Katarzyna i Andrzej Kowalczykowie: Żeby zwierzęta kończyły życie w szczęśliwości [wywiad]
Poznali się, gdy Andrzej Kowalczyk, wówczas konwojent w rzeźni, przyjechał po byka do rodzinnej hodowli Katarzyny. Dziś wspólnie prowadzą azyl dla zwierząt. O tym, jak hodowla krów (zwanych mięsnymi) zamieniła się w Fundację Szczęśliwe Zakończenie, opowiadają jej założyciele Katarzyna i Andrzej Kowalczykowie.
Dorota Suwalska: – Może zacznę od końca. A raczej od zakończenia. Szczęśliwego. Skąd pomysł na nazwę fundacji?
Katarzyna Kowalczyk: – A stąd, żeby zwierzęta już nigdy więcej nie jechały na zabicie do rzeźni. Żeby kończyły życie w szczęśliwości, a nie w strachu i lęku.
Szczęśliwe życie i spokojna śmierć dla wszystkich zwierząt, które tutaj żyją…
Katarzyna: – …i które się tutaj urodziły. Bo to nie są zwierzęta z interwencji, odebrane. One tu przyszły na świat. Z wyjątkiem kóz, które trafiły do nas od kogoś, bo myśmy nigdy nie mieli kóz. Dopiero teraz te kózki się u nas pojawiły.
Wcześniej hodowaliście krowy.
Katarzyna: – Tak. Rodzice, kiedy żyli, hodowali też świnie. Ale przede wszystkim krowy. To była ich, że tak brutalnie powiem, branża. Tym się zajmowali.
Jak wielu rolników.
Andrzej Kowalczyk: – Większość.
Właśnie, większość. Cóż się więc wydarzyło, że postanowiliście zamienić hodowlę w azyl. Chyba jako pierwsi hodowcy w Polsce.
Andrzej:
– Kiedy przychodziło do sprzedaży zwierzęcia, żona zawsze uciekała. I płakała. Więc ja jej powtarzałem: ty się do tego w ogóle nie nadajesz. Po prostu trzeba to skończyć.
Katarzyna: – Tak. Płakałam. Człowiek od małego daje jeść, pojawia się więź, zwierzę się przywiązuje. Przecież, gdy byki wychodziły za mężem na ten transport śmierci, to po prostu szły za nim. Nie wiedziały, dokąd idą. Nie przeczuwały: że co? on mnie zdradzi? Mąż mi przy każdym transporcie zostawiał taką furtkę w głowie, że może tym bykom uda się uciec. Bo wcześniej, kiedy był jeszcze konwojentem w rzeźni – tak się poznaliśmy, przyjechał do nas po byka – to raz czy dwa się zdarzyło, że krowy uciekły w pola i już ich nie znaleziono. Więc myślałam: może i moje byki będą miały takie szczęście? Może im się uda? To był ten dramat. W pewnym momencie stwierdziłam, że nie chcę tego więcej. Część wegańskiego świata potem nam zarzucała: To po co wyście to robili? Po co? To po co ktoś jadł mięso?
No tak. Przecież mało kto był weganinem od urodzenia.
Katarzyna: – Po co ktoś nosił futra czy skórzane buty? No po co? Gdyby ludzie tego nie robili, nie byłoby tej całej machiny. Chcieliśmy to skończyć, ale to nie takie proste. To nie światło, które można po prostu zgasić. Nie maszyna, którą wyłączę i wyjdę.
No więc chcieliśmy skończyć z tą, jak to się brutalnie mówi, produkcją. Ale jak? Rolnikowi odsprzedać, który dalej będzie krowy rozmnażał do śmierci? Nie tędy droga. Sprzedać do rzeźni? Osiemnaście istnień na śmierć? Nie wiem, jakbym taką traumę przeżyła. I właśnie wtedy nastąpił u nas przełom. Powiedziałam: nie, musimy wymyślić coś innego.
I co wymyśliliście?
