– Organizacje powinny podjąć akcję mobilizacyjną, by zgłosić jak najwięcej obserwatorów społecznych wyborów. Nie dawajmy politykom do ręki argumentów, że nic nas nie interesuje. Bez naszego udziału te wybory się zresztą nie udadzą – mówi Róża Rzeplińska ze Stowarzyszenia 61.
Ignacy Dudkiewicz: – Czy po zmianie ordynacji obywatelom i obywatelkom będzie łatwiej zaangażować się w wybory samorządowe?
Róża Rzeplińska, Stowarzyszenie 61: – Zmiana Kodeksu Wyborczego tak naprawdę ma na to niewielki wpływ. To, czy obywatele angażują się w wybory samorządowe, wynika w większym stopniu z naszego podejścia do samych wyborów niż z kształtu przepisów. Widzimy przecież, że wciąż wielu z nas nie angażuje się w nie nawet w ten najbardziej podstawowy sposób, czyli poprzez pójście do urn. Tym bardziej większość z nas nie szuka możliwości większego zaangażowania – na przykład poprzez pracę w komisji wyborczej. Owszem, ostatecznie zawsze odbywa się łapanka – kogoś skusi dieta, innego ciekawość, ktoś inny da się namówić – ale pierwszym motywem do tej pracy nie jest wcale potrzeba serca i przekonanie o tym, że to ważne. Trudność nie tkwi więc w kodeksie wyborczym, ale w braku przygotowania obywateli, w braku świadomości, że wybory same się nie zrobią. Nie zrobią ich też urzędnicy. Musimy zrobić je my.
W jaki sposób?
R.R.: – Po pierwsze, możemy zostać członkami komisji wyborczych. Od jesiennych wyborów samorządowych komisje będą dwie: organizująca przebieg głosowania oraz licząca głosy. W każdych wyborach organizowanych jest około 27 tysięcy lokali wyborczych. Pełen skład komisji to dziewięciu członków (sześciu z komitetów posiadających reprezentację w Sejmie lub sejmiku, trzech – z komitetów lokalnych).
Łatwo obliczyć, że do powołania komisji potrzeba będzie blisko pół miliona osób zaangażowanych w przeprowadzenie wyborów.
Dopiero będą łapanki…
R.R.: – Namawiam wszystkich, żeby w trakcie spotkań z politykami pytali ich, ile ich partia ma członków na danym terenie. Jeżeli dana formacja chce mieć ludzi w każdej komisji wyborczej – zarówno organizującej głosowanie, jak i liczącej głosy – musi wystawić do pracy 54 tysiące ludzi. Doliczając do tego prawo komitetów do kierowania do komisji mężów zaufania, którzy będą mieli obserwować wybory – powiedzmy to otwarcie – nie ma w Polsce ugrupowania, które miałoby możliwość zaangażowania w dniu wyborczym takiej armii ludzi. Dlatego to same komitety – wszystkie! – potrzebują naszego udziału. Możemy przyjść do ich komitetów wyborczych – przede wszystkim tych mających reprezentację w parlamencie lub sejmiku wojewódzkim, które mają zagwarantowane sześć miejsc w każdej komisji – z propozycją, że będziemy członkami komisji z ich ramienia.
Usłyszymy…
R.R.: – „To zbierz dla nas sto podpisów albo roznieś ulotki”. Jasne, może tak się zdarzyć. Ale nie musimy się godzić na płacenie w formie pracy przy kampanii za możliwość wsparcia danego ugrupowania, a w istocie całego państwa.
No dobrze, teoretycznie mógłbym zostać członkiem komisji lub mężem zaufania z ramienia danego ugrupowania. Ale, po pierwsze, mogę nie chcieć się z żadnym z nich wiązać – choćby czysto formalnie. Po drugie, akurat ja, jako dziennikarz, absolutnie nie powinienem tego robić. Mam inną możliwość zaangażowania się w organizację wyborów?
R.R.: – Tak. Nowy kodeks wyborczy wprowadza nową funkcję, czyli obserwatora społecznego.
To szczególnie ważna informacja dla organizacji społecznych, bo to właśnie one mogą delegować obserwatorów i obserwatorki do kontroli wyborów.
