Bezinteresownie angażuje się dla innych osób i najczęściej robi kilka rzeczy w jednej chwili, ale zawsze znajdzie czas dla drugiego człowieka. Pod warunkiem, że ten potrafi nadążyć za jego tempem. Twórca lubelskiego Centrum Wolontariatu opowiedział nam o początkach trzeciego sektora w Lublinie.
Współpracownicy mówią, że jest trudny i wymagający w kontaktach – znajomi twierdzą, iż ks. Puzewicz to porywczy i wymagający nerwus. Nie da się jednak ukryć, że projekty, które zainicjował i zrealizował znacząco wpłynęły na poprawę jakości życia mieszkańców.
Lublin stał się miejscem do życia
Mieczysław Puzewicz już w szkole średniej angażował się w działania opozycji. Wtedy po raz pierwszy zetknął się ze Służbą Bezpieczeństwa. Dyrekcja szkoły chciała go wyrzucić z placówki – wraz z ośmioma kolegami – za rozdawanie ulotek nawołujących do bojkotu wyborów. Skończyło się jednak na reprymendzie.
Po skończeniu liceum im. Mikołaja Kopernika w Kołobrzegu trafił na studia do Szczecina, ale szybko okazało się, że rolnictwo i kształcenie w tym kierunku nie było jego drogą. Wtedy nie wiedział jeszcze, że życie poprowadzi go w zupełnie inną stronę.
– Po przerwaniu pierwszych studiów mieszkałem we wspólnocie w miejscowości Lipie koło Świdwina, gdzie po raz pierwszy bezpośrednio zetknąłem się z narkomanią. To była grupa silnie religijna, wręcz charyzmatyczna. Bardzo chcieliśmy pomagać osobom uzależnionym, które tam przyjeżdżały. Pewnego razu zjawił się tam też pewien młody entuzjasta naszej pracy, by podpatrzeć jak działamy – a robiliśmy wszystko absolutnie intuicyjnie. Tym człowiekiem okazał się Marek Kotański, założyciel Monaru, z którym potem również w Lublinie współpracowaliśmy – wspomina ks. Mietek Puzewicz.
Jedynym wolnym uniwersytetem, od Łaby do Władywostoku, był wtedy Katolicki Uniwersytet Lubelski. Fakt, że była to uczelnia katolicka znalazł się jednak na drugim planie. Jak podkreśla, w Szczecinie nikt nie traktował go poważnie. Nawet na wyższej uczelni panował komunizm, nie szanowało się ludzi i wszystkim brakowało kultury. Na KUL-u było zupełnie inaczej.
– Spędzone tam fantastyczne lata pozwoliły mi zetknąć się z niesamowitym tyglem różnych osobowości. Kształcili się tam wtedy ludzie z całego kraju. Studiowałem teologię i pamiętam, że na moim roku byli przedstawiciele różnych środowisk. Przy okazji w naturalny sposób wpadałem w kręgi zajmujące się działalnością opozycyjną, przez co w roku 1980 byłem po raz kolejny aresztowany w Sandomierzu na procesie Jana Kozłowskiego (działacz Solidarności Rolników Indywidualnych – przyp. red.). Razem ze mną był tam ojciec Ludwik Wiśniewski, Wacław Czakon, obecnie związany z Fundacją Szczęśliwe Dzieciństwo oraz późniejszy wojewoda lubelski Adam Cichocki – dodaje ks. Puzewicz.
Powołanie przyszło późno
Przy kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny przy Staszica utworzył pierwszą grupę pomocy osobom niepełnosprawnym "Siloe", która funkcjonuje do dziś. W trudnych czasach stanu wojennego udało im się np. zawieźć 200 osób niepełnosprawnych do Sanktuarium Matki Bożej w Lourdes oraz na audiencję do Jana Pawła II.
Zainicjował również grupę złożoną z abstynentów od alkoholu. Podczas spotkań głosili oni rekolekcje trzeźwościowe z mocnym podtekstem politycznym (należy pamiętać, że Mieczysław Puzewicz był wtedy osobą świecką – przyp. red.). Jak wspomina, wiedzieli już, że pijanym narodem łatwiej się rządzi, a jedynym, czego za komuny w Polsce nie brakowało, była wódka. Dlatego chcieli otrzeźwić ludzi.
