Krzysztof Jarymowicz: Nie robiliśmy warsztatów z różnorodności, po prostu graliśmy w piłkę [wywiad]
„Nie do końca wierzę w sens jednorazowych akcji, które często wizerunkowo dobrze wyglądają: banery, sponsorzy, przyjeżdżają media, ale jaki jest ich efekt? Trochę radości na boisku. Ja jestem fanem regularności”. Z Krzysztofem Jarymowiczem, laureatem Nagrody Fundacji Polcul za wieloletnią działalność wspierającą uchodźców oraz integrację środowisk wykluczonych, w tym utworzenia projektu „Etnoligi”, rozmawia Joanna Mikulska.
Joanna Mikulska: – Kto może wejść do ośrodka dla uchodźców?
Krzysztof Jarymowicz: – Aby wejść, trzeba mieć zgodę z Urzędu do Spraw Cudzoziemców. W Fundacji dla Wolności współpracujemy na stałe z ośrodkami, ale kiedy zaczynałem Etnoligę, to po prostu tam zadzwoniłem. Dostałem zgodę, poszedłem do dwóch z istniejących wtedy ośrodków: na Siekierkach, tam byli Afrykańczycy, i na Ciołka, tam mieszkali Czeczeni.
Jak tam jest?
– Te zamknięte przypominają areszt, a w otwartych są wolni ludzie, mogą wyjść, nie wrócić na noc, albo zdecydować, że nie chcą tam mieszkać. Wtedy dostają ekwiwalent, niecałe osiemset złotych miesięcznie (przy każdej kolejnej osobie w rodzinie kwota na osobę maleje) i mogą poszukać czegoś na własną rękę. Są też ośrodki zamknięte i one przypominają areszt: trzeba siedzieć w celi.
Dawniej w Polsce były trzy zamknięte, teraz jest osiem. Kilka powstało w ostatnich miesiącach. Natomiast nawet w tych otwartych panuje marazm i poczucie beznadziei. Z jednej strony trzeba coś zrobić, aby z nich wyjść, a z drugiej nie wiadomo, gdzie wyjść i co zrobić, bo państwo, poza tym, że oferuje dach nad głową i wyżywienie, nie interesuje się losem osób przebywających w ośrodkach.
To czemu Ty się zainteresowałeś?
– Zawsze ciągnęły mnie inne kultury. Moi rodzice się dziwili, że podczas podróży nie oglądałem zabytków, tylko gadałem z ludźmi. Bywałem u nich w domu, na obiedzie, pomagałem im zrobić zakupy. Końcówkę studiów spędziłem w Barcelonie na Erasmusie. Gdy wróciłem do Polski, wszyscy wydawali mi się podobni i smutni. Szukałem różnorodności i tak trafiłem do ośrodków. To był rok 2004 i wtedy temat uchodźców dla mediów w Polsce praktycznie nie istniał.
A piłka?
– Moja obecna żona, wtedy dziewczyna, przeczytała artykuł o integracyjnych projektach sportowych i powiedziała: „To może zaproponuj, że zagracie w piłkę”. Lubiłem grać, ale nie była to moja wielka pasja. Natomiast pomyślałem, że to jest konkret, z którym mogę przyjść do ośrodka. Potem dołączyli moi koledzy z liceum, a organizacja Football Against Racism in Europe oferowała wsparcie dla małych działań, około 500 euro. Ucieszyłem się! Na start miałem już chętnych i trochę pieniędzy, choć wtedy nie wiedziałem jeszcze, na co je wydać.