Żeby to zrobić, organizacja musi mieć w wśród statutowych celów wymienione „troskę o demokrację, prawa obywatelskie i rozwój społeczeństwa obywatelskiego”. Co prawda nie wiadomo wciąż, czy w statucie muszą się znaleźć wszystkie trzy sformułowania i to ujęte literalnie w ten sposób, ale póki co jeszcze jest czas, by to ustalić i aby ewentualnie zmienić jego brzmienie. Bardzo warto, by organizacje, które zajmują się szeroko rozumianym rozwojem społeczeństwa obywatelskiego, edukacją obywatelską, aktywnością lokalną czy działaniami strażniczymi rozpoczęły akcję mobilizacyjną, by tych obserwatorów rzeczywiście było wielu. Skoro ustawodawca dał nam możliwość obserwowania wyborów, powinniśmy ją wykorzystać. Nie dawajmy też politykom do ręki argumentów, że nic nas nie interesuje, że jesteśmy bierni. Nie bądźmy.
Co może obserwator społeczny?
R.R.: – Ma prawo być obecny przez cały czas pracy komisji – zarówno organizującej wybory, jak i liczącej głosy. Nie ma prawa nagrywać ich pracy, wnosić uwag do protokołu ani być obecnym przy przekazywaniu głosów do komisji terytorialnej. Można to uznać za utrudnienie i nierówność w stosunku do mężów zaufania delegowanych do tej samej roli przez komitety wyborcze, którzy mogą zgłaszać oficjalne uwagi do protokołu, ale obserwator może przecież pisać o ewentualnych nieprawidłowościach do Państwowej Komisji Wyborczej, poinformować o nich dziennikarzy czy znajomych – choćby przez media społecznościowe. To obecnie ważna forma kontroli obywatelskiej.
Wszystko to ma sens jednak pod warunkiem, że podejmiemy się tej roli odpowiedzialnie i z przekonaniem o sensie procesu wyborczego.
To znaczy?
R.R.: – Na każdym spotkaniu, na którym jestem i opowiadam o możliwościach zaangażowania się w organizację i obserwowanie wyborów, zawsze – niezależnie od regionu Polski – pojawia się to samo pytanie: czy wybory będą sfałszowane? Martwi mnie, że idziemy do tegorocznych wyborów z negatywnymi emocjami i przewidywaniami, a nie z poczuciem, że jako obywatelka jestem częścią tego państwa i mogę wzmocnić jego fundament poprzez autentyczne zaangażowanie i pracę w komisji wyborczej. W ten sposób możemy przecież pomóc innym obywatelom w tym, by mogli w rzetelny, tajny i godny sposób oddać swój głos! Nie zgadzam się na to, by iść do tych zadań z wkurzeniem i przekonaniem, że wybory będą sfałszowane.
To efekt wydarzeń z 2014 roku?
R.R.: – Tak, choć dziś kto inny oskarża, a kto inny jest oskarżany. Nie chcę wchodzić w tę rozmowę, czy wybory będą sfałszowane. To szkodliwe nie tylko w kontekście zaangażowania w najbliższe głosowanie, ale też w ogóle budowania zaufania do siebie nawzajem, do państwa i rozwijania postaw obywatelskich. Nie zmienia to faktu, że musimy zrobić, co możemy, by najbliższe wybory się udały.
Co przez to rozumiesz?
R.R.: – Udanie się wyborów nie ogranicza się tylko do tego, że je przeprowadzimy i dobrze policzymy głosy. Ważne jest również to, czy będziemy szanować ogłoszony wynik. W tym sensie wybory w 2014 roku się nie udały, bo część społeczeństwa do dziś uważa, że zostały sfałszowane. Również dlatego im więcej osób dziś zaangażuje się w najbliższe wybory, tym większa będzie szansa, że to się nie powtórzy.
Powinniśmy budować społeczne przekonanie, że wybory to wyjątkowy moment w byciu obywatelem, prawdziwa możliwość do wyrażenia swojej opinii i woli, która wcale nie jest przez nikogo zmanipulowana, ale która wypływa ze mnie i jest wyrazem tego, co naprawdę myślę.
Budując szacunek do wyborów, budujemy więc szacunek do samych siebie.
Dlatego dajmy sobie prawo do przeżycia tego świeckiego święta, które wzmacnia nas jako społeczeństwo. Ktoś, kto mówi, że wybory były sfałszowane, odbiera nam prawo do cieszenie się nim.
A jednak zanosi się na pewien bałagan i chaos…
R.R.: – To prawda i tym bardziej potrzeba naszego zaangażowania w cały proces. Komisarze wyborczy, których w skali kraju będzie stu, to w większości będą nowe osoby. Należy się przyglądać temu, kto obejmuje te funkcje, jak pracuje, zadawać im pytania – jeszcze przed wyborami włączyć kontrolę społeczną wobec działań ich i urzędników wyborczych organizujących wybory na danym terenie. Faktem jednak jest, że w wielu miejscach istnieje problem ze znalezieniem chętnych do tej pracy. Ci, którzy dotąd byli urzędnikami wyborczymi, nie mogą już pełnić tej funkcji w swoich gminach, w których są zameldowani. Od teraz muszą być to osoby z zewnątrz.
