Katarzyna Trotzek: Żeby ludzie zaczęli traktować świnie jak czujące istoty
Odwiedziło nas kiedyś małżeństwo koło czterdziestki z kilkunastoletnim chłopcem. Widzę, że kobieta siedzi na ławeczce i jest jakaś smutna, nieobecna. Próbuję więc nawiązać rozmowę. „Oj – mówi ona – dzisiaj to już kotletów na obiad nie będzie” – wspomina Katarzyna Trotzek, założycielka pierwszego w Polsce azylu dla świń „Chrumkowo”.
Dorota Suwalska: – Już jako dziecko miałaś szczególny stosunek do świń.
Katarzyna Trotzek: – Tak, choć nic o nich nie wiedziałam. Myślę, że świnki po prostu mi się podobały. Lubiłam maskotki świnki, świnki gadżety. Później, kiedy już wiedziałam, skąd się bierze mięso, jeszcze bardziej mnie do świń ciągnęło. Bardzo szybko do mnie dotarło, że z mięsem jest coś nie tak. Podobno – jak opowiadała babcia, która mnie wychowywała – mając kilka lat, pytałam, gdzie mięso rośnie, na jakim drzewku? A kiedy słyszałam, że nie rośnie ani na drzewku, ani w ziemi, to już nie bardzo chciałam go jeść, bo rozumiałam, że to było zwierzę.
Już na początku lat osiemdziesiątych postanowiłam, że nie będę jadła mięsa. Ale to nie było wtedy takie proste, nie było dostępu do literatury i w dodatku wszyscy wokół mówili, że bez mięsa umrę.
Kiedy jednak skończyłam osiemnaście lat, podjęłam ostateczną decyzję. Powiedziałam babci, trudno, najwyżej umrę, ale nie będę tego jadła i koniec.
Co więcej, z powodu świń przeprowadziłaś się na wieś.
– Tak, ale wtedy byłam już bardzo dorosła. Miałam 40 lat, kiedy wyprowadziłam się z Torunia. Planowałam to już wcześniej, jednak powstrzymywał mnie strach, bo nic o wsi nie wiedziałam. Natomiast, rzeczywiście, marzenie o tym, że w domu pojawi się świnia, było od samego początku. Pamiętam, jak zaraz po przeprowadzce, z moim eksmężem i córką zrobiliśmy objazd po okolicznych wioskach. W pewnym momencie zauważyłam biegające po skarpie małe prosiaczki. Okazało się, że skarpie stoi stary budynek mieszkalny i równie stary murowany chlewik. W ścianie chlewika była dziura i prosiaki przez tę dziurę wybiegły na dwór.
Zapukałam do drzwi domu. Otworzyła starsza pani w chusteczce. Powiedziałam jej, że chciałabym kupić prosiaczka. „Ale po co pani taki mały? – zdziwiła się. – Pani, one dopiero za parę miesięcy będą dobre”. „Ale ja chcę właśnie takiego małego kupić”. „No ale po co?” Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć, więc palnęłam: „Żeby po ogrodzie biegał z psem do towarzystwa”. „A pani to miastowa?”– ona na to. A ja, że nie, że już nie miastowa. „No to ja pani coś pokażę” – i zaprowadziła mnie do chlewu, gdzie były te prosiaczki w kojcu u mamy.
Potem się dowiedziałam, że dawniej rzeczywiście świnie w taki sposób się hodowało. Prosiaki mogły wychodzić i wracać do matki. Ale matka już nie, bo ona w tej dziurze w ścianie by się nie zmieściła. Stąd smród, bo musiała załatwiać się na miejscu. Locha leżała i miała nabrzmiałe sutki, bo karmiła, wydawała mi się ogromna.
„One takie będą jak urosną, to jak pani chce, żeby w ogrodzie biegały” – powiedziała kobieta.
Po tej rozmowie poczułam się mocno zrezygnowana. Dom mały, myślałam, więc taka duża świnia nie będzie miała gdzie się ruszyć. A nie mieliśmy budynków gospodarczych. Ale to pragnienie we siedziało. Nie wiedziałam wtedy, choć może wydawać się to dziwne, że istnieją świnie małych ras. Kojarzyłam wyłącznie świnki wietnamskie, które błędnie uważałam za jakieś super egzotyczne, niedostępne zwierzęta.
A jednak świnie trafiły do twojego domu.