Katarzyna: – Zaczęliśmy szukać. Zanim założyliśmy fundację, trzy krowy pojechały do Cenaurusa[1]. Później dwa byki przyjęła Fundacja Pro Animale[2]. W pewnym momencie jednak włączyły się realia. Jak my damy sobie radę z tym wszystkim? Może udałoby się odsprzedać komuś zwierzęta, ale tak, żeby ich nie zabijał?
Po ludzku, nie było nas stać, żeby rozdać wszystkie krowy przy ogromnych długach, jakie mieliśmy. Bo myśmy przez rok przed założeniem fundacji żadnego zwierzęcia nie skazali na śmierć, na sprzedaż. One żyły sobie u nas, a myśmy je utrzymywali.
Mąż pracował. A jak nie dawaliśmy rady, to braliśmy kredyty, żeby kupować im jedzenie. Ale w pewnym momencie doszliśmy do ściany. W międzyczasie pojawiła się Fundacja Tara[3], do której zwróciliśmy się z prośbą o wsparcie lub współpracę. To właśnie Scarlet[4], którą mogę nazwać matką chrzestną tego pomysłu, powiedziała: Załóżcie fundację. Fundację? My rolnicy? W środowisku rolniczym? Załóżcie, powiedziała, i niech one u was zostaną.
Pomysł pomysłem, ale jego realizacja to oddzielna sprawa.
Andrzej (wskazując na żonę): – Tu jest głowa, która to wymyśliła. Ona tę Fundację prawie sama założyła.
Katarzyna: – No tak, sama się tym zajmowałam. Bez prawników. Bez pomocy z zewnątrz. Siadłam i w wolne niedziele tworzyłam te dokumenty, żeby fundację prawnie postawić na nogi. To było moje dziecko. Później przez notariuszy, przez te wszystkie formalności też sami przechodziliśmy. Najbardziej KRS nas docisnął, bo u nich wystarczy, że jeden szczególik nie pasuje i już jest powtórka.
Andrzej: – Chyba ze trzy takie powtórki były.
Katarzyna: – Tak, trzy. Aż wreszcie się rozpłakałam. Mówię: nie mam już siły. Oni chyba nie chcą, żeby ta Fundacja powstała. Ale wystarczyło zmienić jedno zdanie i przeszliśmy, 1 kwietnia.
Fundacja powstała w prima aprilis. Ale to nie był żart. I za rok, w kolejny prima aprilis otrzymaliśmy radosną nowinę, że jednej z naszych krówek nie trzeba będzie usypiać. To było szczęśliwe zakończenie tragicznej sytuacji. A zaczęło się od tego, że weterynarze przyszli pobrać krew całemu towarzystwu, kozom i krowom, w tym również bliźniętom: Dżekiemu i Nuce. I właśnie u Nuki wykryto śmiertelną, zakaźną chorobę.
Byliśmy w szoku. Musieliśmy odizolować dziewczynę od brata, a przecież byli razem od maleńkiego. W pewnym momencie zadzwoniłam do Głównego Inspektora Weterynarii i mówię mu: coś mi tu nie pasuje. Bo gdyby ona była chora, a choroba jest przecież zakaźna, to i jej brat byłby chory. Po 30 dniach Nuce znów pobrano krew, bo taka jest procedura. Wynik badania przyszedł akurat 1 kwietnia. Okazało się, że jest zdrowa. No ale przez ten miesiąc nerwy miałam tak szarpane, że coś strasznego. Nie dawałam tej informacji na naszą facebookową stronę, bo nie jesteśmy fundacją, która rozdmuchuje problemy i robi z nich szoł. Bo zależy nam na tym, żeby zwierzę było celem, a nie środkiem np. do zbierania pieniędzy, żywą skarbonką. Dlatego nikt tutaj nie wiedział, że z Nuką są takie przeżycia. Tylko kilka osób z weterynarii, które mnie zresztą wspierały. No i Kasia Trotzek z Chrumkowa[5]. To nasza dobra dusza. Jak dzieje się coś trudnego, to dzwonię do niej: Kasiu, litości, nie mam siły. I była to właśnie jedna z takich sytuacji.