Mogą więc pracować w gminie obok…
R.R.: – Teoretycznie tak, ale w praktyce wielu z nich poczuło się urażonych. I trudno im się dziwić, skoro odebrali komunikat, że państwo twierdzi, iż dotąd oszukiwali przy organizacji wyborów. W takiej sytuacji są gotowi się wypiąć na takie państwo i nie narażać się, że również po kolejnym głosowaniu ktoś będzie im pluł w twarz, oskarżając o nieuczciwe jego przeprowadzenie.
O ile więc nowe przepisy wprowadziły mechanizmy większej przejrzystości i dały większą możliwość uczestnictwa obywateli w obserwowaniu wyborów, to równocześnie wiążą się z wieloma wyzwaniami i problemami.
Tym dobitniej powtarzam: bez zaangażowania obywateli te wybory się nie udadzą.
Jeszcze przed wyborami można zaś się angażować w kampanię wyborczą i kontrolę kandydatów i kandydatek.
R.R.: – Nie tylko można, ale należy. Uważam, że każdy obywatel, zanim jeszcze spadnie na niego deszcz obietnic, powinien zadać sobie pytanie o to, co jest dla niego najważniejsze w naszym samorządzie. Czy chodzi nam w pierwszej kolejności o smog, autobus, który nie dojeżdża na czas, brak żłobka czy nierówny chodnik? Wspólnota lokalna to przestrzeń, w której realizowane są lub nie nasze najbardziej podstawowe, codzienne potrzeby. Możemy potrzebować przedszkola, gimnastyki dla seniorów, możliwości powrotu do domu z miasta powiatowego po zajęciach pozalekcyjnych, a nie tylko ostatnim autobusem o 15, dostępu do zakładów usługowych, które burmistrz może rugować albo chronić przed wyparciem z miejskich lokali przez banki…
Tę wyliczankę można ciągnąć w nieskończoność. Gdy już sobie odpowiemy na pytanie, które jej elementy są dla nas najistotniejsze, możemy zacząć węszyć i szukać – może mamy znajomych, którzy mają podobne potrzeby i poglądy? Zacznijmy rozmawiać z nimi, a potem z kandydatami, przepytujmy ich, zapraszajmy na spotkania. To będzie trudne, bo kandydaci często nie są tym zainteresowani.
A jednak znam ludzi, którzy organizują takie spotkania osób kandydujących ze swoimi znajomymi we własnych domach. To dobry kierunek.
Dziś nie jesteśmy przyzwyczajeni do modelu bezpośredniego kontaktu z kandydatem czy kandydatką – to raczej oni organizują nam wielką kampanię, stoją z namiotem, przemawiają ze sceny. Musimy tę relację odwrócić – to my powinniśmy być gospodarzami rozmowy. I kiedy przychodzi do nas kandydat i mówi, że najważniejsze jest, by w naszym mieście wszystkie domy były podłączone do kanalizacji, wyjmijmy mapę i zapytajmy, które ulice mają być skanalizowane jako pierwsze i z jakich pieniędzy. Odwołujmy się do konkretów. Wymaga to od nas przestawienia naszego myślenia z wyborcy, który jest mierny, ale wierny, który o nic nie zapyta, a w niedzielę zagłosuje jak zawsze, na postawę wyborcy, który wymaga, zadaje pytania i dopiero po uzyskaniu odpowiedzi rozważa, na kogo odda swój głos.
Albo – wcześniej – czy sam nie zechce kandydować.
R.R.: – Z pewnością część ludzi, którzy się angażują i rozwijają swoją świadomość, czego chcą od swojej miejscowości, w końcu zdecydują się na kandydowanie. I bardzo dobrze! Jak mamy mieć poczucie zadowolenia z rzeczywistości bez brania udziału w jej tworzeniu?
W wielu miejscach Polski ludzie jednak obawiają się angażować – nie tylko w kandydowanie, ale nawet w zadawanie pytań. Bo pojawiają się groźby, utrudnianie życia ludziom, którzy się postawią władzy…
R.R.: – Nie jestem zdziwiona tymi opowieściami. Z podobnymi problemami spotykają się też nasi lokalni redaktorzy. Zdarza się, że ktoś słyszy sugestie, że wyleci z pracy, bo mąż czy żona prowadzi lokalne „Mam Prawo Wiedzieć”. Tego typu układy są poważnym problemem samorządu – i jest to problem, który nie ma barw partyjnych. W dwóch miastach na dwóch krańcach Polski słyszeliśmy te same opowieści – bliźniacze do tego, co dzieje się w polskim Sejmie: o kneblowaniu opozycji czy ucinaniu dyskusji z obywatelami. W jednym z tych miast prezydent uniemożliwił choćby poddanie pod dyskusję projektu uchwały o nadaniu honorowym krwiodawcom dodatkowych ulg. Ich przyznanie kosztowałoby miasto rocznie 20 tysięcy, ale projekt złożyło środowisko, którego prezydent nie lubi.
