierwszej grupie. Jestem z Podhala, najpierw chodziłem po górach, potem pojawiły się jaskinie, klub wysokogórski. Uczęszczałem do szkoły średniej, która znajdowała się obok dawnej siedziby TOPR przy Krupówkach. Ratownictwo było taką naturalną ścieżką rozwoju. Bardzo wcześnie zacząłem działać w TOPR-ze, na początku społecznie. Ale wcześnie zacząłem też pracować zawodowo jako ratownik. To było w 1983 roku.
Teraz to wszystko trochę się zmienia. Ten wiek, w którym kandydaci zgłaszają się do naszej organizacji jest zdecydowanie wyższy.
Ile może wynosić obecnie średnia wieku kandydatów?
– Myślę, że zbliża się do trzydziestki. To jest związane z czasem, który trzeba poświęcić w tym pierwszym okresie na szkolenie, na dyżurowanie. To jest minimum półtora – dwa miesiące w roku. Trzeba też pamiętać, że ta praca jest na początku, a często przez całe życie, absolutnie społeczna. Trzeba mieć ustabilizowaną sytuację życiową, żeby móc sobie na to pozwolić.
Co trzeba zrobić, żeby zostać ratownikiem?
– Procedura jest kilkuetapowa. Na początku trzeba złożyć deklarację wstąpienia w poczet TOPR-u, przedstawić wykaz działalności górskiej – interesuje nas działalność wspinaczkowa, jaskiniowa, skiturowa. Jeżeli uznamy, że to doświadczenie jest wystarczające, można przystąpić do egzaminu. Ta pierwsza deklaracja musi być podpisana przez dwóch członków naszej organizacji – członków wprowadzających.
Czy ten wykaz przejść wspinaczkowych musi być bardzo dobry?
– Nie, ale wymagane jest wspinanie latem i zimą. Problemem jest to, że często kiedy ktoś jest dobrym skiturowcem, to się nie wspina. Jak ktoś się wspina, to nie jeździ na nartach. Posiadanie tych wszystkich umiejętności łącznie jest rzadsze.
W tej chwili robimy nabory mniej więcej co dwa lata. Egzamin jest teoretyczny i praktyczny, trwa dwa dni. Sprawdzamy umiejętność jazdy na nartach, podstawowe umiejętności wspinaczkowe, znajomość topografii Tatr. Jeżeli ktoś przejdzie egzamin pozytywnie, zostaje przyjęty w poczet kandydatów na okres dwóch lat. W tym czasie musi ukończyć cykl szkoleń – jaskiniowych, narciarskich, ścianowych, śmigłowcowych i innych. To wszystko kończy się znowu egzaminami. Poza tym oceniamy też ogólną aktywność, umiejętność współpracy w grupie.
Ile dokładnie czasu zajmuje staż kandydacki?
– Część tego czasu zajmują szkolenia, część towarzyszenie ratownikom na dyżurach – tu musi to być co najmniej 120 godzin pracy rocznie. Dla nas ważne jest to, żeby ten człowiek był w naszej społeczności, żeby on dowiedział się, czy mu to wszystko odpowiada, a my żebyśmy dowiedzieli się, czy on odpowiada nam.
Po zakończeniu szkoleń i złożeniu uroczystego przyrzeczenia uzyskuje się uprawnienia ratownika górskiego. I te kwalifikacje potem trzeba potwierdzać.
Ile osób przystępuje do tych pierwszych egzaminów?
– Około trzydziestu. Mniej więcej jedna trzecia odpada. Ale mieliśmy na przykład na poprzednich egzaminach grupę doskonałych taterników jaskiniowych. Naprawdę świetnych. Którzy nie jeździli na nartach. Powiedzieliśmy: „Wasze umiejętności są dla nas cenne, nauczymy Was jeździć na nartach i za dwa lata przystąpicie po raz drugi do egzaminu”. Oni w to weszli i w tej chwili są już kandydatami. Zwracamy więc uwagę na to, co jest dla nas interesujące, w co warto zainwestować.
Powiedziałeś, że w TOPR są ratownicy ochotnicy i zawodowi. Ilu jest jednych i drugich?
