„Miałam silne uczucie, że to jest niesprawiedliwe, że tak nie powinno być, że ten świat jest tak głupio poukładany. A ja bardzo szybko w takich sytuacjach zaczynam myśleć, że coś na pewno można zrobić. Że coś trzeba zrobić”. Przedstawiamy historię absolwentki Programu Liderzy PAFW Moniki Bajki, prezeski Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom i Młodzieży Dom Aniołów Stróżów.
Przystanek pierwszy. Skrawek nieba
Wszystko zaczyna się w 1995 roku, kiedy Monika, studentka zarządzania, poznaje Jacka. Jacek jest znanym w Katowicach społecznikiem, pomaga dzieciom i osobom bezdomnym. Żeby mieć na to fundusze, gra na ulicach i śpiewa. Pewnego dnia Monika nieśmiało pyta, czy może mu w czymś pomóc i już chwilę później jest wolontariuszką w Placówce "Skrawek Nieba".
– Myślę, że ta chęć pomagania wzięła się z domu – opowiada Monika. – Wychowałam się z mamą, a ona dzieliła się wszystkim ze wszystkimi. Mój ojciec wyjechał do Niemiec kilka lat wcześniej i wysyłał nam paczki. Było w nich dużo ubrań, słodyczy. Mieszkałyśmy w domku jednorodzinnym, ale na osiedlu były też biedniejsze bloki z kombinatu budowlanego. Nigdy nie dostałam żadnych wskazówek w stylu: „Dziecko, trzeba się dzielić”, my to po prostu robiłyśmy. Mama robiła research na temat sytuacji w innych rodzinach i podrzucałyśmy im prezenty. Zostawiałyśmy je pod drzwiami i dzwoniłyśmy. Uciekałyśmy, żeby nikt nie musiał dziękować.
Monika pracuje z Jackiem jako wolontariuszka przez trzy lata. Początkowo pomaga dzieciom, potem bezdomnym. Na to drugie Jacek długo nie chce się zgodzić – jego zdaniem to zbyt niebezpieczne dla młodej dziewczyny. Monika jednak nalega. Ze „Skrawka Nieba” zna już wielu bezdomnych ludzi – korzystają z łaźni, przychodzą na Wigilię. Jest ciekawa ich życia, chce wiedzieć, jak mieszkają, chce się dowiedzieć więcej.
– Kartą przetargową okazał się samochód – śmieje się Monika. – To były takie czasy, kiedy nie każdy go miał. To nie było żadne świetne auto, ale było. W tym czasie wprowadzały się do Polski centra handlowe i można było zabrać od nich wiele żywności. Jeździłam więc po żywność do Gliwic. Wcześniej chłopaki sami wozili to wszystko tramwajem – kotły z jedzeniem, lekarstwa, środki opatrunkowe. Na dworzec katowicki było w miarę blisko, ale za miasto, tam gdzie były kanały, dostać się było trudniej.
Przystanek drugi. Świat głupio poukładany
Na peryferiach Katowic w kanałach ciepłowniczych mieszka bardzo wiele bezdomnych osób. Pod ziemię wchodzi się przez małe studzienki, kanałami idą rury rozprowadzające wodę do systemów ogrzewania osiedli. Ludzie żyją tam w strasznych i niebezpiecznych warunkach. W rurach płynie gorąca woda, w razie awarii wszyscy mogą zginąć. Od kuchenek gazowych zapalają się stare koce, czasem wybuchają pożary. Monika jest poruszona.
– Urodziłam w tym sensie szczęściarą, że nigdy nie doświadczyłam biedy – opowiada. – Choć całe swoje dorosłe życie pomagam biednym ludziom, to tak naprawdę nie wiem, co to znaczy być biednym, przynajmniej w takim ekonomicznym znaczeniu. Blisko mi jest może czasem do takiej biedy emocjonalnej, do samotności. Może łatwiej mi ją rozumieć, bo ojciec wyjechał, gdy miałam sześć lat, a gdy miałam czternaście, straciłam mamę. Zostałam w pewnym sensie sama. Dzięki temu łatwiej mi być z ludźmi, którzy doświadczają trudów, smutku, jakiejś tęsknoty, samotności – nawet jeśli ona się odbywa w innych obszarach.
W kanałach i na dworcu Monika poznaje wiele osób, które jeszcze chwilę temu, miały wiele. Mężczyźni, którym pomaga, przyjechali do pracy w fabrykach, w kopalniach i w hutach. Kiedy wszystko padło, pozamykano robotnicze hotele. Ludzie się pogubili. Rynek pracy nie miał im wiele do zaoferowania, do rodzin często nie było powrotu. Póki się coś kręciło, póki była kopalnia, mieli w życiu cel. Zarabiali pieniądze, wysyłali rodzinom. Nagle wszystko padło i okazało się, że tego życia tam już nie ma. Zostawali sami, bez pracy, bez mieszkania.
– Miałam silne uczucie, że to jest niesprawiedliwe, że tak nie powinno być, że ten świat jest tak głupio poukładany – opowiada Monika. – A ja bardzo szybko w takich sytuacjach zaczynam myśleć, że coś na pewno można zrobić. Że coś trzeba zrobić. Tak bardzo praktycznie – temu człowiekowi to, a temu tamto, ten do lekarza, ten do szpitala.