→ Przeczytaj: „Katarzyna Trotzek: Żeby ludzie zaczęli traktować świnie jak czujące istoty”
Tak więc założyliśmy fundację, a część wegan na to: ale wy nie jesteście weganami, wy jecie jajka. My wam nie pomożemy. Zdarzały się niestety takie sytuacje. I ważne było nie to, że osiemnaście istnień potrzebuje jedzenia, tylko co my jemy? Dla mnie to było straszne.
To dość zaskakujący odzew ze środowisk, które zdawałoby się, powinny wam sprzyjać. A jak zareagowało otoczenie?
Katarzyna: – Było kręcenie przysłowiowych kółek na głowie, bo przecież krowy na wsiach są traktowane jako dawcy mleka czy mięsa. Tyle, że ludzie mnie znali i wiedzieli, że u nas wszystkie zwierzęta mają imiona. Panie, które przychodziły na kontrolę z Ośrodka Doradztwa Rolniczego śmiały się, że to ta, co z krowami gada. Były zszokowane, że krowa może mieć imię.
Tak więc najbliższe środowisko nie bardzo rozumiało temat i kiedy byki jechały do fundacji, to powstała afera, że zabierają nam zwierzęta. Bo skoro byki wyjeżdżają, a ona płacze, to chyba znaczy, że jej zabrali te zwierzaki.
Teraz pomalutku to się zmienia. Ludzie zaczynają wierzyć w sens takich działań. Ale pojawiały się różne domysły: że zmieniliśmy wyznanie, że chcieliśmy się dorobić.
A przecież biorąc to na logikę, gdybyśmy chcieli się dorobić, to byśmy sprzedali wszystkie zwierzęta, poszli do pracy i pracowali bez zmartwień. Oczywiście każdy ma zmartwienia, ale mało kto nie może spać nocy, zastanawiając się, czy mu wystarczy na jedzenie dla zwierząt.
Ile teraz zwierząt jest w azylu?
Katarzyna: – Dziesięć byków, osiem krów, czyli osiemnaście dużych kopytnych. Dziewięć kóz. Sześć psów. No i koty. Siedem na stałe i cztery dochodzące na pełną michę.
Utrzymanie takiego azylu to mnóstwo pracy i mnóstwo pieniędzy. Jak sobie radzicie?
Katarzyna: – Jeżeli chodzi o utrzymanie, to mąż pracuje zawodowo. A kiedy mamy pieniądze ze zbiórki na konkretny cel: ogrodzenie, zakup słomy, beton czy na jedzenie, to się rozliczamy co do złotówki. Zresztą można wejść na naszą stronę na Facebooku i zobaczyć. Bo to są pieniądze ludzi, którzy je dali, nie nasze prywatne.
Jak wygląda dzień w azylu?
Katarzyna: – Wstajemy o pół do piątej. Karmimy małe kózki. Później jest szykowanie jedzenia bykom, krowom, wyrzucanie obornika, sprzątanie. Potem mąż jedzie do pracy, do tartaku. Czyli on tam nie siedzi, nie leży, tylko cały czas ciężko pracuje. Jak mąż wraca z pracy, to wypuszczamy zwierzaki na zewnątrz, żeby sobie ganiały do późnego wieczora, a w tym czasie znów trzeba posprzątać obornik, ścielić, dać siana i wody. Potem one wracają do domów i kładą się spać. Jak one się położą, to my koło jedenastej również.
No i jeszcze trzeba dać post na Facebooka…
Katarzyna: – Trzeba chociaż chwilkę poświęcić tym, którzy ziarnko do naszej skarbonki wrzucają, pokazać, że te zwierzęta są realne.
