Joanna Maślukiewicz. Na wsi mam pseudonim „Koza” [wywiad]
Podczas wspólnego posiłku organizm produkuje masę oksytocyny, czyli hormonu przywiązania, szczęścia i mobilizowania więzi. Żywienie jest dla mnie formą komunikacji z drugim człowiekiem. Mam ten przywilej, że zajmuję się wytwarzaniem żywność i chyba jestem już od tego uzależniona – tak o swojej pracy opowiada Joanna Maślukiewicz, która hoduje kozy, wytwarza sery, wypieka chleb i sprzedaje swoje produkty w farmerskim sklepie w Klecinie na Dolnym Śląsku. Rozmowę w ramach projektu „Kobiety w Polsce dla klimatu” przeprowadziły Paulina Sobiesiak-Penszko i Małgorzata Kopka-Piątek.
Paulina Sobiesiak-Penszko, Małgorzata Kopka-Piątek: – Pani Joanno, czym się pani zajmuje?
Joanna Maślukiewicz: – Prowadzę certyfikowane ekologicznie gospodarstwo kozie. Od kóz się zaczęło i wokół nich się wszystko kręci. Teraz stado liczy około 80 kóz, matek z przychówkiem. Dookoła mamy 10 hektarów łąk i pastwisk. Przy gospodarstwie działa serowarnia zagrodowa, gdzie mleko jest przetwarzane na nabiał – jogurty, kefiry, sery świeże, pleśniowe i dojrzewające. Sery dojrzewają w dojrzewalni wybudowanej pod ziemią. Obok tej zagrodowej serowarni działa także minipiekarnia opalana drewnem. Tam powstaje pieczywo na bazie mąki ekologicznej, którą mamy z sąsiedztwa.
W chlebie kozy też mają swój udział, bo do ciasta używamy koziej serwatki. Tu nic się nie marnuje, a tak naprawdę skład ciasta jeszcze się ulepsza.
Serwatkę, czyli produkt uboczny, którego czasami trudno się pozbyć, u nas w 90 procentach wypijają kozy. Mieszamy ją z wodą używaną do ostudzenia mleka w serowarni. Potem dodajemy ziół. Dwa dni w tygodniu działa także nasz sklepik farmerski.
To nie jest tylko sklep, gdzie się przychodzi, kupuje i wychodzi, ale jest to również miejsce spotkań różnych ludzi, którzy przyjeżdżają do nas nie tylko na zakupy, ale po to by się spotkać, spędzić czas w gospodarstwie.
Skąd wziął się pomysł akurat na hodowlę kóz?
– Nie pochodzę z rodziny rolniczej. Moja rodzina od dwóch pokoleń działa w branży budowlanej., od strony męża – prawniczej. Od zawsze jednak interesowałam się zdrową żywnością i możliwością jej wyprodukowania. Kiedy kupiliśmy dom na wsi z potężną działką, pojawiło się widmo koszenia tak dużej działki. Nie planowałam trawnika i wtedy pomyślałam o kozie. Mój mąż nie chciał się na nią zgodzić, ale kiedyś przegrał ze mną zakład, w którym moim życzeniem była koza. I to od niej wszystko się zaczęło. Garaż był nasza pierwszą koziarnią. Teraz mamy 300-metrową koziarnię wolno wybiegową. Mam dalsze plany rozbudowy, ale to nie znaczy, że będę powiększać gospodarstwo w nieskończoność.
Chów ekologiczny rządzi się pewnymi obostrzeniami i tu wchodzą ograniczenia ilościowe.
Mam pełną tego świadomość: hodowla ekologiczna to przede wszystkim do natury.
Na czym polega ekologiczna hodowla zwierząt, którą pani prowadzi?
– Często odpowiadam na to pytanie dzieciom, dla których organizuję warsztaty ekologiczne. Hodowla zwierząt należy do najtrudniejszych form rolnictwa, ponieważ łączy uprawy wraz z hodowlą żywych istot. W moim przypadku uprawy stanowią łąki, pastwiska. W hodowli ekologicznej zwierzęta przebywają w ich naturalnym dobrostanie, czyli korzystają ze świeżego powietrza i ruchu. Minimum, o ile pamiętam, to jest 180 dni pastwiskowania.
Druga rzecz, to na pewno stosunek pasz treściwych do objętościowych. Moje kozy jedzą otręby orkiszowe, które mieszamy z owsem i wapniem. W miesiącach niedoboru dodaję też witamin. Trawa, zioła, a w zimie siano i słoma to podstawa diety, a pasza objętościowa to jedynie skromny dodatek.
Taka ekologiczna, hasająca po łące koza da mniej mleka, lecz będzie to mleko najlepszej jakości.
