Barbara Mazurkiewicz-Białęcka. „Zdrowy Owoc” współpracy [wywiad]
„Jestem przekonana, że moi przodkowie też byli ekologiczni, tylko w jeszcze bardziej naturalny sposób. Nie mieli po prostu dostępu do chemii. Dzisiejsza kondycja sadownictwa w Polsce jest słaba, a rynki zbytu mało przyjazne. Tylko we współpracy rolników, sadowników i konsumentów widzę nadzieję” – mówi Barbara Mazurkiewicz-Białęcka, prowadząca z mężem gospodarstwo „Zdrowy Owoc”, współinicjatorka przedsięwzięcia Pola Smaku, prezeska Fundacji Nova Perspektywa. Rozmowę w ramach projektu „Kobiety w Polsce dla klimatu” przeprowadziły Paulina Sobiesiak-Penszko i Małgorzata Kopka-Piątek.
Paulina Sobiesiak-Penszko, Małgorzata Kopka-Piątek: – Barbaro, powiedz nam, proszę, gdzie mieszkasz i czym się zajmujesz?
Barbara Mazurkiewicz-Białęcka: – Mieszkam na Mazowszu południowym. Kiedyś przy realizacji projektu na temat unikatów przyrodniczych na południu Mazowsza, ktoś zapytał, jak w ogóle śmiem twierdzić, że to jest Mazowsze. Ale cóż, granic administracyjnych nie oszukamy. Najbliższe duże miasta, jak Radom czy Kielce, położone są od nas w odległości około 50–70 kilometrów, za to Ostrowiec Świętokrzyski tylko o 30 kilometrów. To ma mnóstwo plusów. Nie jesteśmy terenem zurbanizowanym. Są tu ogromne przestrzenie. Rolnictwo ma długie tradycje, a produkty rolne są wysokiej jakości. Wyjątkowość tego obszaru polega też na tym, że jest pograniczny. Historycznie to jest Małopolska, a teraz – pogranicze Lubelszczyzny, Mazowsza i województwa świętokrzyskiego.
Jak to się stało, że trafiłaś do tego miejsca?
– Urodziłam się tutaj, ale wyjechałam na studia. Studiowałam historię w Lublinie, później dziennikarstwo. Wyjechałam też na rok za granicę, trochę nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Wróciłam do Warszawy, skończyłam public relations. Pracowałam jako PR-owiec, a na koniec stałam się grafikiem komputerowym. Okazało się, że robiłam całkiem niezłe grafiki. To mi też pozwoliło uwierzyć, że sobie poradzę na wsi. Stąpając po swojej ziemi, ale z głową w chmurze, czyli dostępem do komputera, internetu i narzędzi graficznych. W 2021 roku zrezygnowałam z pracy i od razu założyłam działalność gospodarczą.
Przeprowadziliśmy się tutaj, w międzyczasie wybudowaliśmy dom. To było bardzo ekspresowe tempo. Natomiast do tej przeprowadzki szykowaliśmy się rodzinnie dużo wcześniej.
Wiele złożyło się na pewne przewartościowanie, czy raczej na właściwe określenie priorytetów. Wiedziałam też, że jeżeli teraz nie wrócę, to za chwilę może nie być do czego wracać. Gospodarstwo nie jest w najlepszej kondycji. Bardzo lubię PR. Cenię komunikację międzyludzką i pomyślałam, że tu też będę miała mnóstwo okazji, żeby coś komunikować i promować, chociażby działania gospodarstwa i nowe produkty.
O samej transformacji gospodarstwa „Zdrowy Owoc” myślałam już od 2018 roku. Kilka lat przed przeprowadzką pracowałam na ten nowy wizerunek.
Proszę, opowiedz coś więcej o gospodarstwie.
– Mam około sześciu hektarów sadu – to dosyć mało jak na współczesne sadownictwo. Mam dwa wyjścia, jak podejść do rozwoju gospodarstwa – albo udawać, że wszystko będzie supernowoczesne, albo wykorzystać długą, stuletnią rodzinną historię sadownictwa odpowiedzialnego.
Kiedy mój pradziadek w latach 20. XX wieku zaczynał prowadzić sad, nie miał dostępu do chemii. My po transformacji zachwyciliśmy się wszystkim: plastikiem, konsumpcją, środkami ochrony roślin. To wylało się na nasz rynek. Tak samo wylewała się, niestety, chemia na sady.
W latach 90. nasz sad był więc pielęgnowany klasycznymi środkami ochrony roślin. Specjalne tablice informowały, żeby nie jeść owoców w określonych okresach. Prośba o niezrywanie owoców – to była taka nasza „ochrona konsumenta”. I stosujemy ją do tej pory. Jedna część naszego sadu jest konwencjonalna. Stamtąd nigdy nie sprzedaje się owoców przed upływem karencji, czyli na przykład przez dwa tygodnie, w zależności od zastosowanego środka. Myślimy o tym, żeby owoce nie zaszkodziły. Produkcja żywności to duża odpowiedzialność.
Jakie techniki przyjazne dla środowiska stosujecie w gospodarstwie?
– Jeśli chodzi o środki czy o pielęgnację sadu, to hitem na pewno są gnojówki.
Mój pradziadek i dziadek zapewne korzystali z gnojówek, natomiast wiedzy o nich nie przeniesiono do moich czasów. Ja dopiero poznawałam gnojówki roślinne. One są niezwykle skuteczne.