Jak wszedłem do ośrodka na Siekierkach, to najpierw porozmawiałem z urzędniczkami. Pomysł im się spodobał, potem łamanym francuskim wyjaśniłem Afrykańczykom, o co chodzi, a oni byli bardzo entuzjastyczni. Parę dni później pojechałem do ośrodka, gdzie byli Czeczeni i oni też chętni, ale mieli tylko sandały albo buty za kostkę. Więc cały ten grant wydałem na sportowe buty dla nich. Byłem zadowolony, że pieniądze mogą realnie komuś pomóc, natomiast oni sprzedali te buty na bazarze jeszcze przed turniejem. To był dla mnie szok, nie mogłem zrozumieć, czemu nie mogli tego zrobić później. Dziś już inaczej na to patrzę.
Jak?
– Byłem dość nieostrożny. Po pierwszych spotkaniach sprezentowałem im buty, a oni po prostu chcieli zarobić pieniądze. Migranci i uchodźcy są takimi samymi ludźmi jak my: mają swoje interesy, często chcą po prostu przeżyć, a nie tylko się fajnie zintegrować.
Wtedy byłem bardzo naiwny, ale wszyscy przyszli i zagraliśmy. To było wydarzenie weekendowe i pełna spontaniczność: Afrykańczycy ugotowali jedzenie, moi koledzy zorganizowali koncert na boisku. Dzieci ze szkoły, gdzie graliśmy zrobiły wystawę rysunków o różnorodności świata. No i wszyscy od razu pytali: kiedy następny turniej.
I co im odpowiedziałeś?
– Nie miałem planu działania i nie wiedziałem, czy wiążę swoją przyszłość z pracą w fundacji, która powstała mniej więcej w tym samym czasie. Natomiast bardzo ich polubiłem i pomyślałem sobie, że za rok też możemy zrobić turniej, korzystając z tego samego grantu. To byli chłopcy w moim wieku, ja miałem dwadzieścia pięć lat, a oni może dwadzieścia. Z kilkorgiem zacząłem się kumplować. Podobnie zresztą ci urzędnicy w ośrodkach, też młodzi ludzie. Byli na pierwszym turnieju i bardzo chcieli mi pomóc.
I wtedy zdarzyło się coś bardzo ważnego. Grała z nami Nigeryjka. Niektórzy byli bardzo zdziwieni, szczególnie Czeczeni, którzy mówili „Dziewczyna? Dajcie spokój!”. To były czasy, w których nawet w amatorskich klubach piłkarskich nie było za bardzo sekcji kobiecych. Ale pomyślałem: przecież nigdzie nie jest napisane, że ona nie może z nami grać. I strzeliła cztery bramki tym Czeczenom. Stali, oczy jak spodki, a ona dostała puchar.
Stąd, poza integracją migrantów zrodził się drugi równoległy pomysł, aby w Etnolidze podkreślać też piłkę kobiecą.
No, a potem był etap kryzysu. Urodziło nam się dziecko i poszedłem do pracy w korporacji, a w międzyczasie kombinowałem skąd znaleźć pieniądze i szukałem kolejnych drużyn.
Jak ich szukałeś?
– Napisałem ulotkę w trzech językach – zaproszenie na darmowe rozgrywki piłki nożnej i ruszałem w miejsca, gdzie mogę spotkać konkretne grupy etniczne, np. Hindusów szukałem w okolicach Raszyna, ale też jeździłem po bazarach. Bardzo to lubiłem. Kiedyś był jeszcze bazar przy Stadionie Narodowym, albo w Wólce Kosowskiej. Chodziłem od stoiska do stoiska, mówiłem, o co mi chodzi. Część ludzi zupełnie nie była zainteresowana, część nie miała czasu, aby pogadać, bo biznes się kręcił: tu skarpetki, tam sznurówki, ale niektórzy brali ulotkę i przychodzili.
W 2010 roku napisałem wniosek do Funduszu Inicjatyw Obywatelskich i dostałem pierwszy grant na projekt Etnoligi.
Minęło wtedy pięć lat od pierwszego turnieju. Co Ci pomogło się zmobilizować?
– Myślę, że energia z kolejnych turniejów. Widziałem, że ludzie chcą, a to jest silna motywacja, bo widać, że robisz coś, co ma sens. I to było w dużej kontrze w stosunku do tego, co robiłem w pracy.