– Jak wiesz TOPR jest stowarzyszeniem, ma ponad trzystu członków. Mniej więcej stu osiemdziesięciu to jest ta grupa aktywnych osób, z uprawnieniami. Z tego z kolei czterdzieści osiem osób to ratownicy zawodowi.
Dodatkowo na okres zimy przyjmujemy około trzydziestu pięciu ratowników na umowy o pracę do zabezpieczenia niektórych stacji narciarskich. Ich wynagrodzenia finansują właściciele tych stacji.
Porozmawiajmy o strukturze. Wiele osób myśli, że wszystkie służby ratownicze w Polsce są państwowe, a TOPR jest stowarzyszeniem.
– Strukturę TOPR wymyślił w 1909 roku jego twórca Mariusz Zaruski. Pogotowie od początku było stowarzyszeniem, zostało zarejestrowane w sądzie galicyjskim we Lwowie. 10 października 1909 r. odbyło się zebranie założycielskie, a już 29 października 1909 r. nasza organizacja została zarejestrowana.
Jak to się stało, że TOPR powstał?
– Powstanie TOPR było związane z rozwojem turystyki górskiej w Tatrach. Zakopane było miejscem, w którym spotykała się elita intelektualna, artystyczna. Ludzie zaczynali coraz częściej chodzić po górach, zdarzało się coraz więcej wypadków.
Pojawiły się oddolne akcje ratunkowe i idea powstania pogotowia tatrzańskiego – naszym ojcom założycielom wydawało się, że jeżeli tego nie zrobią, to coraz więcej ich znajomych będzie umierać w tych górach.
Mariusz Zaruski długo nie mógł się przebić z tą ideą. Stało się to łatwiejsze po śmierci Mieczysława Karłowicza, znanego kompozytora, który był zresztą jednym z inicjatorów powstania organizacji. Karłowicz zginął w lawinie.
Obecnie nadal jesteśmy stowarzyszeniem. Nasza organizacja przeżyła dwie wojny, różne systemy polityczne. Przez pewien czas byliśmy częścią GOPR-u – który zresztą TOPR sam zakładał. Bo w którymś momencie ten ruch turystyczny pojawił się także w innych górach. Był też trochę kreowany, to były w dużej części ziemie odzyskane, władzom zależało na tym, żeby pojawiali się tam ludzie. Nasi ratownicy jeździli na dyżury do Karpacza i w Bieszczady. No i z oczywistych powodów zaczęli szkolić miejscowych, którzy koniec końców założyli swoje organizacje. W 1956 powstał GOPR skupiający te wszystkie grupy, którego częścią stał się TOPR, nazywany Grupą Tatrzańską GOPR. W 1991 wróciliśmy do naszej formy niezależności i do tej pory tak funkcjonujemy.
Dlaczego TOPR chciał być osobną organizacją?
Uważaliśmy, że tak będzie nam łatwiej działać, także pozyskiwać środki. Tatry to są też inne góry niż np. Bieszczady. Inne wypadki, inne potrzeby.
Ile kosztuje roczne utrzymanie TOPR-u?
– Ta kwota się zmienia i zależy od kosztów prac, które są niezbędne w danym roku do utrzymania śmigłowca. Remont generalny, który trzeba przeprowadzić raz na 1500 godzin lotu, kosztował w ostatnim czasie 25 milionów. Bieżąca obsługa śmigłowca to jest pięć i pół miliona złotych rocznie. Remont wraz z przebudową bazy śmigłowca, który ostatnio przeprowadziliśmy, kosztował blisko pięć milionów. Ta organizacja zatrudnia też 48 ratowników zawodowych – są koszty wynagrodzeń.
Łącznie koszt utrzymania TOPR w gotowości – poza śmigłowcem, wraz z wynagrodzeniami, kosztami obsługi bazy, szkoleniami, zakupami ekwipunku i sprzętu to rocznie grubo ponad dziesięć milionów złotych.
Z czego TOPR jest finansowany?