Na KUL-u rozpoczął się też jego pierwszy wolontariat, choć oficjalnie taka forma wsparcia wówczas nie funkcjonowała. Był rok 1986, kiedy doszło do wybuchu elektrowni w Czarnobylu. Nie istniał jeszcze Dziecięcy Szpital Kliniczny, a oddziały dziecięce mieściły się na Staszica. Nikt też nie myślał o hospicjach. Szybko za to zaczęły się pojawiać dzieci z chorobami nowotworowymi.
– Bardzo mocno przeżywałem asystowanie przy dzieciach odchodzących w skutek choroby popromiennej. Dzieci są przekonane, że dorosły wszystko wie. A ja byłem już wtedy dla nich dorosły. Mały Krzyś zapytał mnie: "a jak umrę, to będę widział moją mamę?". Musiałem przecież mu powiedzieć, że tak. Ale teraz, gdy wspominam te czasy, widzę, że mieliśmy też mnóstwo idiotycznych pomysłów – np. kiedyś wraz z kolegami zorganizowaliśmy wyścig z osobami na wózkach inwalidzkich. Nas to w tamtej chwili strasznie bawiło, ale przecież gdyby ktoś wypadł… o skutkach myślało się dopiero później – tłumaczy.
Puzewicz wstąpił do seminarium, gdy przygotowywał się do doktoratu i rozpoczął pracę naukową na uniwersytecie. Miał 29 lat. Niektórzy mówią, że było to spóźnione powołanie, ale jego zdaniem po prostu było dojrzałe. Posługa rozpoczęła się w Lublinie i tu postanowił zostać na stałe.
Początki Centrum Wolontariatu
W 1988 roku ks. Puzewicz wraz z ks. Januszem Rzeźnikiem oraz ks. Piotrem Kawałko prowadził w Łęcznej cykl spotkań "Święto Młodych" – były to pierwsze spotkania młodzieży z muzyką i pomysłami na rozmowy. Trzy lata później, już jako ksiądz, odebrał nominację na Diecezjalnego Duszpasterza Młodzieży. Wtedy też zaczęli pojawiać się przy nim ludzie, chcący zaangażować się w jakieś działania. Z czasem wykształciło się z tego Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży. Ks. Mieczysław brał udział w tworzeniu statutu KSM-u na poziomie krajowym i pierwszą taką grupę powołał w Łęcznej. Istotny był też fakt, że w diecezji pojawił się arcybiskup Józef Życiński.
Jacek Wnuk, prezes Centrum Wolontariatu, związany z organizacją od samego początku jej istnienia tak wspomina tę znajomość: – Był dla niego bardzo ważnym człowiekiem, można chyba nawet powiedzieć mentorem. Otwartość abp. Życińskiego na ludzi wyzwoliła otwartość w Mietku. A jest on twórczą osobą, która nie boi się nowych wyzwań i twardo stąpa po ziemi. Często ma nietypowe pomysły, ale i potrafi przekonać do nich innych. Bywa impulsywny, lecz postrzegam to u niego jako pozytywną cechę – zamiast owijać w bawełnę, nie boi się mówić, gdy coś mu się nie podoba. Nie lubi też apatii i szuka nowych wyzwań – mówi. Wnuk współpracuje z ks. Mieczysławem od 1989 roku.
Gdy Puzewicz został rektorem przy kościele św. Ducha, codziennie spotykał dzieci ze starówki. Czasem ukradły coś z kościoła, innym razem zepsuły. Uznał, że nie można ich zostawić samych i stworzył świetlicę dla najmłodszych.
– W 1999 roku wpadła mi w ręce książka Stasia Gawrońskiego "Ochotnicy miłości bliźniego", szefa wolontariatu w Rzymie z okazji jubileuszu roku 2000. Czytając ją pomyślałem, że połowę zawartych tam rzeczy sam już robię, tylko nikt tego konkretnie nie nazywa. Okazało się też, że są inni ludzie w kraju, którzy powoli zaczynają podobną działalność. Zorganizowaliśmy spotkanie, zarysowaliśmy struktury i całe to dobro samo się rozwinęło. To nie było tak, że siedliśmy i wymyliśmy sobie Centrum Wolontariatu – życie przynosiło określone problemy i wyzwania, np. powódź na Powiślu w roku 2001, a my staraliśmy się jakoś radzić sobie z tymi potrzebami – wspomina.
