Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Polski system edukacji potrzebuje rewolucji. Ale nie da się wszystkiego zaorać, zasiać i czekać, aż wykiełkuje. Taka rewolucja w edukacji jest zwyczajnie niemożliwa. Te rewolucyjne zmiany trzeba wprowadzać metodami ewolucyjnymi. Można wymienić szereg drobniejszych korekt, które razem przyniosą wielką zmianę – mówi Jacek Michałowski, nowy prezes Fundacji EFC.
Ignacy Dudkiewicz: – Po pięciu latach wraca pan do pracy w sektorze pozarządowym.
Jacek Michałowski, prezes Edukacyjnej Fundacji im. prof. Romana Czerneckiego EFC: – Rzeczywiście, pięć lat temu z dnia na dzień opuściłem ukochaną Polsko-Amerykańska Fundację Wolności i zacząłem pracę w Kancelarii Prezydenta. Wcześniej parokrotnie odmawiałem pracy w kancelariach Sejmu i Senatu. Ale 10 kwietnia 2010 roku nie mogłem odmówić.
Reklama
Teraz wracam.
Jakie to uczucie?
J.M.: – Z jednej strony trochę się boję, bo przez te pięć lat „zdemoralizowałem się”, funkcjonując jako minister z dużym zespołem. Z drugiej strony jednak bardzo się cieszę. Kiedy 6 sierpnia po raz ostatni wyszedłem z pracy w Pałacu na Krakowskim Przedmieściu, towarzyszyło mi uczucie ulgi.
Za dużo wolnego to pan nie miał…
J.M.: – Faktycznie, propozycję zostania prezesem Edukacyjnej Fundacji im. prof. Romana Czerneckiego EFC dostałem bardzo szybko. Czasu na urlop póki co nie starczyło.
To zresztą jedna z niewielu fundacji w Polsce, która została założona przez człowieka z dużym majątkiem, którym chce się podzielić…
J.M.: – Bardzo bym chciał, żeby takich sytuacji było więcej. W przypadku pana Andrzeja Czerneckiego, który był niewątpliwie człowiekiem sukcesu, rzeczywiście tak było. Dziś kontynuują to jego synowie. I bardzo mnie to cieszy, bo rzeczywiście brakuje w Polsce fundacji, które mają poważny fundusz wieczysty, a nie zostały założone dlatego, że łatwiej zarejestrować fundację niż stowarzyszenie.
Warto wpływać na ludzi majętnych, by szli w tym kierunku.
Czym dotąd zajmowała się fundacja EFC?
J.M.: – Przez ostatnie pięć lat głównie przyznawaniem stypendiów dla zdolnych dzieci ze wsi i małych miejscowości. Opłacała im bursy i koszty życia w większych miastach, by mogły się uczyć w renomowanych liceach. Dla wielu z nich – bez pomocy fundacji – byłaby to bariera nie do pokonania. Niektórych z nich fundacja wspierała także na pierwszym roku studiów. To główna misja fundacji.
Ale ambicją rady fundacji jest także wpływanie na kształt systemu edukacyjnego w Polsce. I to mnie najbardziej przekonało.
Dlaczego?
J.M.: – Mało jest w Polsce miejsc, w których myśli się systemowo o edukacji. Mamy wciąż XIX-wieczny system nauczania, w którym premiowane są dzieci grzeczne, dobrze przystosowane i konformistyczne. Te zaś, które mają bujną wyobraźnię czy choćby chodzą po klasie, są „bite” po łapach. Pamiętam moją traumę wczesnoszkolną, kiedy – jako dziecko dyslektyczne – byłem zmuszany do tego, żeby przez pięć minut dukać przed całą klasą tekst, bo nie byłem w stanie nauczyć się sprawnie czytać. Te „niegrzeczne” dzieci, dzieci dyslektyczne czy z ADHD – mimo zwiększającej się świadomości – wciąż mają często pod górkę.
Tyle tylko, że poradzenie sobie z tym wymaga zmian systemowych. Nauczyciel, który ma w pojedynkę na głowie ponad trzydziestkę dzieci, spośród których kilkoro wymaga niestandardowej opieki, nie jest w stanie im jej zapewnić. A liczebność klas to tylko przykład koniecznych reform. W EFC chciałbym się – wraz z innymi partnerami społecznymi – przyjrzeć takim punktom w obecnym systemie edukacji, w których korekty mogłyby spowodować jakościową zmianę. Jest ich wiele. Póki co trzeba jednak rozpocząć debatę na ten temat.
Jak to rozpocząć? Przecież o edukacji dyskutuje się cały czas!