– Naszym głównym źródłem finansowania – w około 60 procent – jest dotacja celowa z MSWiA. Ta dotacja pozwala na pokrycie większości kosztów działania śmigłowca. Otrzymujemy także – na podstawie tej samej Ustawy o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach 15 procent dochodu z biletów wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego – to jest bardzo ważne źródło naszego dochodu, w tej chwili wynosi około trzech milionów zł rocznie. Wspiera nas także samorząd – z województwem małopolskim realizujemy programy zakupów sprzętu.
Ważnym źródłem finansowania są także nasi partnerzy sponsorzy. Firma BP zapewnia paliwo do wszystkich naszych pojazdów, Skoda użycza nam samochody. Salewa przekazuje nam część sprzętu. Poważnym sponsorem jest firma Polkomtel, właściciel sieci Plus. Wszyscy partnerzy, o których wspomniałem, są naszymi partnerami od dwudziestu, dwudziestu pięciu lat.
Pracę TOPR wspiera także Fundacja Ratownictwa Tatrzańskiego, która pozyskuje środki między innymi z 1,5%, jako organizacja pożytku publicznego. To bardzo istotne źródło finansowania naszych przedsięwzięć inwestycyjnych, zakupu sprzętu czy utrzymania sprawności technicznej śmigłowca – zwłaszcza w części trudnej wcześniej do przewidzenia. Wskazany wyżej remont bazy śmigłowca był sfinansowany właśnie z tych środków.
Ile jest miejsc, w których dyżuruje TOPR?
– Takim podstawowym miejscem naszej pracy jest siedziba przy ulicy Piłsudskiego w Zakopanym. Tutaj dyżuruje ratownik dyżurny, kierownik dyżuru i grupa ratowników nazywana grupą szturmową – gotowych do pierwszego działania. Drugim podstawowym miejscem jest baza śmigłowca, znajdująca się tuż obok szpitala w Zakopanem. W bazie dyżuruje dwóch pilotów, mechanik i czterech ratowników. Jesteśmy też w schroniskach – dyżurki TOPR są w Morskim Oku, w Pięciu Stawach, na Hali Gąsienicowej oraz przy kolejce na Kasprowym.
Jeżeli chodzi o zarządzanie wyprawami, to jaka jest struktura tego działania?
– Ratownik dyżurny to jest ten, który przyjmuje zgłoszenia. Kierownik dyżuru to jest osoba, która odpowiada za całość działań ratowniczych. On ma też możliwość wyznaczenia kierowników działań w terenie. Za każde działanie odpowiada konkretna osoba – konsultujemy się ze sobą, wspieramy w decyzjach, ale zawsze ktoś musi podjąć tę ostateczną decyzję.
To, co jest szczególne u nas – nie spotkałem tego nigdzie w żadnej formule zarządzania, to rotacja. To nie jest tak, że zawsze będziesz kierownikiem. Dzisiaj będziesz kierownikiem, ale jutro będziesz podwładnym.
Ta rotacja ma miejsce w ramach naszych wewnętrznych uprawnień, ale jest częsta.
Taka rotacja daje możliwość spróbowania pracy na różnych stanowiskach?
– Tak, i docenienia wagi pracy, którą wykonują inne osoby. Jeżeli komuś np. wydaje się, że bycie kierownikiem dyżuru jest proste – bo siedzi się w Zakopanem, nie idzie się w góry, to zwykle do pierwszego takiego dyżuru, kiedy trzeba podjąć decyzję, czy i co robimy, jaka jest taktyka i od tej decyzji zależy to, czy to się uda, czy nie.
Młody człowiek często chce być takim „specjalsem” – działać, zjeżdżać ze śmigłowca. To jest super zajęcie, ale w którymś momencie musisz wejść w tę pozycję odpowiedzialności za innych. I ratowników, i ratowanych.
Chociaż potem każdy sam musi ocenić, czy to nie jest przekroczeniem jego kompetencji – takich psychicznych. Nie każdemu to odpowiada. Mamy świetnych ratowników z wielkim stażem, którzy nie chcą się podjąć np. kierowania dyżurami czy działaniami. Mówią: ja nie chcę, ja się nie nadaję.
Czyli o tym, co się dzieje po tym, kiedy przyjdzie informacja o wypadku, decyduje kierownik dyżuru? Czy wychodzą ratownicy, czy leci śmigłowiec?