Przystanek trzeci. Dom Aniołów Stróżów
Jednym z miejsc, w których czasem trzeba coś zrobić, jest Dom Aniołów Stróżów. To placówka dla młodzieży przy jednej z katolickich fundacji. Trudna młodzież z trudnych rodzin – kieszonkowcy, prostytuujące się dziewczyny, dzieciaki wąchające klej. Monika trafia tam rozwożąc jedzenie i od razu czuje, że chce zostać.
– Kiedy ktoś pyta, jak trafiłam do „Aniołów Stróżów”, to często odpowiadam, że z salcesonem i kiełbasą – żartuje. – Bardzo spodobała mi się w tym miejscu atmosfera domu. Jakoś tak żywo było, przyjaźnie, dużo ludzi. Powiedziałabym, że wspólnotowo.
Od tej pory Monika łączy pracę w „Skrawku Nieba” i pracę w „Aniołach”. O 5 rano jeździ do bezdomnych, potem chwilę śpi i idzie do „Aniołów”. Przychodzi jednak czas, kiedy trzeba wybrać, w co zaangażować się na sto procent. Wybiera „Anioły” na całe 20 lat.
W „Domu” od początku pracuje jako wychowawczyni. Polskie służby publiczne są już sformalizowane, wszystko inne to „wolna amerykanka”. To ma swoje zalety – jest pozytywnie, chcemy coś dobrego zrobić, to robimy. W „Aniołach” działają ludzie o różnych profesjach – jest psycholożka i pedagożka, ale jest też pielęgniarka, informatyk i Monika – nadal studiująca zarządzanie. W 2001 roku zaczynają działać jako oddzielna organizacja – Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom i Młodzieży Dom Aniołów Stróżów.
Przystanek czwarty. Załęże
Jeszcze przez założeniem własnej organizacji, w 1999 roku, zespół „Aniołów” staje przed wejściem do jednopiętrowego lokalu w zaniedbanej dzielnicy Katowic, Załężu. W tym miejscu ma powstać ich druga placówka – interwencyjna.
– Pracując z młodzieżą czuliśmy potrzebę rozdzielenia stałej pracy codziennej i interwencyjnej pracy ulicznej – mówi Monika. – Na co dzień pracowaliśmy z ludźmi, którzy chcieli coś w życiu zmienić. A jednocześnie z dworca przyprowadzaliśmy młodzież pod wpływem kleju. Czuliśmy intuicyjnie, że z tymi dwiema grupami trzeba pracować oddzielnie. Poprosiliśmy samorząd o lokal w centrum, ale go nie dostaliśmy. I wtedy dyrektorka Ośrodka Pomocy Społecznej w Katowicach powiedziała nam, że zwalnia lokal w Załężu. I tak powstaje Punkt Pracowników Ulicznych.
Anioły przez dwa lata prowadzą z Załęża interwencje, ale od razu widać, że system się nie sprawdza. Jeżdżą z młodymi z centrum do Załęża, ale coraz częściej myślą o zmianach. W ten sposób okazuje się, że miejsce ma znaczenie. – Nawet jeżeli ci młodzi chcieli do nas przyjechać, to pozostawała jeszcze kwestia dzielnicy, która była dość hermetyczna – mówi Monika.
– Tam były bardzo silne grupy kibolskie i ci nasi po prostu dostawali „po ryju”. Próbowaliśmy ich odprowadzać, wywozić samochodem, ale na dłuższą metę to nie był dobry pomysł. Pojawiły się także inne myśli. Przede wszystkim coraz bardziej czuliśmy także, że weszliśmy do dzielnicy, w której mieszkała jakaś społeczność, a jednocześnie cały czas robiliśmy rzeczy dla ludzi z zewnątrz. Dziś może nie miałoby to aż takiego znaczenia, ale wtedy byliśmy tam tylko my. I była jeszcze jedna sprawa – dzieci. One pukały do naszych drzwi, takie małe pięcio-, sześcio-, siedmioletnie. Nasz lokal był na parterze i na piętrze. Parter od ulicy był sutereną. W oknach były obskurne kraty i te dzieciaki – jak winogrona – zwisały z tych krat ciekawe, co się dzieje w środku. Strasznie miękły nam serca. Te dzieci latały po ulicach od rana do nocy. Brudne, obtargane, biegały po torach kolejowych.
W ten sposób powstaje świetlica dla małych dzieci na Załężu, a punkt interwencyjny wraca do centrum. Praca z małymi dziećmi to dla Stowarzyszenia wyzwanie i radość. – Szansa na dobre funkcjonowanie w dorosłości rośnie, jeżeli tę „wajchę losu” zaczniesz przekładać wcześniej – tłumaczy Monika.