A czym zajmowałeś się w pracy?
– Badaniem skuteczności reklam. To było nawet ciekawe z założenia, ale gdy uświadomiłem sobie, że cała moja praca służy temu, aby jakaś firma sprzedała więcej proszku do prania, to pomyślałem, że nie chcę tak spędzić swojego życia. I zrozumiałem też, że aby turnieje miały sens, to nie może być jednorazowe wydarzenie.
A kiedy one mają sens?
– Kiedy udaje się ludzi wzmocnić. Ale najpierw trzeba zdobyć ich zaufanie, a to jest możliwe dzięki częstym spotkaniom. Dopiero wtedy możesz ich poznać, nawiązać relacje, zrozumieć, komu możesz zaufać i zbudować więzi.
Nie do końca wierzę w sens jednorazowych akcji, które często wizerunkowo dobrze wyglądają: banery, sponsorzy, przyjeżdżają media, ale jaki jest ich efekt? Trochę radości na boisku. Ja jestem fanem regularności.
A żeby ona zaistniała, trzeba było wymyślić strukturę. Ustaliliśmy, że poza cotygodniowymi spotkaniami, podczas których każda drużyna gra z każdą i zbierają punkty: trzy za zwycięstwo, dwa za remis, punkt za przegraną, wprowadzimy dodatkowe punkty za kategorie, które co roku wymyślamy razem z kapitanami drużyn, np. za przygotowanie poczęstunku dla innych. Wtedy dużo nowych drużyn się zgłosiło, nie tylko migranckich i uchodźczych, mieliśmy też ludzi np. z Bródna, z takich środowisk…
…blokersów?
– Tak. Kibiców Legii Warszawa, którzy w życiu Afrykańczyka nie widzieli i mieli dość czarno-białe wyobrażenie o cudzoziemcach. I te spotkania, bycie w akcji, robienie czegoś razem, umożliwiały odmianę myślenia w praktyce. Tyle, że my nie robiliśmy warsztatów z różnorodności, po prostu graliśmy w piłkę. Na początku mieliśmy dwanaście drużyn.
A teraz?
– Teraz zakończyliśmy nabór na kolejny rok, w zeszłym mieliśmy tych drużyn dwadzieścia.
Choć właściwie w piłkę graliśmy całe lato: treningi i sparingi, czyli formy nierywalizacyjne. Zawsze organizujemy je w ramach towarzyszących projektów. Na przykład od tego roku mamy ścisłą współpracę z klubem sportowym Chrząszczyki, którą koordynuje Suzi Andreis. Kojarzysz?
Grają tam dziewczyny.
– Dziewczyny, lesbijki, osoby nieheteronormatywne, queer. Kiedyś grały u nas w lidze, a teraz na treningi do nich odsyłam dziewczyny z Etnoligi, które dopiero zaczynają swoją przygodę z futbolem i chcą poprawić swoje umiejętności.
Każda drużyna składa się z trzech przedstawicieli innych narodowości i z minimum dwóch dziewczyn. Jak ich nie ma to drużyna gra w osłabieniu, więc wszystkie drużyny mają motywację, żeby szukać dziewczyn i dbać o ich poziom.
A czy zgłaszają się do was pojedyncze osoby?
– Tak. Na przykład takie, które dopiero co przyjechały do Polski i nie mówią w języku. One nie pójdą na warsztaty integracyjne, albo w inne miejsce, gdzie trzeba się przedstawić i powiedzieć, skąd się jest. To dla wielu ludzi jest bardzo trudne. A na Etnoligę można przyjść i po prostu pograć w piłkę, za darmo. Mamy otwartą formułę i można też próbować dołączyć w trakcie rozgrywek.
A co, jeśli nie jest się pewnym swoich umiejętności?