– Tak, decyduje kierownik dyżuru. On też zbiera odpowiednią grupę, czasami angażując specjalistów. Bo ratownicy też mają specjalizacje – są np. ludzie od dronów, nurkowie jaskiniowi, ratownicy, którzy znają się na materiałach wybuchowych, przewodnicy psów lawinowych.
Czy możemy wyróżnić jakieś rodzaje wypadków tatrzańskich?
– Wśród wypadków dominują takie nieszczęśliwe zdarzenia, jak potknięcie się, skręcenie nogi, upadek – ale nie z dużej wysokości, drobne zachorowania. Często zdarzają się utknięcia w takim terenie, gdzie kompetencje turysty, możliwości motoryczne, psychiczne, już nie pozwalają mu na dalsze działanie. Oprócz tego są wypadki, które nazwałbym specjalistycznymi – podczas wspinania w trudnych ścianach, w jaskiniach.
Wypadki, które postronnym osobom mogą wydawać się spektakularne – lawinowe, porażenia piorunem, nie są częste i stanowią – każdy z nich, około 10–15 procent wszystkich wypadków śmiertelnych. Są zimy, w których nie ma żadnych lawinowych wypadków śmiertelnych, ostatniej zimy były takie dwa. Chociaż wszystkich zdarzeń lawinowych było oczywiście więcej.
Najwięcej wypadków śmiertelnych jest na skutek upadku z dużej wysokości – około 90 procent. Ostatnimi laty najczęściej w rejonie Rysów.
Z Rysów? Myślałam, że powiesz, że z Orlej Perci.
– Nie. Zdecydowanie z Rysów. Na Rysy często wychodzą ludzie, którzy nie mają wiedzy, doświadczenia, nie biorą pod uwagę warunków, są zupełnie nieświadomi ryzyka, które podejmują. Ten najwyższy punkt przyciąga. Ale, żeby była jasność – wypadków śmiertelnych w całych Polskich Tatrach jest w ciągu roku 15–20, na blisko pięć milionów odwiedzin.
A ile jest wszystkich wypadków rocznie?
– Około 1300, z czego 15–20, jak wspomniałem, jest śmiertelnych. Ale warto podkreślić, że trzydzieści lat temu było rocznie 300 wypadków, a pomiędzy 20 a 30 było śmiertelnych. Ta statystyka się zmieniła. Wpływa na to szybka komunikacja o wypadku – telefony komórkowe, ale też nasze możliwości – śmigłowiec, wyposażenie, umiejętności medyczne. I wiele osób, które kiedyś by umarły, dziś wraca do zdrowia, i to pełnego.
Ilu ratowników bierze udział w akcjach?
– Czasem wystarczy załoga śmigłowca, czyli czterech ratowników – jeden na pokładzie, trzech na dole. W akcji lawinowej – kilkudziesięciu (np. osiemdziesięciu), w jaskiniowej – tak samo, tylko w rotacji. Jeżeli trzeba kogoś znieść – to zależy, minimum sześciu, ale czasem nawet dwunastu, zależy od miejsca, od warunków, też od wagi tego poszkodowanego.
Ile jest takich wypadków, do których trzeba dojść, a ile z użyciem śmigłowca?
Z tych 1300 osób, o których wspomniałem, 250–300 osób ratowanych jest z użyciem śmigłowca. Żeby mógł być użyty śmigłowiec, musi być dobra pogoda i musi to być dzień. W nocy nie latamy.
Opowiedz mi proszę o najtrudniejszych akcjach TOPR, które miały miejsce w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
– To zależy, co to znaczy najtrudniejszych i dla kogo. Na pewno sierpień 2019 roku był dla nas bardzo trudny. Rozpoczęła się wtedy akcja w Jaskini Wielkiej Śnieżnej, która trwała prawie miesiąc. Dokładnie w tym samym czasie doszło do porażenia ludzi piorunem w rejonie Giewontu. Poszkodowanych zostało jednocześnie bisko sto trzydzieści osób. I w tym samym czasie, także na skutek burzy, uszkodzona została kolejka na Kasprowy Wierch, ponad czterysta osób wymagało ewakuacji.