– Jak zaczniesz pracę z dziećmi, które mają dwa, trzy lata i od początku uczysz je trzymać ołówek, pisać, rysować, śpiewać, rozróżniać kolory, chodzić do kina, do parku, oglądasz z nimi wiewiórki, czytasz książki, leczysz ząbki, odwszawiasz włoski, to nawet jeżeli dom jest zaniedbujący, to one mają zupełnie inny start. Ze starszymi jest trudniej. W tamtych czasach trudno było na przykład młodych oduczyć kradzieży. To był skuteczny, łatwy sposób na pozyskanie kasy – dla siebie, czasem też dla domu, przez osoby, która nie miały szans inaczej jej zdobyć. Teraz jest już trochę łatwiej – załatwiamy pracę w kuchni, na zmywaku, na barze. Czy dziewczyny prostytuujące się – to jest w ogóle wyzwanie niezwykłe, bo poza całą tragedią taką psychicznie-emocjonalną i ogromnym zagrożeniem zdrowia i życia, to jest szybki sposób zarabiania pieniędzy i sposób na dowartościowanie się.
W 2004 roku Stowarzyszenie zaczyna powoli rozbudowywać system wsparcia i tak obok punktu interwencji, powstają dwie świetlice – dla małych dzieci na Załężu i dla starszych w centrum.
– Myśleliśmy, że te młodsze dzieci, jak dorosną to będą jeździć do centrum i znowu okazało się, że źle myślimy – mówi Monika. – Teraz jak ktoś mi mówi, że ma system wsparcia dla rodzin, bo w jednej dzielnicy ma przedszkole, w drugiej szkołę, a w trzeciej klub, to ja myślę: „jasne, na papierze to wygląda dobrze”. Te doświadczenia utwierdziły nas w przekonaniu, że systemy wsparcia trzeba prowadzić środowiskowo. Że dobrze jest być blisko tych osób, którym się pomaga, bo jesteś w relacji, bo znasz ich rodziny i tylko wtedy to wszystko wychodzi. Dziś pracujemy w różnych miejscach – mamy przedszkola, świetlice, kluby młodzieżowe socjoterapeutyczne, do tego równolegle jest praca uliczna i praca z rodzinami. Ale cały czas myślimy o tej lokalności.
Przystanek piąty. Zweryfikować, albo zmienić
W Stowarzyszeniu Monika od początku działa w zarządzie, najpierw jako wiceprezeska, a później jako prezeska. Dobrze sprawdza się jako organizatorka, dobrze planuje, rozwiązuje problemy. Wiele osób zna, sprawnie szuka pieniędzy, radzi sobie z trudnościami. Czuje jednak, że to duże wyzwanie. Od 2015 roku Dom Aniołów Stróżów to już kilka placówek, 25 etatowych pracowników – pedagogów, psychologów, terapeutów, logopedów, asystentów rodzinnych i budżet roczny w wysokości 1,5 miliona złotych. W tym czasie w internecie znajduje Program Liderzy PAFW.
– Miałam wcześniej już wiele doświadczeń pracy nad sobą – opowiada. – Byłam też w terapii, więc to nie był pierwszy taki proces. Program jednak bardzo mi pomógł, przede wszystkim w myśleniu o tym, jak być liderką. Zaczęłam w większym stopniu dzielić się odpowiedzialnością, skończyłam z przekonaniem, że to ja muszę być tą osobą, która musi wszystko zapewnić. Że może być tak, że ja również nie wiem, i równie bardzo się boję, i musimy wymyśleć coś razem. W większym stopniu nabrałam też przekonania, że nasza praca jest cenna. Że to nie jest tak, że my prosimy, a ktoś nam daje, tylko że wiele robimy dla społeczności, dla miasta, dla tych dzieciaków. Że to nie jest tak, że ktoś nam pomaga, to tym dzieciakom pomaga – za naszym pośrednictwem. Teraz rozmawiam o pieniądzach już z pozycji partnera. Mówię samorządom, że cieszę się, że dostrzegły o w naszych działaniach wartość, ale musimy porozmawiać o wyobrażeniach, bo my sobie to wyobrażamy tak czy tak. Myślę, że to działa, bo jak w 2014 roku groziło nam zamknięcie świetlic, to dziś cały ten system działa i się rozwija. Rozwinęliśmy pracę z rodziną i klub w Chorzowie Batorym, placówkę uliczną w Chorzowie Centrum, a od stycznia przyszłego roku otwieramy świetlicę w Sosnowcu.
Zawsze uważałam, że niemożliwe, że coś jest niemożliwe. Tylko trzeba zacząć, we właściwe drzwi zapukać, gdzieś przejść, poprosić. Jak nie tak, to inaczej. Czasem trzeba coś zweryfikować albo lekko zmienić. Inną drogą przejść. Źle na mnie działa, kiedy ktoś mówi, że czegoś się nie da zrobić. Mówię wtedy: „Powiedz mi, co zrobiłeś, a potem zobaczymy”.
Poznaj ludzi sektora pozarządowego, dowiedz się, kto jest kim w NGO. Odwiedź serwis ludziesektora.ngo.pl.
Zawsze uważałam, że niemożliwe, że coś jest niemożliwe. Tylko trzeba zacząć, we właściwe drzwi zapukać, gdzieś przejść, poprosić. Jak nie tak, to inaczej.
Źródło: Fundacja Szkoła Liderów