– Wszystko się zmieniło, gdy znalazłam na Facebooku fanpejdż świnki Lili[1]. To tzw. świnia hodowlana, która przez lata mieszkała w bloku w Warszawie, zanim jej opiekunowie wyprowadzili się z miasta. Napisałam do Kasi, którą teraz już znam osobiście, i bardzo dużo się od niej o świniach dowiedziałam: że są bardzo czyste, mega inteligentne i że świnia to super przyjaciel zamiast psa czy kota. Ale, jeśli nie miałam wcześniej kontaktu ze świniami, to ona mi radzi wybrać mikroświnkę. Mikroświnkę? – myślę. O czym ta kobieta mówi? Ale jeszcze tego samego dnia znalazłam przez internet hodowlę. A następnego przywiozłam Hanię.
Jednak, kiedy w twoim domu pojawiły się pierwsze mikroświnki, nie było jeszcze pomysłu na azyl.
– Oj nie, bo najpierw była Hania, która bardzo szybko zmarła. Hodowcy mnie niestety oszukali. Powiedzieli, że świnka ma trzy tygodnie i że jest to okres, kiedy prosiaczki odstawia się od matki. A to było maleństwo, które mi się w dłoni mieściło. Teraz już wiem, że mogła mieć dwa, najwyżej trzy dni. Karmiłam ją butelką, a ona traktowała mnie jak matkę. Miałam z nią mnóstwo przejść, ale byłyśmy do siebie bardzo przywiązane.
Już wtedy wiedziałam, że wpadłam, że bez świni nie dam rady żyć. Tak jak inni ludzie nie wyobrażają sobie życia bez psa lub kota.
Kiedy Hania odeszła, to była taka tragedia, że myślałam, że się już nie podniosę. Ktoś mógłby pomyśleć, wariatka, o świni mówi, a tak jakby jej dziecko zmarło, ale dokładnie tak było. Więc moja córka ze swoim chłopakiem znaleźli w okolicy hodowlę mikroświnek i przywieźli mi kolejną. Oczywiście łatwo nie było, bo i tak wyłam, że to nie jest Hania. Ale rzeczywiście, dzięki Ani udało mi się jakoś tę żałobę przejść i stanąć na nogi.
Następny był Henio, też mikrusek. I to rzeczywiście był już chłopak z interwencji, uratowany, nie kupiony. Jednak przez cały czas siedziały mi w głowie duże świnie, bo przecież o takich zawsze marzyłam.
Kiedy więc pojawiła się myśl o azylu?
– Znajoma z grupy facebookowej „mikroświnki”, która prowadzi azyl dla zwierząt, napisała o dwóch świniach, które miały jechać na rzeź, ale gospodarz zdecydował się je oddać. Nie miała jednak możliwości umieścić ich u siebie. Więc zgłosiłam się, że je wezmę, ale pod warunkiem wsparcia, choćby z postawieniem zagrody, bo sama nie dałabym sobie z tym rady.
Ostatecznie te świnie gdzie indziej znalazły schronienie, ale myśl już powstała. Wiedziałam, że dla dużych świń potrzebuję budynku, muszę mieć ogrodzony teren, wsparcie organizacji albo legalny azyl. Zaczęłam więc wysyłać na messengerze wiadomości do dużych organizacji, które wówczas znałam. Pisałam, że jestem w stanie się zająć pewną liczbą świń i sama będę sobie radzić z ich utrzymaniem, tylko żeby pomogli mi przygotować grunt: zagrodę, takie podstawowe sprawy. Żadna z tych organizacji nawet mi nie odpisała, więc rezygnowałam.
W domu były dwie świnki, a ja byłam przeszczęśliwa, budząc się rano i widząc, że leżą obok i patrzą mi w oczy. Wyglądało na to, że tak już zostanie. Ale któregoś razu trafiłam na post facebookowej znajomej, Eli Mikuckiej, o której wiedziałam, że jest weganką. Ela pytała w nim, dlaczego nie ratujemy świń, tak jak to robimy z innymi zwierzętami: psami czy końmi. Wtedy ja od niechcenia napisałam komentarz: „Nie ma sprawy, ratujmy, a ja się nimi zajmę”. Ela niewiele wtedy o mnie wiedziała, tyle tylko, że mam te dwie świnki. Ale po chwili wysłała mi prywatną wiadomość: „Ty serio piszesz, Kasia?”.