Czasami jest ciężko. Zdarzają się takie sytuacje, że kładąc się spać płaczemy z bólu, ze zmęczenia. Nie ma świąt, nie ma wolnego.
Dzisiaj mąż niby ma jeszcze wolne. Ostatni dzień na urlopie, który wykorzystał go na prace fizyczne w azylu, wylanie betonu, remonty. Na koniec jeszcze zabezpieczał dach, bo mieliśmy kawałek pod papą. No i spadł z drabiny.
Andrzej: – Spaść, to nie spadłem. Zamykałem klapę i klapa mnie popchnęła.
Katarzyna: – I z drabiny trrr… No i chodzi poobijany. Czasem brakuje mu siły, ale nie powie przecież do mnie i do córki, słuchajcie baby, ja tam jutro robię sobie wolne. Kiedy zaczynaliśmy z Fundacją, trafił na tydzień do szpitala. No to my z córką nie wiedziałyśmy, jak się nazywamy.
Andrzej: – Bo wtedy były u nas małe zwierzaki.
Katarzyna: – Tak. Zanim jeszcze powstała Fundacja, trzy krowy zaszły w ciążę. Ale Franek, Benek i Anderek urodzili się już po jej założeniu. I poszedł pierwszy grom: Jak to? U nich się rodzą zwierzęta? W Fundacji? Później wszystkie byki zostały wykastrowane. A krowom nie wykonuje aborcji i innych tego typu zabiegów.
Więc Franek, Benek i Anderek się urodzili i zostali u nas. Mąż nauczył chłopaków, że chodzi z nimi do matek. Do jednej prowadził, do drugiej, do trzeciej. Miał swoje rytuały. Jedna z krów przechodziła szok poporodowy, więc nie chciała dziecka przyjmować. Trzeba było pilnować, żeby go nie kopnęła, nie zrobiła krzywdy. Kiedy mąż trafił do szpitala, dzieciaki się zbuntowały. Nie! Nie będziemy jeść! Co myśmy z córką przeżyły. Za którymś razem dopiero chłopcy zaskoczyli, że okej, zaszła co prawda zmiana i człowiek jest nie ten, ale jeść trzeba. A i tak cały czas było wpatrywanie się w drzwi.
Co to się działo, jak mąż wrócił. Jakie porykiwania. Gdyby mogli, to by go wycałowali. I niech mi ktoś powie, że to głupie zwierzaki.
Teraz chłopcy są więksi i potrzebują więcej miejsca. A nie rozciągnie się tej powierzchni w oborze. Dlatego postanowiliśmy przygotować im inne miejsce. No i sami wykonywaliśmy tę ciężką pracę.
Radzono nam, żeby kogoś zatrudnić. Ale czym płacić, jak nie ma pieniędzy? Ktoś inny mówił, żeby zaangażować wolontariuszy. Ale to musiałby być ktoś, kto zna zachowania krów. To wielkie zwierzęta i trzeba się umieć z nimi obchodzić. Dlatego, póki mamy siłę i zdrowie, choć prawdę mówiąc, zdrowie to już czasem w kulki z nami leci, jeszcze jakoś ciągniemy to sami. Córki też nie chcę za bardzo angażować w fizyczną pracę. I nie chcę jej planów niszczyć. Jak ma marzenia, żeby iść na studia, to przecież jej nie powiem, idź na byle jakie, byle tylko azylem się zająć.
Córka zresztą i tak mocno się angażuje…
Katarzyna: – Bardzo. Prowadzi stronę na Facebooku. Pisze petycje do różnych fundacji o przejęcie dużych byków. W wakacje poszła do pracy, żeby dorobić.
Co jest najfajniejsze w prowadzeniu azylu?
Katarzyna: – Na przykład to, że idąc do maluchów, do kóz, widzimy u nich radość. A ja mam świadomość, że nie będą zabite. Że naszych byków nikt nie skaże na śmierć.
Byk to nie piesek, nie podleci, nie pomerda ogonkiem. Ale z nim też jest kontakt. Podejdzie, przytuli się. Pod warunkiem, że ma na to akurat ochotę.
