Instytucje publiczne działają na ogół według określonego schematu. Organizacje pozarządowe mają pod tym względem większą wolność, dzięki czemu wypracowują nowe pomysły i idee. Mam wrażenie, że samorząd, szukając najbardziej efektywnych rozwiązań, próbuje sugerować, żeby wszyscy działali tak samo, zamiast doceniać różnorodność i z niej czerpać – mówi Anna Gierałtowska, Prezes Powiślańskiej Fundacji Społecznej.
Ignacy Dudkiewicz: – Dwa lata temu opowiadała pani o bardzo trudnej sytuacji świetlic środowiskowych. Czy od tego czasu coś się poprawiło?
Anna Gierałtowska, Prezes Powiślańskiej Fundacji Społecznej: –Głównym problemem było to, że Ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej, która zaczynała wtedy obowiązywać, powodowała, że świetlice miały duże problemy z uzyskaniem zezwoleń na działalność według nowych norm. Udało się jednak doprowadzić do tego, że wpierw wydłużono okres dostosowawczy, a następnie przepis został znowelizowany. Jednocześnie, za co należy się duży ukłon w stronę samorządu, miasto przekazało duże środki organizacjom, które chciały zmodernizować swoją bazę lokalową.
Czy liczba świetlic środowiskowych działających w Warszawie jest wystarczająca do potrzeb?
A.G.: – W dużej mierze tak. Ale najważniejsze nie jest to, ile ich jest, ale to, jak działają, czy mają wystarczająco dużo środków, kadr i warunków do działania, żeby mogły spełniać swoje zadanie. Jeśli działają w standardzie minimum: cztery godziny dziennie, z jednym wychowawcą na dziesięcioro dzieci, to nie uda się w ten sposób naprawdę pomóc dzieciom z zaniedbanych środowisk.
Jaka jest ta podstawowa rola świetlic?
A.G.: – Świetlica stanowi rodzaj alternatywnego domu, w którym dzieci dostają to, czego potrzebują: bezpieczeństwo, spokój, jasne zasady i reguły, życzliwych i opiekuńczych dorosłych, grupę rówieśniczą, która ich nie odrzuca. Uczą się rozmowy, zaufania, rozwiązywania konfliktów bez przemocy… Nie tylko dostają ciepły posiłek, ale też pomagają w zakupach, gotowaniu, sprzątaniu: nabywają codzienne umiejętności. Jednocześnie nie tracą jednak więzi i relacji ze swoimi rodzicami, chodzą do tej samej szkoły, mieszkają na tym samym podwórku, mają tych samych kolegów. Nie zostają wyrwane ze swojego środowiska.
Do tego potrzeba czasu i ludzi.
A.G.: – Gdyby w placówkach był jeden wychowawca na sześcioro dzieci, gdyby mogły działać sześć godzin dziennie, a ich oferta obejmowałaby także pracę logopedy i innych specjalistów, to mogłyby one rzeczywiście pełnić rolę alternatywnego środowiska wychowawczego. Ważne, żeby wychowawca miał także czas na to, żeby pójść do szkoły, spotkać się z kuratorem, pójść z dzieckiem do lekarza, zadbać o to, żeby miało odpowiednie ubrania. A jeśli jest się zatrudnionym na umowę zlecenie, jednocześnie pracując gdzieś indziej, nie sposób tego zrobić. Żeby tego uniknąć, trzeba zatrudnić wychowawców na etacie, a do tego trzeba mieć środki na godziwe wynagrodzenia.
W świetlicach zajmujemy się wychowaniem korekcyjnym, często także resocjalizacją, są elementy terapii i socjoterapii. Do takich działań wychowawcy powinni być dobrze przeszkoleni, mieć szansę korzystać z superwizji, mieć zebrania zespołu. Na to wszystko również potrzebny jest czas, a więc i pieniądze.
Jak pani ocenia możliwości uzyskania źródeł finansowania tak rozbudowanych działań?
A.G.: – Samorząd stara się zapewnić stałe finansowanie świetlicom, od iluś lat podpisując z nimi umowy trzyletnie, co jest zdecydowanie zmianą na lepsze. Ale to nie wystarcza. Chcąc mieć na przykład trójkę wychowawców w placówce, na tę trzecią osobę musimy znaleźć fundusze gdzie indziej. To samo dotyczy na przykład superwizji, której obecnie nie finansujemy z dotacji miejskiej, bo jest ona za mała.
Przy takiej placówce powinien działać też cały serwis pracy z rodzinami tych dzieci, bo praca z samymi dziećmi nie wystarczy do tego, żeby odmienić ich los. Trzeba pomagać ich rodzicom, chodzić do nich do domu, pomagać im w rozwiązywaniu problemów bytowych, w poszukiwaniu pracy itd..