Tydzień, czy dwa później przyjechała do mnie, żeby sprawdzić, jak wygląda sytuacja. A ponieważ była w środowisku prozwierzęcym bardzo znaną osobą, ludzie jej ufali. Wiadomo było, że trzeba będzie założyć zbiórkę na domek i ogrodzenie, ale czemu ktoś miałaby mi pomóc, skoro mnie nie zna. Więc Ela objęła mnie czymś w rodzaju patronatu i zbiórka poszła znakomicie. Znaleźliśmy też chłopaka, który przyjeżdżał aż zza Bydgoszczy i za darmo ten domek budował z materiałów kupionych za zebrane pieniądze. Potem wszystko bardzo szybko się potoczyło, postało stowarzyszenie, okazało się, że to miejsce jest mega potrzebne.
Kim są mieszkanki i mieszkańcy Chrumkowa?
– W tej chwil to właściwie wyłącznie świnie z interwencji. Trzeba jednak wyjaśnić, że bardzo rzadko zdarzają się interwencje dotyczące warunków życia świń.
Większość ludzi uważa, że jeśli świnia leży w odchodach to jest ok. Uważają, że świnia to lubi i jest jej wtedy ciepło. Nie wiedzą, że są to zwierzęta mega czyste i jeśli tylko mogą załatwiają się z dala od miejsca, w którym śpią.
Więc trudno mówić o jakiejkolwiek interwencji. No bo jeśli świnia leży w gnoju po nos i jest dobrze, to z jakiego powodu można ją odebrać? Chyba tylko wtedy, kiedy jest głodna. Albo trzymana nielegalnie? Jeśli jest nielegalna, rzeczywiście nie ma problemu z odbiorem. Kłopot jest z przekazaniem dalej, bo najczęściej takie zwierzęta są po prostu zabijane.
Druga grupa to mikrusy, które ktoś sobie kupuje jako zwierzaka do domu. Hodowca zapewniał, że świnka będzie ważyć maksymalnie 20 kilo, a okazuje się, że waży 40. Albo loszka dostała ruję i zaczyna kogoś gryźć po nogach. Albo ludzie przeprowadzają się do bloku i nie wiedzą, co ze świnią zrobić. Mogą ją oddać do gospodarza lub do agroturystyki, ale bardzo możliwe, że zostanie tam zabita. Więc szukają takich miejsc, jak nasze, żeby zapewnić jej dożywocie. Bronimy się przed przyjmowaniem takich świnek, bo uważamy, że ludzie powinni ponosić odpowiedzialność za to, co robią. Ale przyjmujemy, bo jest też strach, że spotka je coś złego.
Kolejna grupa to zwierzęta porzucone. Tych mamy sporo, praktycznie z całej Polski.
Jak wygląda codzienność w Chrumkowie?
– Rano przygotowujemy posiłek. Zalewamy śrutę wodą, dosypujemy rozmaite składniki, wynosimy wiadra. Karmimy świnie w zagrodach, w których są zamykane na noc, żeby nikt nikomu nie podbierał jedzenia, bo przecież wszystkie muszą się najeść. Po karmieniu otwieramy zagrody, świnki wychodzą, załatwiają się na zewnątrz. Zbieramy wiaderka, miski. Myjemy je na zewnątrz. Zimno nie zimno, deszcz nie deszcz, bo przecież ziarno wynosi się z domu. To znaczy ja myję, a w tym czasie Gabi z Adamem sprzątają kupy.
W międzyczasie jest masa innych rzeczy do zrobienia. Mamy Kajtusia, który nie chodzi, więc się załatwia w domku. Nie jest w stanie podnieść się z pozycji leżącej do siadu, więc trzeba go podnieść, wybrać mokrą słomę, przynieść świeżą, ubrać, bo przecież teraz jest zimno. Doglądać, czy się nie przewrócił, nie zsikał.
Świniaki potem beczą, bo chcą już wejść do domków, więc trzeba otworzyć zagrody, wymienić słomę, bo wnoszą wilgoć do domków. Później jest szykowanie drugiego posiłku, karmienie. Kiedy przygotujemy Kajtka do spania, robi się już ciemno. Latem świnie do samego wieczora chodzą sobie po azylu i czasem trzeba je nawet zaganiać do zagród. Ale zimą mają niezbyt fajnie, bo dzień jest krótki. To znaczy najfajniej, jak to możliwe w tych warunkach, ale marzy nam się duży zadaszony budynek ze sztucznym światłem, żeby mogły sobie jakoś te paskudne dni spędzać.