Dodaje przy tym, że jedną z największych porażek, do której dopuścili, były punkty za wolontariat. – Długo protestowałem przeciwko nagradzaniu ludzi za pomoc innym, bo nic dobrego nie wyjdzie z wolontariatu, jeśli usunie się z niego bezinteresowność. Doprowadziliśmy do sytuacji, gdzie ludzie przyszli na dwa spotkania, wzięli potrzebne zaświadczenie i tyle ich widzieliśmy.
Chciałem Cię przeprosić...
Na początku lat 90. stworzył w Radiu Lublin audycję dla młodzieży "Spojrzenia". Zawarł w niej "Ligę Ludzi Pojednania", która w czasie Wielkiego Postu miała sprawić, że ludzie się pogodzą. Do słuchaczy kierował wtedy słowa: "Pokłóciłeś się z tatą, babcią czy chłopakiem? Wymyśl sposób, by ich przeprosić".
– Nagle zaczęliśmy dostawać sterty listów. Historia zawarta w jednym z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci. To list od więźnia Wiesława, który odbywał wyrok w więzieniu i bardzo chciał się pojednać z człowiekiem, którego skrzywdził. A warto dodać, że Wiesio miał go uderzyć na tyle niefortunnie, że przestawił mu nos. Wywołałem go na antenie, pozdrowiłem… słyszeli to akurat wychowawcy z zakładu karnego. I dzięki temu Wiesław dostał przepustkę, by pojechać do tego człowieka. Mężczyzna wyjrzał przez wizjer, otworzył drzwi przez łańcuch i zaskoczony pyta:
– Czego chcesz?
– Chciałem Cię przeprosić…
– Spie*laj!
– Kua, przyszedłem cię przeprosić! Taka akcja jest!
Jakoś tam podał mu rękę przez te drzwi… Patrząc na to po latach widzę, że te działania miały sens, bo Wiesław jest teraz konsultantem Niebieskiej Linii – wspomina ks. Mieczysław.
Wielu byłych więźniów spotykał też wśród bezdomnych, a sześć lat temu pojawił się pomysł, by wspomóc pracujących w więzieniach i poszukać koncepcji na resocjalizację. Powstała "Nowa droga" – formuła podpatrzona we Francji. Tam opiekunowie pokonują z więźniami drogę na trasie Pireneje – Santiago de Compostela i potem ich zostawiają.
– My dołożyliśmy do tego przygotowanie już na terenie zakładu karnego, które trwa od 3 do 5 miesięcy, obóz przygotowawczy przed wyjściem, 30 dni drogi więźnia z opiekunem i po wszystkim staże oraz wsparcie przy zatrudnieniu – wylicza ks. Puzewicz.
Najważniejsze założenie brzmi: "człowieka nie zmienią pieniądze, programy czy projekty, ale drugi człowiek". Przez miesiąc więźniowie i opiekunowie spędzają ze sobą czas, rozmawiają, zwierzają się… Do tej pory program przeszło już 32 skazanych – tylko jeden wrócił do więzienia na własne życzenie.
– Jak mawiała moja babcia: młodość, fantazja, głupota – to się musi trzymać razem – śmieje się Puzewicz.
Działania "Nowej drogi" łączą się z faktem, że ksiądz już drugą kadencję jest członkiem prezydium Rady Głównej do Spraw Społecznej Readaptacji i Pomocy Skazanym przy Ministerstwie Sprawiedliwości.
Poszli, by zmierzyć się z zimnem
Pewnego wieczoru usłyszał w serwisie informacyjnym, że w Lublinie zamarzło kilkadziesiąt osób. Był rok 2000. Nie potrafił znaleźć racjonalnego wytłumaczenia, więc zadzwonił do swojego przyjaciela lekarza. Odpowiedź była prosta – trzeba ludziom dać kalorie przed nocą, żeby ich wzmocnić i by organizm miał siłę zmierzyć się z zimnem. Poprosił o pomoc kilka osób, a już następnego dnia z herbatą i kanapkami ruszyli na dworzec do bezdomnych. Tak w Lublinie narodził się Gorący Patrol.