Skoro środki samorządowe nie wystarczają, to skąd wziąć na to pieniądze?
A.G.: – Niedawno rozpoczęliśmy kampanię społeczną. Chcemy wyjść na ulicę z komunikatem, że są dzieci i rodziny potrzebujące pomocy. Apelujemy z jednej strony o solidarność, ale też odwołujemy się po prostu do kategorii dobra publicznego. Zachęcamy wszystkich, którym bliskie jest dobro dzieci, do przyczynienia się do tego, żeby mogły żyć inaczej niż ich rodzice. Szczegóły można znaleźć na stronie www.dziecipowisla.pl.
Biorąc pod uwagę poziom polskiej filantropii, trudno być jednak optymistą…
A.G.: – Trzeba pracować nad tym, żeby ludzie poczuwali się do tego, by oprócz płacenia podatków, przekazywać nawet niewielkie kwoty na działalność dobroczynną. Nad tym, by społeczność lokalna była bardziej solidarna. Powiśle jest dzielnicą bardzo dużych kontrastów. Znajduje się tu dużo rodzin żyjących w biedzie, ale mieszka tu też wielu ludzi bardzo dobrze sytuowanych. Mówimy więc o solidarności na skalę dzielnicy, o poczuwaniu się do odpowiedzialności za kolegów swoich dzieci, mieszkających na tej samej ulicy, ale po drugiej jej stronie, gdzie szanse życiowe okazują się mniejsze.
Największym problemem na ogół jest namówienie kogoś do systematycznego wsparcia.
A.G.: – Od czegoś trzeba zacząć. I trzeba nad tym pracować, dbać o kontakt z darczyńcą, prezentować mu nasze działania i osiągnięcia, Trzeba uczyć się komunikacji z otoczeniem społecznym.
Wiele organizacji wciąż ma poczucie, że robią tak ważne rzeczy, że wszyscy powinni sami z siebie to zauważać.
A.G.: – Bardzo byśmy chcieli, żeby tak było. Ale ludzie mają tyle własnych problemów, że nie zdają sobie często sprawy z tego, co jest potrzebne innym. Jestem przekonana, że organizacje są fantastyczne, ale musimy jeszcze umieć o tym opowiedzieć w przekonujący sposób.
Możemy uświadamiać ludziom na przykład to, że jeśli teraz pomożemy tym dzieciom, to w przyszłości nie pójdą do domu dziecka, nie trafią w środowisko przestępcze, nie wpadną w alkoholizm czy narkomanię. Jest to więc nie tylko działanie potrzebne, ale również społecznie opłacalne.
Do tego trzeba mieć odpowiednio szeroką perspektywę.
A.G.: – Problem polega na tym, że samorząd nie myśli w kategoriach tego, co będzie za dwadzieścia lat, tylko aktualnego budżetu. Mogę im powiedzieć, że jeśli zainwestujemy w dobre programy, to za dziesięć lat w domach dziecka będzie mniej dzieci, ale za coś trzeba przecież utrzymać opiekę nad tymi, które już w nich są. Samorząd też ma zresztą swoje kłopoty finansowe.
Ale może – w ramach obecnych funduszy – można te pieniądze lepiej pożytkować?
A.G.: – Dialog ze społeczeństwem obywatelskim, z organizacjami pozarządowymi, z roku na rok jest coraz intensywniejszy, zwiększa się liczba konsultacji społecznych, możliwości udziału w budowaniu wspólnych programów. Wciąż jest jednak tego mało. Głos praktyków, pracujących w danej dziedzinie od lat, mających sprawdzone rozwiązania, ciągle jest zbyt mało słyszalny. Potrzeba większego zaufania samorządu do organizacji, do tego, że wiedzą, co robią.
Skąd bierze się jego niedobór?
A.G.: – W Polsce przez wiele lat mieliśmy do czynienia z odwróceniem zasady pomocniczości. Państwo monopolizowało wszystko, a jedynie w obszarach, w których nie chciało lub nie umiało działać, na przykład narkomanii czy bezdomności, mówiło: dobrze, tym niech zajmą się organizacje pozarządowe. Próbujemy przełamać tę tradycję, pokazując samorządowi, że obywatele faktycznie mogą, potrafią i chcą rozwiązywać problemy społeczne.
Udaje się?
A.G.: – Problem pojawia się, kiedy urzędnicy są przekonani, że wiedzą lepiej albo próbują wyważyć otwarte drzwi, testować rozwiązania już dawno sprawdzone. Obserwujemy dużą poprawę w stosunku do tego, co było kiedyś, natomiast życzylibyśmy sobie, by te relacje były jeszcze bardziej partnerskie.