Ale trudne bywają też akcje poszukiwawcze. Kilka tygodni temu szukaliśmy trzech Litwinek, które wyszły w góry w fatalnych warunkach. Dwie osoby udało się uratować, jedna niestety zmarła z wychłodzenia w szpitalu w Krakowie. To są bardzo trudne sytuacje. Często mamy szczątkowe informacje. Czasami kontakt jest jeden, nie można oddzwonić. Trudno jest określić nawet przybliżony rejon zaginięcia. A tutaj mówimy o minutach, godzinach, które decydują o tym, czy się kogoś uratuje, czy nie.
Każda wyprawa w zimie, w nocy, w zagrożeniu lawinowym, niesie ze sobą ogromne zagrożenie dla ratowników. Każdy lot śmigłowca w góry jest wymagający, każda usterka może się skończyć tragicznie.
Czy możesz opowiedzieć więcej o wypadku w Wielkiej Jaskini Śnieżnej?
– W czasie eksploracji w Jaskini Wielkiej Śnieżnej – to jest jaskinia sportowa, nie turystyczna, na głębokości mniej więcej pięciuset metrów, dwóch ludzi zostało odciętych na skutek zalania wodą wąskiego korytarza, którym się tam dostali. Woda przez kilkanaście godzin nie schodziła i wtedy partnerzy tych osób zawiadomili nas o konieczności udzielenia pomocy. Niestety, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym ci partnerzy mieli kontakt głosowy, już tego kontaktu nie było. W jaskini panuje temperatura około czterech stopni. Odcięci taternicy byli bardzo lekko ubrani, przemoczeni, więc wychłodzenie nastąpiło szybko. Niestety nie było szans na uratowanie ich, musieliśmy dbać także o to, żeby nie było ofiar wśród ratowników. To była długa, ciężka akcja, dzień i noc, duże wyzwanie. Dotarcie do ciał zajęło prawie miesiąc. Konieczne było wysadzanie korytarzy metr po metrze, wynoszenie tego urobku skalnego.
A Giewont? Jak to się stało, że tych ofiar było tak wiele?
– W Tatrach dużym problemem jest masowy ruch turystyczny. Pięknego dnia, w sezonie, w górach potrafi być kilkadziesiąt tysięcy osób. Giewont jest popularnym miejscem, w które wybierają się ludzie mało doświadczeni. No i wiele z nich tego dnia zignorowało prognozy pogody, nie obserwowało otoczenia. Przyszła niezwykle gwałtowna burza, nastąpiło szereg wyładowań, kilkadziesiąt osób zostało porażonych piorunem, wiele osób zostało zranionych odłamkami skalnymi, które powstały na skutek tego uderzenia. Cztery osoby zmarły na skutek upadku z wysokości. Była wśród nich dwójka dzieci.
Ta akcja była dużym wyzwaniem, zwłaszcza że pogoda w pierwszym momencie nie pozwalała na użycie śmigłowca. Zaangażowanych było wielu ratowników, plus wsparcie straży pożarnej, policji. To było naprawdę duże przedsięwzięcie. Także dla systemu służby zdrowia. Szpital w Zakopanem był takim centrum triażu i część osób zostawała w tym szpitalu, część była zabierana przez cztery śmigłowce pogotowia ratunkowego i śmigłowiec policji do innych szpitali. Wielka akcja, która jak uważam, dobrze poszła. W ciągu pięciu godzin było po działaniach ratowniczych. Na szczęście, poza tymi osobami, które zginęły na miejscu, wszyscy pozostali wrócili do zdrowia.
Porozmawiajmy teraz chwilę o ryzykach związanych z tym zawodem. Czy jest dużo wypadków wśród ratowników?
– Czy dużo, czy nie – zależy, jak na to spojrzeć. Zdarzają się wypadki w trakcie działań, na szczęście najczęściej niegroźne. Ale zdarzały się też wypadki śmiertelne. W 1994 roku dwóch pilotów i dwóch ratowników zginęło w katastrofie śmigłowca. W 2001 dwóch ratowników zginęło w lawinie podczas wyprawy pod Szpiglasową Przełęcz. To nie jest dużo, ale też nie jest mało, jak na tak małą grupę. Każdy taki wypadek ratowników to ogromna tragedia dla najbliższych, a i TOPR musi sobie z tym poradzić.