J.M.: – Ale ta rozmowa często ogranicza się do kwestii posyłania sześciolatków do szkół.
Albo kwestii katechezy…
J.M.: – Na przykład. I to są kwestie, które dzielą społeczeństwo na pół. A edukacja wymaga spokojnej i rzeczowej rozmowy. Marzy mi się powołanie ruchu „Obywatele Oświaty” – na wzór „Obywateli Kultury” czy „Obywateli Nauki” – w którym zmieściłyby się różne poglądy, ale którego członków łączyłby wspólny cel: żeby nasze dzieci, ucząc się, stawały się po prostu szczęśliwsze. A ludzie szczęśliwi to ci, którzy robią to, co lubią. Czyli niekoniecznie muszą kończyć wyższe studia… Przesadziliśmy z rozwojem edukacji wyższej – mamy wyraźną nadprodukcję magistrów, która powoduje wielką frustrację, którą obecnie dobrze widać wśród ludzi młodych, którzy mieli wielkie ambicje, a po skończeniu studiów nie pracują zgodnie ze swoimi aspiracjami.
Ktoś te ambicje i aspiracje rozbudzał…
J.M.: – Nie wiem, czy dałoby się tego uniknąć. To był naturalny proces. Ale oczywiście, że rozbudzaliśmy je także my – rodzice, my – dziadkowie, wreszcie my – społeczeństwo. I faktycznie popełniliśmy po drodze błędy, na przykład likwidując edukację zawodową.
Tych błędów i zaniedbań było więcej. Czy uważa pan, że system edukacji w Polsce wymaga jedynie niewielkich korekt? Może potrzeba rewolucji?
J.M.: – Tak, potrzeba rewolucji. Ale nie da się wszystkiego zaorać, zasiać od nowa i czekać, aż wykiełkuje. Taka rewolucja w systemie edukacji jest zwyczajnie niemożliwa. Te rewolucyjne zmiany, na przykład w kształceniu nauczycieli, trzeba wprowadzać metodami ewolucyjnymi. Można wymienić szereg drobniejszych korekt, które – jako suma działań – przyniosą wielką zmianę.
Na przykład?
J.M.: – Rewolucji wymaga system oceniania, prac domowych, a nawet ustawienia ławek w klasie. Znacznie lepiej pracuje się uczniom, gdy siedzą w kręgu. Ale system edukacji jest zbyt delikatny, by wszystko to wprowadzać naraz.
Istnieje wiele dobrych praktyk – choćby w małych szkołach – na których warto się wzorować. Wiele ważnych organizacji pozarządowych zajmuje się edukacją. Trzeba tych wszystkich ludzi zebrać, usiąść i rozpocząć dyskusję. Przede wszystkim z nauczycielami. Także poprzez Związek Nauczycielstwa Polskiego. Niektórzy zwykli patrzeć na nauczycieli spode łba, widząc w nich tylko posiadaczy Karty Nauczyciela, a więc pewnych przywilejów. A potrzebny nam jest dialog, dialog i jeszcze raz dialog.
Dyskusja z nauczycielami i rodzicami to gigantyczne wyzwanie. Mówił pan o kwestii sześciolatków, nad którą debata nie była łatwa, zaś sami rodzice mieli poczucie, że zostali z niej de facto wykluczeni…
J.M.: – Prawdą jest, że zabrakło rozmowy z podstawowym partnerem, jakim powinni być dla ministerstwa rodzice. To smutny fakt.
Tyle tylko, że problem z dyskusją o edukacji jest głębszy. To trochę jak z reprezentacją Polski w piłce nożnej: każdy ma poczucie, że mógłby ją trenować i wie, jak powinna grać…
J.M.: – Przy edukacji jest jeszcze trudniej, bo dodatkowo rzeczywiście prawie każdego obchodzi jej kształt. Nie ma rodzinnego obiadu, podczas którego nie padłoby sakramentalne pytanie: „a co u ciebie w szkole?”. Oczywiście, że najtrudniej jest rozmawiać o takich tematach jak zdrowie, klimat i właśnie edukacja. Ale to nie powód, by z tej debaty rezygnować. A jak ją prowadzić? Nie mam jeszcze recepty. Niemniej, trzeba kiedyś zacząć.
Jest wiele bardzo doświadczonych instytucji pozarządowych, rządowych i związkowych z którymi trzeba rozmawiać i wspólnie zastanowić się, w jakiej formule powinien działać ten ruch „Obywatele Oświaty”. Trzeba się spotkać, mając nawet świadomość konfliktów interesów pomiędzy poszczególnymi grupami. Zresztą, wiele z nich prawdopodobnie podczas rozmów okaże się pozornych.