– Zawsze mówię, przyjdź, popatrz, pokop piłkę, pogadaj z ludźmi.
Naszą ligę określamy mianem ligi niedzielnej albo podwórkowej. Jestem absolutnym fanem amatorskiego sportu, nie koncentrowania się na wyniku i rywalizacji. Nikt nie przychodzi grać do nas po to, aby odebrać voucher czy inną nagrodę. Tylko po to, aby pobyć z ludźmi, pobawić się, razem coś ugotować.
Motywacje są różne, ale większość ludzi przychodzi nie tylko na swój mecz. I temu ta liga służy, aby ludzie się ze sobą spotkali i rozmawiali. Z tego mogą powstać nowe więzi. Na przykład część z tych chłopców, którzy grali w pierwszych turniejach została w Polsce, mają tu rodziny, mówią po polsku, lepiej lub gorzej, ale sobie radzą.
Czy po tylu latach praca w fundacji jest twoim głównym zajęciem?
– Tak, choć Etnoligę prowadziłem prawie zawsze jako wolontariusz. Głównie utrzymujemy się z projektów europejskich, mamy projekty badawcze, piszemy podręczniki, spotykamy się z ludźmi z innych krajów, propagujemy nasze doświadczenia. Dotacje są często tak skonstruowane, że nie ma w nich miejsca na wynagrodzenie dla koordynatora. Mógłbym się dużo wyżalać, ale to nie o to chodzi.
A z czym jest największy kłopot?
– Z dostępem do boisk, do hal sportowych. Miejskiej hali nikt nam za darmo nie udostępni. Więc od kilku lat piszę wniosek na miejski konkurs „Aktywnego Warszawiaka”, gdzie dostaję pieniądze od miasta, a potem w trzech czwartych im to zwracam, bo opłacam halę, którą oni administrują.
A orliki?
– Są za darmo, podobnie jak syrenki, ale z zasady są dla młodzieży i to z konkretnej dzielnicy. Orliki są wykorzystywane do godziny 16.00 przez szkoły, a potem wchodzą młodzieżowe kluby sportowe, które mają absolutne preferencje, mimo że prowadzą płatne zajęcia. Potem w kolejce są mieszkańcy dzielnicy, a na końcu jestem ja, bo mam ludzi z całej Warszawy. Więc zazwyczaj słyszę: „no jak mi pan X z klubu Y nie potwierdzi, że go interesują soboty, to dam panu znać”. I tak czekam. Potwierdzi? Nie potwierdzi? Zorganizowanie boisk na ligę opiera na kontaktach bezpośrednich z kilkorgiem administratorów. Gdybym był anonimowym człowiekiem, nie dostałbym żadnego boiska.
Może w mniejszych miejscowościach jest inaczej?
– W tym roku w gramach grantu z Centrum Edukacji Obywatelskiej będę prowadził warsztaty dla klubów piłkarskich z województwa mazowieckiego, więc będę mógł powiedzieć więcej.
A co taki klub młodzieżowy może zrobić, aby zachęcić na przykład Ukraińców do przyjścia do niego?
– Trzeba ich po prostu zaprosić. Napisać ulotkę po ukraińsku: masz czas, dołącz, przyjdź. Każdy może to zrobić, ja chcę tylko uświadomić, że warto. Jeśli pomogę im zorganizować turniej, to może następnym razem sami to zrobią. Obok Ukraińców, w każdym miasteczku są kebaby, w których pracują ludzie z Turcji, Syrii czy Egiptu, którzy w tych miasteczkach są zupełnie anonimowi. Nikt do nich nie zagada. Nie czują się jak u siebie i nikt ich nie traktuje jak swoich. To jest proste: zróbcie drużynę Egipcjan, Polaków, a najlepiej się wymieszajcie, zgrajcie kilka meczów i stwórzcie okazję, aby ludzie mogli się powymieniać informacjami i nawzajem się wzbogacić.