My dużo czasu poświęcamy na naukę umiejętności oceny ryzyka. Szczególnie dotyczy to oceny ryzyka lawinowego. Ta eliminacja ryzyka jest oczywiście czasami trudna.
Takim szczególnym miejscem znów są te Rysy, gdzie zimą podąża wiele osób, które zupełnie nie rozpoznają ryzyka lawinowego. A my wiemy, że kiedy będziemy w środku Wielkiego Wołowego Żlebu udzielać komuś pomocy, kto ma złamaną nogę, bo zjechał, to ryzyko dla wszystkich będzie bardzo duże. Podstawowym elementem zmniejszenia ryzyka w lawinowym miejscu jest zachowanie odstępów pomiędzy członkami grupy, żeby to obciążenie na śnieg było jak najmniejsze. I o ile możemy zastosować tę zasadę, idąc do kogoś, to wtedy, kiedy działamy w grupie zaopatrując go, czy transportując, nie jest to możliwe.
Czy są jakieś algorytmy podejmowania takich decyzji, czy działać, czy nie działać?
– To nie jest zapisane, to jest ta umiejętność kierowania. Musisz wziąć wszystko pod uwagę.
Największy problem jest zimą.
Dojście do kogoś w nocy, w zimie, jest często przekroczeniem akceptowalnego ryzyka. Bo, żeby ocenić ryzyko lawinowe, musimy widzieć, co jest wokół nas. Kiedy działamy w nocy, w zamieci, czasami to jest niemożliwe.
Tutaj od pewnego czasu przydają się drony. Jeżeli dojście do osoby potrzebującej pomocy zimą, w nocy, jest zbyt ryzykowne dla ratowników, staramy się dostarczyć jej rzeczy, które pomogą przetrwać do rana – śpiwory, światło, radiotelefon. Rano sytuacja się zmienia. Łatwiej jest wybrać drogę bezpiecznego dojścia, czasem może polecieć śmigłowiec.
Latem tych ryzyk jest mniej. Mogą wystąpić nagłe wyładowania, drobne powodzie, ale to można wcześniej w prognozach pogody sprawdzić. Bo problemy techniczne, wspinaczkowe, nie są dla nas problemem. To jest kwestia umiejętności i asekuracji. Tam, gdzie jest możliwość asekuracji, zachowujemy podstawowe zasady bezpieczeństwa i wszystko jest jasne. To znaczy – zawsze ktoś może odpaść, złamać nogę, ale to jest akceptowalne.
W ostatnich latach zmieniło się podejście do życia ratowników. O ile kiedyś na pierwszym miejscu było życie ratowanego, to w tej chwili, co najmniej na tym samym poziomie, jest życie ratownika. A w koncepcjach zachodnioeuropejskich zdecydowanie życie ratownika jest pierwsze. Nie możesz się narazić, skoro ktoś dobrowolnie sam się naraził. Ale to są trudne decyzje. Bo czy ty jesteś pewny, że tam się nie da dotrzeć?
Dlatego my w takich sytuacjach rozmawiamy. Decyzja jest jednoosobowa, ale konsultacje są konieczne, wskazane, niezbędne. Zastanawiamy się, co możemy zrobić. Albo, jak to zrobić, żeby zachować to akceptowalne ryzyko, ale jednocześnie udzielić tej osobie skutecznej pomocy.
Poruszyłeś temat nowego sprzętu w ratownictwie. Do czego jeszcze służą drony?
– Co do dronów – warto zaznaczyć, że to jest jeden z wielu elementów pomocniczych. Żeby ich nie przeceniać.
Mogą służyć do poszukiwań, ale jeżeli w grę wchodzi duży obszar, to nie jest proste. Znalezienie przy użyciu drona osoby, która gdzieś spadła, nawet przy użyciu kamer termowizyjnych, jeżeli nie wiemy, gdzie dokładnie szukać, jest trudne. Drony przydają się natomiast, kiedy ktoś podaje swoją przybliżoną lokalizację. Na przykład lot na Rysy dronem po linii szlaku zajmuje kilka minut i można ustalić, gdzie ktoś dokładnie jest.