Dużo pracy i, jak sądzę, poważne fundusze. Jak sobie z tym wszystkim radzicie?
– Jesteśmy organizacją non profit. Nie dostajemy instytucjonalnego wsparcia ani od gminy, ani od państwa, żyjemy tylko z datków.
Wiele świnek jest w wirtualnej adopcji i to rzeczywiście daje comiesięczny wpływ na konto. Ostatnio zrobiło się bardzo ciężko ze względu na podwyżki. Gdy zaczynałam, za tonę śruty, a to podstawowy posiłek świń, płaciłam 800 zł, teraz kosztuje 1600. A u nas idą trzy tony w miesiącu. Do tego cotygodniowa dostawa warzyw, bo w trzy osoby byśmy się nie wyrobili, żeby jeździć i kupować na targach, więc musimy mieć dostawcę. Wszystkie dodatki, jak witaminy probiotyki, też są bardzo drogie. Nie wspominając o kosztach weterynaryjnych.
Domyślam się, że z opieka weterynaryjna dla świń to też wyzwanie.
– Opieki dla świń nie ma. Nie tylko w Polsce. Opiekunowie słynnej kanadyjskiej świni Esther[2] skonstruowali dla niej aparat do rezonansu magnetycznego. Bo takich urządzeń dla dużych zwierząt nie ma. W dodatku świnia podczas takiego badania nie może się ruszać, więc musiałaby dostać narkozę. A z anestezjologią w przypadku świń weterynarze mają problem, bo nie mają doświadczenia. Praktycznie nie ma diagnostyki. Chcieliśmy zrobić Kajtkowi USG. Weterynarze od małych zwierząt twierdzili, że końcówka, której używają jest za słaba, a ci od dużych zwierząt, np. krów, mają tylko końcówkę do ciąży.
Wezwaliśmy kiedyś weterynarza do kulejącego prosiaka. Nawet nie dotknął jego nogi. „Mogę podać jakieś środki przeciwzapalne, przeciwbólowe”– powiedział. „Ale to nie jest złamanie?” – dopytywałam. „A skąd ja mogę wiedzieć? A nawet gdyby, to przecież świni nogi w gips nie włożę.”
Dlaczego nie? Miałam psa dużego, doga, który miał nogę w gipsie, to dlaczego świnia nie może?
Można powiedzieć, że opieka weterynaryjna dla świń, traktowanych jako zwierzęta, którymi należy się zająć, a nie przyszłe mięso, dopiero się tworzy. Z waszym udziałem. Przecieracie też szlaki, jeśli chodzi o to, co w ogóle świniom jest potrzebne, starając się stworzyć im optymalne warunki. Mówiłaś, że marzy ci się zadaszony budynek ze sztucznym światłem, co jeszcze?
Największym marzeniem jest utwardzenie terenu, na którym stoją domki i sprofilowanie go w ten sposób, by nadmiar wody spadał tam, gdzie ich nie ma. Tak jak mówiłam, świnie mają u nas fajnie przez pół roku. Ale drugie pół, już nie. Dlaczego? Przez błoto, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Latem to nam ludziom błoto może przeszkadzać, świniom nie. Natomiast jak tylko zaczyna się jesień i patrzysz na świniaki, którym nie dość, że jest zimno, to po wyjściu z domków wpadają w błoto prawie po brzuch, to się serce kraje. A i dla nas byłoby to ułatwienie przy noszeniu wiader.
Ze zbieraniem pieniędzy na codzienne potrzeby, np. jedzenie, dajemy sobie radę. Świnie przecież muszą jeść. Ale jeśli zrobiłabym zbiórkę na utwardzenie terenu, to mało kto zrozumie, że to potrzebne. Przecież świnie uwielbiają błoto. Owszem uwielbiają, żeby się w nim schłodzić latem. Ale świnie są też ciepłolubne, nienawidzą marznąć. Nie mówiąc o tym, że takie przedsięwzięcie to jednak olbrzymi wydatek. Stąd pomysł, żeby wziąć udział w konkursie portalu ratujmy zwierzaki.pl, w którym, dzięki zaangażowaniu ludzi, którym los świń leży na sercu, zajęliśmy czwarte miejsce. Liczę, że ta nagroda pozwoli choć częściowo to marzenie zrealizować.
Marzymy też o postawieniu trwałych wiat, pod którymi świnie mogłyby chronić w upały. Żagle, które są u nas obecnie, nie do końca się sprawdzają, bo dają cień tylko wtedy, gdy słońce jest bardzo jest wysoko.