Kolejnym wymogiem jest przestrzeń. Rolnicy ekologiczni nie mogą dekornizować zwierząt (czyli usuwać im rogi), więc musimy im zapewnić więcej miejsca. Koza z rogami nie będzie stać bezczynnie, tylko będzie ustalać hierarchię w stadzie, używać ich jak szabli.
Ważne jest również podejście do młodych. W gospodarstwie ekologicznym zwierzę musi być jakiś czas przy matce, i to nie są godziny. U kóz to jest sto dni, czyli trzy miesiące koźlęta muszą być karmione mlekiem matki lub być przy matkach. Dziewczynki, czyli przyszłe matki, trzymamy przy mamach nawet dłużej.
Następna rzecz to częstotliwość rodzenia młodych. Moje kozy zachodzą w ciążę średnio co trzy lata. To oznacza, że unikamy nadmiernej eksploatacji zwierzęcia, oraz okołoporodowych problemów metabolicznych. Dzięki temu kozy matki po prostu są zdrowsze. Dają mleko, będąc w dobrych warunkach, pięknie wyglądają.
To pokrótce najważniejsze zasady, na których opiera się rolnictwo ekologiczne w aspekcie chowu zwierząt.
Zwierzęta korzystają ze swoich naturalnych potrzeb. My i tak je wykorzystujemy, tylko że staramy się to wykorzystywanie nie zamieniać w totalną eksploatację, jak to często ma miejsce w chowie przemysłowym.
Mówi pani o wiedzy, dokształcaniu się. Skąd pani czerpała tę wiedzę? Od osób z otoczenia?
– Wraz z pojawieniem się kóz i mleka przyszła wiedza i zdobywanie wykształcenia w tym kierunku, bo wcześniej zawodowo zajmowałam się czymś zupełnie innym. Wiele lat uczyłam języka angielskiego w liceum i bardzo to lubiłam. Specjalizowałam się później w tłumaczeniach.
Na drodze serowarskiej spotkałam osobę, której szczególnie dużo zawdzięczam. To Sylwester Wańczyk – prezes Stowarzyszenia Serowarów Farmerskich i Zagrodowych. Osoba absolutnie unikalna, moim zdaniem, w skali terenów wiejskich Europy, ponieważ nie boi się konkurencji i działa nie tylko dla siebie, ale i innych. Prowadzi szkolenia, pomaga początkującym serowarom. Sylwek jest mentorem serowarstwa w Polsce i jest z serca społecznikiem. Mogę z całą pewnością powiedzieć, że gdyby nie on, nie stworzyłabym serowarni w jej obecnym kształcie.
Nasze stowarzyszenie serowarów jest bardzo ambitne. Jeździmy po Europie, zwiedzamy serowarnie, szkolimy się i staramy się poszerzać swoją wiedzę i warsztat.
Współpracujemy z inspekcjami weterynarii. Chodzimy na wykłady. Zdobywamy wiedzę na wszelkie możliwe sposoby.
Wkrótce jedziemy na międzynarodowy festiwal sera do Walii. W tym roku byliśmy też z delegacją na festiwalu sera w Paryżu. Staramy się bywać, uczyć, otwierać oczy i działać.
Kiedy zaczęła pani hodowlę kóz, jak reagowali na to sąsiedzi i najbliższe otoczenie? Z jakimi reakcjami pani się spotykała?
– Szczerze mówiąc – z różnymi. Na wsi mam pseudonim „Koza”, ale to jest chyba naturalne.
Myślę, że najważniejsze to skupić się na tym, co się robi, a nie na tym, co ktoś sobie o nas myśli lub co o nas mówi. Oczywiście trzeba słuchać głosów doradczych, pochodzących od osób, które nam dobrze życzą, natomiast gdybym słuchała wszystkiego, co się wokół mnie mówi, to nigdy bym nic nie zrobiła.
Były takie głosy, że to niekobiece?
– Dochodziły do mnie różne takie głosy. Myślę, że sens jest w tym, żeby znaleźć odpowiednią energię, odpowiednie osoby, które będą przyczyniały się do rozwoju, a nie go dusiły. Moją naczelną zasadą jest skupienie się na pracy i na tym, co można zrobić dobrego z potencjałem ludzkim tu i teraz.
Co jest pani motywacją do działania: bardziej produkcja zdrowej żywności, czy ekologia i ochrona klimatu?
– Nie wybrałam ekologii dlatego, że dobrze się sprzedaje, tylko dlatego, że współgra z tym, co zawsze chciałam robić, jak i z moim światopoglądem. Nigdy nie chciałam hodować kóz w sposób przemysłowy. Myślę, że nie dałoby mi to żadnej radości.