Wiem, że jesteś też aktywnym szachistą. Dlaczego piłka jest do tej wymiany lepsza niż szachy?
– Szachy też są dobre. Znam projekty, w których szachiści jeżdżą do ośrodków dla uchodźców i grają z dziećmi w szachy. Natomiast piłka nożna to sport zespołowy i podczas wysiłku wydzielają się endorfiny. W skali globalnej jest bezkonkurencyjna, jeśli chodzi o popularność. Gdy mój syn miał około siedmiu lat, byliśmy w małym miasteczku w Gruzji. Zobaczył, że chłopaki grają w piłkę, najpierw postał obok, a potem dołączył i grali razem z dobre dwie godziny. To po prostu działa. Wiele jest takich sytuacji. Ktoś przyjechał, nie mówił ani po polsku, ani angielsku, ale przyszedł na mecz, spotkał kogoś, z kim mógł się porozumieć po swojemu i wreszcie coś powiedzieć do innych. Dla mnie największą nagrodą są te drobne radości.
A nagrodą nie jest też sama nagroda? Etnoliga jest laureatką UEFA Grass Root Award dla najlepszego projektu w futbolu amatorskim w Europie, a ty niedawno zostałeś laureatem nagrody Polcul.
– Nie wiem. Nie kręci mnie to jakoś bardzo. Cieszę się, że ktoś docenił moją pracę, ale patrzę na to raczej praktycznie, że może dzięki tym nagrodom uda się lepiej promować to, co robimy i znaleźć dodatkowe pieniądze.
Oprócz nagród, Etnoliga jest projektem uznanym przez UEFA. Co to znaczy?
– Nic, sto piłek dostaliśmy. Ta nagroda jest typowo wizerunkowa, natomiast jest to zero złotych, sam prestiż. Próbuję to trochę spieniężyć. Na naszej stronie internetowej zrobiliśmy akcję sprzedaży tych piłek, aby mieć forsę na działania.
Organizacja, która śpi na pieniądzach i rozdaje nagrodę dla małych organizacji, klubów i dla trenerów, i nie daje żadnych pieniędzy, to jest słabe i pokazuje, jaki ten świat jest zdegenerowany.
A propos zdegenerowania świata. Czy sytuacja na granicy polsko-białoruskiej, ma wpływ na twoje myślenie o projektach?
– I tak, i nie. Bardzo mnie to wszystko porusza. Z drugiej strony, teraz jest to temat medialny. Ludzie opróżniają szafy i chcą pomagać, ale najbardziej potrzebni są zawsze ci, którzy pracują z uchodźcami bezpośrednio. W Polsce nie ma systemu preintegracji. Za rozwiązaniem różnych indywidualnych problemów stoją miesiące pracy pracowników i pracowniczek organizacji pozarządowych: wsparcia socjalnego, psychologicznego i prawnego. Ale ci ludzie muszą godnie zarabiać, aby samemu nie stać w kolejce po pomoc społeczną.
Masz na to receptę?
– Etnoliga należy do sieci FARE (Futbol Przeciwko Rasizmowi w Europie), to nasza organizacja parasolowa. Dzięki współpracy z nią mamy względną stabilność. Natomiast czasem jak mam możliwość rozmowy z grantodawcami to mówię: „Dajcie mi mniejsze pieniądze, ale podpiszcie ze mną umowę na pięć lat, żebym wiedział, na czym stoję”. Nie da się rozwiązać problemów społecznych bez długofalowego wsparcia.
Krzysztof Jarymowicz – absolwent psychologii i etnografii na Uniwersytecie Warszawskim. Założyciel i prezes zarządu Fundacji dla Wolności. Pomysłodawca i koordynator Etnoligi. Tegoroczny laureat Nagrody Polcul. Wychowuje trójkę dzieci. Interesuje się piłką, ale lepsze wyniki ma w szachach. Zapalony rowerzysta.
Źródło: informacja własna ngo.pl