Chciałabym też zapytać o drugą stronę działalności Chrumkowa, bo oprócz tego, że ratujecie świnie, że się nimi opiekujecie, kierujecie też do ludzi określony przekaz.
– Przede wszystkim chcemy, żeby ludzie zaczęli traktować świnie jak czujące istoty i przestali je jeść. Muszą więc je poznać, zobaczyć, że to nie jest półprodukt, z którego potem zrobią sobie kotleta.
Dlatego – zazwyczaj od początku maja do końca września, w weekendy – otwieramy azyl dla zwiedzających. Oczywiście najpierw trzeba się umówić. Bardzo nam się sprawdza taki system, że kilka osób wchodzi na konkretną godzinę i już przy wejściu tłumaczymy, jak się należy zachować. Bo świnie nie lubią sytuacji, które są dla nich niezrozumiałe, a nie są przyzwyczajone do tego, że nagle wpada duża grupa ludzi. Owszem, bywają u nas szkoły, ale zawsze zaczynamy wizytę od pogadanki.
Przyjeżdżają też do nas ludzie z małymi dziećmi. I wiadomo, że chodzi również o ich bezpieczeństwo. Bo świnie są duże i mogą niechcący przewrócić dziecko czy pchnąć. A rodzice są różni i czasami przyjeżdżają tu, żeby dzieci miały atrakcje, jak w zoo. A tu nie jest jak w zoo, tutaj świnie nie siedzą w klatkach.
Jeśli chodzi o przekaz kierowany do odwiedzających, to uważamy, że można mówić o pewnych sprawach wprost.
Kiedy mama ośmioletniego dziecka mówi: „Musiałam tu z nim przyjechać, bo on tak strasznie kocha świnki”, to ja się cieszę, że dziecko tak kocha świnki i pytam: „No to rozumiem, że ich nie je?”. I wtedy jest konsternacja. „No, nie aż tak”.
Mam wówczas ochotę powiedzieć: To ja pani podziękuję, bo to jest dom świń i ja sobie nie życzę, żeby pani w ich domu była. Ale z drugiej strony myślę sobie: No nie, może jak je pozna, zobaczy, jakie są, to zmieni jednak zdanie. I mamy sukcesy, bo ludzie potem do nas piszą, że odkąd przyjechali do Chrumkowa, nie są w stanie zjeść świni. Albo że w ogóle przestali jeść mięso. Są też tacy, którzy przyjechali jako wegetarianie, a po wizycie stali się weganami.
Bardzo cenię akcje, które pokazują cierpienie tzw. zwierząt hodowlanych, bo ludzie często nie zdają sobie z tego sprawy. Myślę jednak, że nie ma lepszej formy przekazu niż pokazanie żywego, fajnego zwierzaka, który się bawi, przybiega na zawołanie, przytula, patrzy w oczy, nadstawia brzuch do drapania, gada do ciebie, no przecież świnie non stop mówią do ludzi i do siebie nawzajem.
Więc jeśli masz w sobie choć odrobinę wrażliwości i zobaczysz takie stworzenie, powąchasz je i przekonasz się, że to nieprawda, co ludzie mówią, bo świnia nie śmierdzi, tylko pachnie. Zobaczysz, jaki to wspaniały towarzysz, to wtedy myślisz: no jak tu zjeść taką istotę?
Odwiedziło nas kiedyś małżeństwo koło czterdziestki z kilkunastoletnim chłopcem. Widzę, że kobieta siedzi na ławeczce i jest jakaś smutna, nieobecna. Próbuję więc nawiązać rozmowę. „Oj – mówi ona – dzisiaj to już kotletów na obiad nie będzie”.
Katarzyna Trotzek: prowadzi Azyl dla Świń „Chrumkowo” (https://www.facebook.com/chrumki), który założyła przed sześciu laty we wsi Zajączkowo, do której przeprowadziła się z Torunia. Założycielka i członkini zarządu Stowarzyszenia na rzecz Azylu dla Świń „Chrumkowo”. Wcześniej pracowała w Poczcie Polskiej w dziale związanym z nieruchomościami.
[1] https://pl-pl.facebook.com/people/%C5%9Awinka-Lily/100050229830460/
[2] https://www.estherthewonderpig.com/, https://www.facebook.com/estherthewonderpig
Źródło: informacja własna ngo.pl