W rolnictwie ekologicznym bardzo dużo zależy od hodowcy, więc dla mnie ważna jest uczciwość. I to przekłada się na jakość produktów.
Wielu naszych klientów po pewnym czasie mówi: „Wiesz, już w ogóle nie robię zakupów w supermarketach. To wszystko od was mi wystarcza, no i bardzo dobrze się czuję, czuję się zdrowszy”. Pokazanie alternatywy dla żywności przemysłowej jest dla mnie bardzo ważne.
Druga rzecz to ta, że moja działalność nie degraduje środowiska. Kiedy dzieci przychodzą na warsztaty, wąchamy z nimi obornik, żeby zobaczyć, jak on naprawdę ładnie pachnie. Dobrze rozkładający się obornik to wspaniałe źródło nawozu i tak naprawdę nie ma się czym brzydzić.
Z tego bierze się też bioróżnorodność na pastwiskach. Nie walczymy z roślinami. Niektóre jedzą kozy, inne jedzą konie. Teraz pozyskujemy już swoje własne siano, co nas bardzo cieszy.
Wiadomo, że przy produkcji sera korzystamy z prądu, ale staramy się minimalizować wszystkie odpady. Serwatka z wodą idzie do kóz do picia, nie używamy w ogóle plastikowych opakowań, nie używamy zgrzewarek do pakowania serów, kaucjonujemy opakowania szklane. Wszystkie sery są pakowane w pergamin. To też oznacza, że nie wysyłam serów. Po co wysyłać ser, skoro mogę nim karmić ludzi dookoła?
Jeżeli nawet ktoś do mnie zadzwoni i pyta o sprzedaż z wysyłką, to od razu odpowiadam: „Proszę powiedzieć, skąd pan lub pani dzwoni, na pewno znajdziemy serowara w okolicy”. Wiadomo, że pewnych rzeczy nie kupimy blisko, ale te, które są blisko, powinniśmy wspierać.
Niedawno została opublikowana książka pod tytułem „Sitopia: Jak jedzenie może ocalić świat”. Przepiękne relacje powstają, kiedy społeczność jest skoncentrowana wokół żywienia. Podczas wspólnego posiłku organizm produkuje masę oksytocyny, czyli hormonu przywiązania, szczęścia i mobilizowania więzi. Żywienie jest dla mnie formą komunikacji z drugim człowiekiem. Mam ten przywilej, że produkuję żywność i chyba jestem już od tego uzależniona.
Wspomniała pani, że organizuje też warsztaty dla dzieci. Na czym one polegają?
– Dzieci przyjeżdżają do gospodarstwa. Chodzimy z nimi do zwierząt i staramy się wytłumaczyć, jak zachowują się zwierzęta i jak powinien wobec nich zachować się człowiek. Tłumaczę dzieciom, że koza może pomyśleć, że one są wilkami, że pewne ruchy mogą zasugerować im, że trzeba uciekać, więc nie można za nimi gonić.
Staramy się też nie „bambinizować” zwierząt, czyli nie robić z nich ludzi, nie zakładać ubranek ani czapeczek. Podziwiamy zwierzęta za ich naturalne piękno i uczymy się rozumieć ich inność.
Uczymy akceptować, pokazujemy, że kozy się biją, że robią śmieszne kupy, że mają widoczne zęby tylko w dolnej szczęce. Bardzo lubię te spotkania. Wydaje mi się, że mają dużo sensu.
Z dorosłymi też działa pani w kooperatywie. Jak to się zaczęło i co konkretnie robicie?
– Wszystko się zaczęło, kiedy na lokalnych dożynkach spotkałam osobę, która chciała się nauczyć wyrobu serów i połączyliśmy siły. To z Izą Gamperl wymyśliłyśmy ideę Targu Ziemi124. Skrót 124 to nasz kod pocztowy, więc nawiązujemy do tego, gdzie jesteśmy, do ludzi z okolicy i do produktów tej ziemi.
Kiedy ruszyliśmy z targiem, zaczęli się pojawiać nowi ludzie i dołączać do nas. Powstawały nowe pomysły. Z tych spotkań powstała idea stworzenia mapy lokalnych inicjatyw rolników, rzemieślników i pasjonatów różnych zawodów. Projekt nazwaliśmy „Jest alternatywa!”.
Przymierzamy się do stworzenia mapy całego regionu, żeby każdy, wybierając się na Dolny Śląsk, mógł sprawdzić, gdzie zjeść dobrego pstrąga, gdzie nie daleko jest winnica. Nic sieciowego, przemysłowego, tylko takie lokalne inicjatywy według zasady łańcucha krótkich dostaw.