Zamykanie ust, wykorzystywanie władzy, nieumiejętność budowania zespołu z ludźmi, którzy mają różne poglądy polityczne (choć niekoniecznie różne cele!), niewłączanie do prac ludzi młodych, którzy potencjalnie mogą stać się liderami, a więc, w oczach decydentów, konkurencją, partyjniactwo, obsadzanie zwłaszcza w dużych miastach stanowisk urzędników wyższego szczebla funkcjonariuszami partyjnymi, wykorzystywanie gminnych i miejskich biuletynów do prowadzenia akcji promocyjnych – to wielki ból polskiego samorządu.
Ból, który czasem przeradza się w poczucie beznadziei. Jak z nim walczyć?
R.R.: – Rzeczywiście, czasem człowiek staje bezradny i nie wie, co mógłby powiedzieć ludziom, którzy opowiadają, że w ich mieście mieszkaniec lub mieszkanka może zadać pytanie na posiedzeniu rady miasta pod warunkiem, że w ciągu dziesięciu sekund od zgłoszenia żaden radny nie krzyknie „weto”.
Aż ciężko w to uwierzyć…
R.R.: – A jednak! Musimy w takich sytuacjach szukać sojuszników. Jeśli widzę problem, to jest szansa, że ludzi podobnie myślących jest więcej. Wtedy już możemy zacząć organizować środowisko, jednoczyć się, dzielić zadaniami, postarać się zaangażować kogoś z radnych. Słowem: w obrębie instrumentów, które mamy, rozpychać się i powiększać przestrzeń dla obywateli w samorządzie. Czasami wymaga to też nastąpienia na odcisk rządzącym. Ale jest też szansą na zaskakujące porozumienia ponad podziałami.
O sprawach lokalnych często nie decyduje kolor partyjny, tylko konkretni ludzie i ich potrzeby.
Często okazuje się, że osoby o tych samych poglądach na sprawy krajowe mają całkowicie odmienne interesy w samorządzie i zwyczajnie nie mają szans dogadać się na przykład w sprawie tego, czy ważniejsza jest budowa ścieżek rowerowych, buspasów czy obwodnicy samochodowej. W efekcie samorząd może też dawać nam szansę na budowanie kontaktów, relacji i współpracy z ludźmi, z którymi w innych przestrzeniach różni nas wiele. A także tego bardzo dziś w Polsce potrzeba.
Róża Rzeplińska – Stowarzyszenie 61/MamPrawoWiedziec.pl.
A już we wtorek, 29 maja eksperci Fundacji Batorego powiedzą, jak zostać obserwatorem społecznym i jak zorganizować się w stowarzyszeniu lub fundacji, by takich obserwatorów wystawić:
Wyborczy wtorek w Dużym Pokoju: Społeczni obserwatorzy wyborów. Przewodnik dla pionierów
wtorek 29 maja, g. 18.00, Pracownia Duży Pokój, ul. Warecka 4/6, róg Kubusia Puchatka, Warszawa.
Dla obywateli, którzy chcą obserwować głosowanie i liczenie głosów kodeks wyborczy wprowadza nową instytucję: OBSERWATORA SPOŁECZNEGO.
Co kryje się pod tym pojęciem, jak zostać obserwatorem społecznym głosowania, jakie czekają nas obowiązki, czego możemy się spodziewać w komisji wyborczej?
Dlaczego warto, żeby organizacje mające w swoich statutach „troskę o demokrację, prawa obywatelskie i rozwój społeczeństwa obywatelskiego” organizowały pracę obserwatorów społecznych?
Podczas spotkania Fundacja Batorego przedstawi propozycję przeprowadzenia obserwacji w lokalu wyborczym oraz wstępną wersję "Przewodnika dla obserwatorów społecznych"
Gośćmi Wyborczego Wtorku będą Jacek Haman, Grażyna Kopińska, Joanna Załuska.
Udanie się wyborów nie ogranicza się tylko do tego, że je przeprowadzimy. Ważne jest również to, czy będziemy szanować ogłoszony wynik.