Widziałam, jak byki przytulały się do pana Andrzeja. A i mnie udało się jednego pogłaskać po głowie.
Katarzyna: – Nasze krowy przez dłuższy czas bały się obcych ludzi. Jak ktoś wchodził na pastwisko, były wystraszone. Ale teraz jest już inaczej: Pojawili się nieznajomi? No dobra. Przyszli popatrzeć, jak skubiemy trawę. Wcześniej, kiedy przychodził weterynarz czy jakaś inna osoba, to jedna z krów, ta największa, uderzała w taki ryk, tak panikowała, jakby nie wiem co strasznego się działo.
Pewno przedtem obecność obcego człowieka kojarzyła im się z przykrymi sytuacjami. A teraz, odkąd zaczęli przyjeżdżać goście – bo trzeba dodać, że azyl jest otwarty dla odwiedzających – krowy się nauczyły, że nic złego się nie dzieje.
Katarzyna: – Tak. Czasem ktoś mówi: to ja przywiozę kabaczki i osobiście je nakarmię. A ja na to: nie. Bo nie chcę, żeby krowy potem ganiały naszych gości, że muszą dostać od nich jeść.
Na zakończenie powiedzcie, o czym marzycie.
Katarzyna: – Kiedyś powiedziałam w akcie desperacji: niech nas ktoś zaadoptuje z tymi zwierzakami, bo my je znamy, a one nas. Na przykład jakaś fundacja. Nawet pojawiła się jedna, ale nie miałam poczucia, że mamy z nią stabilny grunt, że wiemy, czego można na przyszłość oczekiwać.
Marzymy, żeby nasze zwierzęta miały większą przestrzeń. A my stabilność i komfort psychiczny, że wszystko jest okej.
Stąd też moje uderzenia do polityków, do władz lokalnych: może ktoś ma plac do wydzierżawienia, może są do wykorzystania popegeerowskie budynki.
Dla mnie najważniejsze jest to, żeby te zwierzęta cieszyły się życiem do końca swych dni. Bo one są zwierzakami, jak przyzna każdy, kto je widział, zadbanymi i chcą po prostu żyć i się z tego życia cieszyć.
Wiem, że i tak będą się zdarzać traumy. Jak ta, kiedy urodziło się cielę z odpępkowym zapaleniem płuc. Człowiek chodził, dawał jeść, przewracał z boku na bok. Nie przeżyło, odeszło. Owszem, odeszło, ale nie zostało zabite. Chociaż taka śmierć też przynosi rozpacz. Przeanalizowałam niedawno sytuację i mówię do męża: w co myśmy wdepnęli? Teraz będę patrzeć, jak one odchodzą. Za dziesięć, za piętnaście lat. To będzie dramat. Tak, będzie. Ale odejdą same z siebie, nie w rzeźni.
Katarzyna i Andrzej Kowalczykowie: założyciele Fundacji Szczęśliwe Zakończenie (www.facebook.com/FundacjaSzz). Prowadzą w Olszanach (województwo dolnośląskie, gmina Strzegom) azyl dla zwierząt, głównie krów. Dawniej hodowcy.
[1] Fundacja Centaurus: https://centaurus.org.pl/horse/tosia-13?gad=1&gclid=EAIaIQobChMI9r-6xcn8gQMVeQqiAx08MAXgEAAYASAAEgLKVfD_BwE
[2] Fundacja PRO ANIMALE – dla zwierząt w potrzebie: https://pro-animale.pl/
[3] Fundacja TARA – Pierwsze w Polsce Schronisko dla koni: https://fundacjatara.info/fundacja/o-nas/
[4] Scarlett Szyłogalis, założycielka Schroniska dla koni TARA
[5] Katarzyna Trotzek – założycielka Azylu Dla Świń CHRUMKOWO: https://www.chrumkowo.pl/
Źródło: informacja własna ngo.pl