Z pani perspektywy i doświadczenia, gdyby mogła pani sobie zamarzyć – jakie zmiany systemowe powinny nastąpić, żeby produkcja żywności odbywała się z poszanowaniem środowiska i klimatu?
– Myślę, że dużo zależy od nas samych. Finanse to jedno, ale świadomość to drugie. Proszę mi wierzyć, moi klienci nie podjeżdżają do mnie bentleyami. Mamy osoby o przeróżnym statusie majątkowym.
To kwestia świadomości, co jest zdrowe i naszych wyborów. To nasze wybory kształtują rzeczywistość. Dlatego uważam, że edukacja ekologiczna jest bardzo istotna. I w tym kierunku powinny odbywać się zmiany systemowe.
„Mniej znaczy więcej” to dewiza , która przyświeca naszym działaniom, jak również rolnictwu ekologicznemu, oby wkrótce przyświecała zmianom systemowym.
Czego zatem oczekiwałaby pani od polityków i działaczy? Co mogłoby pomóc polskim hodowcom ekologicznym?
– Na pewno rolnikom w państwach unijnych na Zachodzie jest łatwiej, ponieważ mają większe wsparcie od państwa i samorządów.
Gospodarstwa, w których byliśmy w zeszłym roku w Bawarii, dostają bardzo duże wsparcie finansowe od rządu. Rolnictwo ekologiczne jest lepiej dotowane, więc takich gospodarstw jest tam więcej. U nas jest też ogromna biurokracja i liczba kontroli, które musimy przejść. Kiedy rozmawiam z rolnikiem konwencjonalnym, on mówi: „Mam 200 hektarów, sypię, co chcę, a nie miałem ani jednej kontroli”. To ja, jako rolnik ekologiczny mam notorycznie jakąś kontrolę. A wiadomo, że z racji rozmiaru w naszych gospodarstwach nie ma osobno rachmistrza, ekonoma, menadżera i technika, tylko bardzo często jest to jedna i ta sama osoba. To stanowi duże wyzwanie.
Najprostsze wsparcie, które przychodzi mi do głowy, to na pewno promocja. Często przyjeżdża jakaś telewizja, ale proszą, żeby nie wymieniać nazwy gospodarstwa, bo to forma reklamy.
Promocja i informacja dotycząca ekologicznej żywności, jak i przedsięwzięć powinna znaleźć się w mediach nie tylko od święta. Zadaniem państwa powinna być szeroka edukacja na rzecz większej świadomości społecznej oraz pokazywanie, że jest alternatywa dla żywności przemysłowej.
Czy pani widzi jakąś szczególną rolę kobiet właśnie w działalności na rzecz ochrony klimatu czy zdrowej żywności?
– Rola kobiet jest coraz większa, ponieważ kobiety dochodzą do głosu i wiedzą, że mogą coś zmienić. Są szefowymi firm, rozwijają się i oprócz tego są bardzo komunikatywne. Coś w tym jest, że kobiety bardzo dobrze współgrają w rozmaitych organizacjach i widać je w społecznościach. To właśnie one często inicjują różne wydarzenia.
Chcą więcej, widzą więcej i potrafią skomunikować się z innymi. Mamy bardzo wiele wsi w okolicy, gdzie kobiety są prezeskami stowarzyszeń, działają na rzecz ochrony środowiska albo, na przykład, na rzecz ochrony zabytków danego terenu. One niekoniecznie pchają się do polityki, wybierają działanie tam, gdzie nie ma nacisków polityków.
Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, było bardzo widoczne to, jak wiele kobiet organizowało pomoc.
Kobiety, które działają na terenach wiejskich, to częstokroć osoby, które przeprowadziły się na wieś. Mają przeróżne kompetencje i nie boją się ich używać, a w nowoczesnym rolnictwie trzeba bardzo wielu kompetencji.
Chodzi nie tylko o to, że pójdę doglądać kóz czy świń. Teraz trzeba być biznesmenem, menadżerem, osobą do kontaktów z klientem, do planowania. Trzeba mieć wiele umiejętności i sił, żeby takie gospodarstwo prowadzić. Często to właśnie kobiety mają umiejętności, możliwości i świadomość, że można coś zmienić w najbliższym otoczeniu.
Dziękujemy za rozmowę!
Artykuł przygotowany w ramach projektu „Kobiety w Polsce dla klimatu”, zrealizowanego przez Instytut Spraw Publicznych we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla i EIT Food Poland.
Wywiad pierwotnie został opublikowany na stronie www.kobietydlaklimatu.pl. Dziękujemy za możliwość przedruku na ngo.pl.
Źródło: www.kobietydlaklimatu.pl