Pojawia się też pytanie, jak w tym dialogu uwzględnić samych uczniów. Fundacja EFC ma akurat dostęp do pewnej grupy z nich, a więc swoich stypendystów. Może warto uwzględnić ich perspektywę?
J.M.: – Poznając niedawno stypendystów Fundacji EFC, zadałem im najprostsze pytanie: co oni by zmienili w szkole? Bo przecież to oni są podmiotem całej tej rozmowy. Okazało się, że mają mnóstwo pomysłów. Gdyby już na poziomie konkretnej szkoły nauczyciele byli nastawieni na ich słuchanie, wiele rzeczy mogłoby się zmienić całkowicie oddolnie. Ale to wymaga zmiany mentalności nauczycieli, rodziców, dyrekcji i ministerstwa – nas wszystkich. A zmiany w mentalności są bodaj najtrudniejsze.
Jak w tym wszystkim widzi pan potrzebę zmian w prowadzeniu edukacji obywatelskiej?
J.M.: – Przede wszystkim sztuczne wydaje mi się oddzielanie „zwykłej” edukacji od edukacji obywatelskiej. Edukacja obywatelska oznacza partycypowanie młodego człowieka w życiu społecznym. Podstawowym elementem budowania społeczeństwa obywatelskiego, a w związku z tym także edukacji obywatelskiej, jest współpraca, której polska szkoła wciąż nie potrafi uczyć – mówili o tym choćby zapytani przeze mnie stypendyści. Nie umiemy odpowiednio wyważyć pomiędzy rywalizacją a współpracą. A nauka współdziałania jest nauką obywatelskości.
A ja mam poczucie, że clou edukacji obywatelskiej tkwi we wpływie ucznia na rzeczywistość szkoły…
J.M.: – Absolutnie tak. To drugi kluczowy element. Zbyt często w polskich szkołach funkcjonują fasadowe samorządy uczniowskie, które mogą być prawdziwą szkołą demokracji. To kolejna rzecz, która wymaga zmiany.
Wróćmy do początku rozmowy. Czy ma pan poczucie, że te ostatnie pięć lat spędzone w administracji państwowej, a wcześniej także doświadczenie z kancelarii Senatu, pomogą panu w dotarciu do decydentów z postulatami, o których pan mówi?
J.M.: – Na pewno. Zarówno ostatnie lata, jak i moja wcześniejsza praca w kancelarii premiera Buzka i w kancelarii Senatu, dały mi dość dobrą orientację w mechanizmach, które pomagają doprowadzić do zmiany. Umiejętność poruszania się w przestrzeniach nie tylko pozarządowych, ale także rządowych i samorządowych bez wątpienia pomoże mi w tym, żeby, jeżeli nam się uda – a na pewno nam się uda – stworzyć konkretne propozycje dobrych zmian, nasz lobbing był skuteczniejszy, a nasz głos lepiej słyszany.
Ale o to się nie boję.
Dlaczego?
J.M.: – Bo myślę, że nie można obecnie być już prezydentem czy premierem, nie można sprawować władzy bez rozbudowanego dialogu ze społeczeństwem. A ten dialog to nie tylko dialog z samorządami, także bardzo istotny, ale również z emanacją społeczeństwa obywatelskiego, jaką są organizacje pozarządowe i ruchy społeczne. Bez tego nie da się już wygrywać wyborów – nie sposób uprawiać polityki, nie będąc w kontakcie i relacji z rzeczywistością.
Ale do tego, by ten dialog był płodny, potrzeba właśnie edukacji. To nie jest program na tygodnie, ale na dekady. Tak jak przez ostatnie dwadzieścia pięć lat zbudowaliśmy polską gospodarkę (choć wiele można jeszcze poprawić), tak kolejne ćwierćwiecze powinno nam upłynąć pod hasłem: „edukacja, głupcze!”. I to edukacja od tych najmłodszych lat – od przedszkola włącznie. Bez tego nie będziemy się rozwijać jako społeczeństwo.
Jacek Michałowski – prezes Edukacyjnej Fundacji im. prof. Romana Czerneckiego EFC. Wcześniej między innymi: współpracownik Komitetu Obrony Robotników, dyrektor Biura Studiów i Analiz Kancelarii Senatu RP, dyrektor generalny Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz szef Kancelarii Prezydenta RP. Wieloletni dyrektor programowy Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.
Mamy wciąż XIX-wieczny system nauczania, w którym premiowane są dzieci grzeczne, dobrze przystosowane i konformistyczne.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.