– Mietek musi widzieć cel i mieć plan działania. Nie wszyscy za nim nadążają, bo ciężko pracuje, dopóki czegoś nie osiągnie, ale potem, zamiast odpoczywać, szuka kolejnych wyzwań. To nerwus, chociaż jednocześnie jest też opanowany i przy trudnych zadaniach nie wpada w panikę, a niefrasobliwe działania potrafi ocenić dosadnie. W pracy z młodzieżą przyznawał swego czasu tytuły "pustaka roku" – wiele osób dostawało go za lekkomyślność i głupotę, oczywiście żartobliwie – mówi Renata Dobrzyńska, wolontariuszka Centrum Wolontariatu, związana też ze Stowarzyszeniem Solidarności Globalnej. Ks. Puzewicza zna od początków jego pracy na rzecz Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży.
Sprzedajemy historie
W połowie ubiegłego roku Putin wydał dyrektywę dla prezydenta Czeczeni, w której zawarł, że potrzebuje dwóch pułków bojowników. Miały one walczyć w Syrii przeciwko ISIS oraz jechać do Donbasu. Za odmowę groziło do 5 lat więzienia.
– Gdy pierwsi ludzie zaczęli tam ginąć, pozostali zaczęli myśleć – do wyboru było więzienie, śmierć lub ucieczka. Kiedy czytałem o tej sytuacji w Brześciu, widziałem też, że ci ludzie zatrzymywali się na granicy, bo powstał szlaban. Mimo iż kraje zobowiązały się im pomóc, było inaczej. A przecież z Lublina do Brześcia mamy bliżej niż do Warszawy. Ja nie mogę powiedzieć, że to jest nie wiadomo gdzie i mnie to nie dotyczy – zaznacza ks. Puzewicz.
Marinę Hulię poznał, gdy przyjechała na forum zrzeszające szkoły niepubliczne w ramach Krajowego Forum Oświaty Niepublicznej. Rozeszła się tam informacja, że chce ona pomagać dzieciakom w Brześciu, ale nie ma na to pieniędzy. Szkoły zaczęły zbiórki i wszystko się rozwinęło. Obecnie Marina pracuje w jednym z lubelskich stowarzyszeń.
– Mocno wspieramy np. "Szkołę Mam" – szukamy środków, Marina jedzie do Brześcia, kobiety szyją lalki, przywozimy je do Polski i sprzedajemy. Są warte jakieś 50 groszy, ale ich wyjątkowe historie mają zdecydowanie większą wartość. Żadna inna lalka takiej nie ma, dlatego sprzedajemy je za 50 złotych – tłumaczy.
Dzięki temu mogą wspólnie pomagać rodzinom, zwłaszcza dzieciom z Brześcia.
Postępuję drogą miłości
Jak zaznacza Jacek Wnuk, w kontaktach z ks. Mietkiem bywa różnie. – Czasem jest porywczy, więc trzeba umieć z nim współpracować. Co go ogranicza? Czasem opór stanowią po prostu ludzie, którzy nie potrafią uświadomić sobie potrzeb zmiany pewnych sytuacji. Ale gdy patrzę na niego po latach, i tak mocno ewoluował w swojej otwartości na innych. To w naturalny sposób mieści się w posłudze kapłańskiej, ale on działa trochę w inny sposób.
Ks. Puzewicz: – Zacząłem myśleć o swoim życiu i doszedłem do wniosku, że powinienem budować cywilizację miłości, by móc wymagać czegoś od innych. Wnioski przyszły szybko – nawet samochodem jeżdżę teraz inaczej. W deszczowy dzień wyjeżdżam 10 minut wcześniej, by kogoś nie ochlapać wodą z kałuży. Wiem, jakie to przykre uczucie. Może stracę kwadrans, ale oszczędzę komuś kąpieli w błocie i nie popsuję mu dnia. W każdym aspekcie naszego życia powinniśmy pokazywać tę miłość do bliźnich – podkreśla.
Poznaj ludzi sektora pozarządowego, dowiedz się, kto jest kim w NGO. Odwiedź serwis ludziesektora.ngo.pl.
Mietek musi widzieć cel i mieć plan działania. Nie wszyscy za nim nadążają, bo ciężko pracuje, dopóki czegoś nie osiągnie, ale potem, zamiast odpoczywać, szuka kolejnych wyzwań.
Źródło: inf. własna [ngo.pl]