Instytucje publiczne działają na ogół według określonego schematu. Organizacje pozarządowe mają pod tym względem większą wolność, dzięki czemu wypracowują nowe pomysły i idee. Mam wrażenie, że samorząd, szukając najbardziej efektywnych rozwiązań, próbuje sugerować, żeby wszyscy działali tak samo, zamiast doceniać różnorodność i z niej czerpać. A przecież najlepiej robimy to, w co wierzymy, do czego jesteśmy przekonani.
Może potrzeba systemowych rozwiązań, mogących wzmocnić pozycję organizacji jako partnera dla samorządu?
A.G.: – Rozwiązań temu służących jest coraz więcej. Pojawił się na przykład pomysł wspólnych szkoleń dla organizacji i pracowników urzędu, dzięki którym można byłoby lepiej zrozumieć wzajemne uwarunkowania i ograniczenia, uwspólni
spojrzenie na różne problemy. Samorząd w coraz większym stopniu dostrzega, że programy środowiskowe, a więc oparte o pracę w terenie, w rodzinach, a nie o zabieranie dzieci do instytucji, są potrzebne. To właśnie profilaktyka jest najlepszym sposobem rozwiązywania problemów społecznych.
System domów dziecka zawiódł?
A.G.: – Na pewno się nie sprawdza. Dzieci wychodzą z placówki nieprzygotowane do życia i z wieloma wtórnymi problemami emocjonalnymi. Znacznie rozsądniej jest zakorzenić program w środowisku lokalnym, wchodzić w nie, docierać do rodzin, które są zagrożone rozpadem i z nimi pracować na bardzo wielu polach. Do tego potrzeba skoordynowanej pracy wielu służb.
Wszelkie programy mają największa skuteczność, kiedy dziecko i rodzinę udaje się otoczyć opieką z różnych stron: większą część dnia dziecko spędza w świetlicy – dobrze przygotowanej i specjalistycznej, jednocześnie prowadzona jest praca z jego rodziną, działa hostel, w którym mogą mieszkać dzieci znajdujące się okresowo w bardzo trudnej sytuacji czy nastolatkowie chcący się usamodzielnić, a do tego prowadzi się program wprowadzania młodych osób na rynek pracy. Taki system ma szanse być bardzo skuteczny.
Miasto ma inny pomysł?
A.G.: – Miasto buduje systemy oparte o starania, by zagospodarować dzieciom czas: finansuje zajęcia przez cały tydzień – w świetlicach, szkole, na podwórku… To wszystko jest potrzebne, ale trochę brakuje zrozumienia, że aby te dzieci mogły się uczyć, muszą mieć zaspokojone podstawowe potrzeby życiowe. Trzeba wejść do ich rodziny, pomóc rozwiązać ileś konkretnych, życiowych spraw. Nawet najciekawsze zajęcia same z siebie nie odmienią ich losu.
W zasadach działania państwa organizacji kładą państwo mocny nacisk właśnie na współpracę.
A.G.: – Nie da się prowadzić programów dotyczących najtrudniejszych problemów społecznych bez współpracy z lokalnymi partnerami. Rozwiązywanie problemów dzieci i rodzin jest zadaniem własnym samorządu, co sprawia, że staje się on naturalnym partnerem. Nasi podopieczni często są też podopiecznymi sądów rodzinnych, ośrodka pomocy społecznej, szkoły, przedszkola, poradni zdrowia. Wszystkie te służby bardzo mocno ingerują w życie tych rodzin. Musimy się z nimi porozumieć w celu wspólnego działania na ich rzecz.
Dotyczy to też koordynacji działań w obrębie sektora.
A.G.: – Staramy się współpracować ze wszystkimi aktorami na danym terenie. Nie ma sensu, żeby dziecko na przykład przychodziło jednocześnie do dwóch świetlic. Nie pełnimy roli formalnego koordynatora takich działań, ale pewne rzeczy można robić bez nadania. Jeśli komuś naprawdę zależy na rodzinie i dziecku, to przejdzie się po wszystkich służbach i spróbuje skoordynować ich działania. Kilka lat temu powstał program „Rodzina”, który zawiera między innymi koncepcję tworzenia na poziomie dzielnic lokalnych systemów wsparcia, obejmujących wszystkie służby publiczne i organizacje. Dotąd brakowało jednak pomysłu na wdrożenie tej idei.
Niezależnie jednak od struktur, warto po prostu wyznawać filozofię pracy opartej na współpracy.
I ma pani poczucie, że taka filozofia jest powszechna?
A.G.: – Nie jest. Trudno jest ją realizować, ponieważ organizacje pozarządowe borykają się z ogromnymi problemami finansowymi i kadrowymi. Po prostu nie starcza już im na to czasu i sił. Ale nie można się zniechęcać.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)