Dron może też przykładowo donieść grupie ratowniczej sprzęt, który okazał się potrzebny na miejscu – mamy drona, który jest w stanie unieść nawet czterdzieści kilo. Możemy dostarczyć ratownikom nosze, czy duży defibrylator, jeżeli mały jest niewystarczający.
Jakie jeszcze inne istotne zmiany w sprzęcie zaszły w ratownictwie w ciągu ostatnich lat? Dyneema?
– Tak, technologia materiałów się zmienia. Dyneema to jest rodzaj materiału, z którego wykonane są liny. Liny z dyneemy są lekkie, bardzo wytrzymałe. Dawniej do ratownictwa w dużych tatrzańskich ścianach używaliśmy lin stalowych, tzw. zestawu alpejskiego. Jedna linka stumetrowa ważyła piętnaście kg. Teraz używamy dyneemy. Jeden ratownik w plecaku jest w stanie donieść na miejsce czterysta metrów liny. Nie jest to lekkie, ale jest w zakresie możliwości. Zjeżdżamy wtedy na dwóch linach, więc minimalizujemy niebezpieczeństwo przecięcia spadającym kamieniem.
Nowym rozwiązaniem jest też system do lokalizacji telefonów komórkowych, to jest rozwiązanie głównie dedykowane do przeszukiwania lawin. Ale uwaga, to nie jest tak, że wpisujemy numer i namierzamy. To jest bardziej skomplikowane. Na razie nie udało nam się wykorzystać tego systemu do uratowania kogoś. Udało nam się znaleźć ciało samobójcy po stronie słowackiej, na prośbę Słowaków.
Czy wszyscy ochotnicy przechodzą szkolenia z używania nowego sprzętu?
– Mamy wiele specjalizacji. Dawniej ich nie było – miałeś linę, bambus i raki. Teraz część ratowników lata dronami, część zajmuje się materiałami wybuchowymi, część zajmuje się systemami elektronicznymi. Nie jest możliweżeby wszyscy mieli takie same umiejętności. Wszyscy muszą być wyszkoleni na dość wysokim poziomie klasycznego ratownictwa górskiego. Muszą być aktywni górsko – nie będziemy zanosić specjalisty IT na miejsce, on musi tam sam dojść. Ale w pozostałym zakresie współdziałamy. Ratownictwo górskie jest ratownictwem typowo zespołowym.
Czy jest coś takiego, jeżeli chodzi o organizację TOPR-u – jako stowarzyszenia, o co nie zapytałam, a co wydaje ci się ważne lub ciekawe.
– Uważam, że naszym wielkim sukcesem jest to, że pozostajemy niezależnym, apolitycznym stowarzyszeniem. Skupiamy ratowników o różnych poglądach politycznych, agnostyków, ateistów, głęboko wierzących i innych. Są tutaj przedstawiciele różnych zawodów. Są górale, są osoby, które się tu przeniosły i takie, które przyjeżdżają na dyżury z odległych miejsc w Polsce. Wnosimy w swoje życie wzajemnie wiele dobrego.
Wymiana doświadczeń życiowych i wszystkich innych jest niezwykle ważna. Polityka się zmienia, ludzie się zmieniają, przepisy się zmieniają, a my nadal ratujemy ludzi w górach.
Z mojej perspektywy jako człowieka, który jeszcze dorastał w PRL-u, ta niezależność TOPR-u jako stowarzyszenia jest niezwykle cenna. Minister nie może zmienić naczelnika, a ratownicy to mogą zrobić w kilka godzin.
Stowarzyszenie jako forma organizacyjna ma oczywiście wady – ciągła walka o środki jest problemem, ale i tak uważam, że przeważają zalety. Jesteśmy wszyscy odpowiedzialni za to, co robimy i jak ze sobą współpracujemy. Ludzie pracują u siebie, mają udział wdecydowaniu o tym, jak to stowarzyszenie ma wyglądać. Tylko za tym idzie odpowiedzialność. Jak to sobie zorganizujemy, jak będziemy działać. Jak będziemy postrzegani przez tych ludzi, którym pomagamy.
Źródło: informacja własna ngo.pl