Kolejna rzecz to drożdże. Nie wiem, czy stosowałyście kiedyś podlewanie kwiatów domowych drożdżami, rozczynem z drożdży – polecam. Tylko że one rzeczywiście muszą odstać. Wtedy lepiej wchłaniają się w glebę, w ziemię w kwiatach – tak, żeby nic nie zostało na powierzchni. No i drożdże są dosyć tanie – za taki oprysk płaciliśmy około stu złotych. Dla porównania powiem, że gdybyśmy chcieli to zrobić jakimiś bardziej konwencjonalnymi środkami, to byłoby pewnie pięć razy drożej.
Tylko że pewnie wystarczyłoby na dłuższy czas, bo z drożdżami czynności trzeba powtarzać co dwa tygodnie. No ale jest zdrowiej i daje to spektakularne efekty, tak samo jak gnojówki z pokrzyw, żywokostu, ze skrzypu polnego.
Skuteczne są też zabiegi olejowania, bo wiosna w sadzie to jest początek wylęgania się przeróżnych larw i szkodników. Jeżeli zareagujemy wtedy olejem, on zamyka larwy i później pielęgnacja w ciągu całego sezonu jest łatwiejsza.
Czy udaje się całkowicie unikać takich konwencjonalnych środków ochrony?
– Mamy dwa obszary. Jeden jest taki trochę testowy, bo trwa drugi rok konwersji ekologicznej i tam nie używa się niczego chemicznego. Tę część ekologiczną rozszerzamy. Mamy większość jabłek i dwa hektary wiśni i tam zaczynamy wprowadzać opryski gnojówkami. W części konwencjonalnej mieszamy je ze środkami ochrony roślin, które oczywiście są dopuszczone do użytkowania przez ministra rolnictwa. Jednak widząc skuteczność środków ekologicznych, mamy coraz mniejszą potrzebę kupowania sklepowych specyfików. Zwłaszcza że są bardzo drogie.
Warto też powiedzieć o trudnościach. Część osób myśli, że „ekologia dobrze płaci” i ceny owoców są wysokie. To nie do końca tak wygląda. Wcześniej dla gospodarstwa sadowniczego występują trzy lata dużych strat, ponieważ wtedy owoce nie mogą być jeszcze sprzedawane jako ekologiczne. Nasze jabłka w większości sprzedajemy jako konwencję, czyli zwykłe jabłka.
Na przykład w tym roku – po 30 groszy, przy spadku produkcji o 40 procent, bo w ekologii pojawiają się spadki produkcji. To się zacznie z czasem wyrównywać, natomiast nigdy nie dorówna produkcji konwencjonalnej.
Kolejna kwestia, jeśli chodzi o ekologię, to odmiana jabłoni. My uprawiamy jabłka idared, które nie są idealne do uprawy ekologicznej – podobnie jak inne popularne odmiany, takie jak gala czy golden. Tu świetnie sprawdzają się stare odmiany jabłoni. To trochę jak z rasowymi zwierzętami – kundel ma większą wytrzymałość niż rasowy pies. Kilka lat temu, jeszcze mieszkając w Warszawie, ale już tu próbując swoich sił, zrobiłam takie nasadzenia naprawdę starych odmian: grafsztynków, koszteli, koksy pomarańczowej, malinowej oberlandzkiej. One znajdują się w tej części konwencjonalnej, ale nie są „dopryskiwane”, czyli mijamy je stosując konwencjonalne środki ochrony roślin i wszystko jest z nimi w porządku.
Skąd pomysł, żeby przestawić sad na uprawę ekologiczną?
– Żeby było zdrowo. I tu gdzieś Warszawa się tli. Kiedy urodził nam się syn, zrozumieliśmy, że nie ma pod ręką zdrowego jedzenia. Odbywaliśmy podróże przez Warszawę za zdrową wędliną, za zdrowym kurczakiem. Nie wszystko dało się przywieźć do Warszawy w słoikach. Kiedyś kupiliśmy synowi jabłko i nie mogliśmy dojść, dlaczego on ma wysypkę. Wyglądał jak poparzony. Okazało się, że to od jabłek, które były najprawdopodobniej z chłodni z kontrolowaną atmosferą (KA lub ULO), czyli w takiej, do której trafiają jabłka dodatkowo zabezpieczone.
Tak więc motywacją było poszukiwanie zdrowego jedzenia i próba prowadzenia zdrowego stylu życia. Spojrzeliśmy na siebie i zdecydowaliśmy, że chcemy, żeby nasza uprawa też była zdrowa.
Czy sprzedajecie tylko owoce, czy zajmujecie się też przetwórstwem?
– Sprzedajemy owoce i z jabłek robimy też soki. W sprzedaży owoców kierujemy się zasadą krótkiego łańcucha dostaw. Zaczęliśmy w 2018 roku i miałam wrażenie, że wtedy było nawet większe zainteresowanie takimi produktami – możliwe, że z powodu efektu świeżości, bo to były początki rolniczego handlu detalicznego w polskim prawie.
Teraz na rynku jest więcej możliwości i więcej gospodarstw oferujących takie rozwiązanie. Mam też wrażenie, że nastąpiła pewna profesjonalizacja – część gospodarstw ma własne logo, ładne etykiety.
Co do soków, to wybraliśmy inkubator przetwórczy, nie tłocznię.
Inkubator przetwórczy pozwala być przy procesie od początku do końca – od mycia przez rozdrabnianie jabłek, przerzucanie do bębna, z którego ścieka sok, następnie do pasteryzatora, przelewanie soku do butelek albo worków. Rzeczywiście zdecydowaliśmy się na ten proces, żeby go dopilnować. Natomiast warto wiedzieć, że to jest piekielnie ciężka praca.
Co się dalej dzieje z sokiem? Kto zajmuje się jego sprzedażą?
– Soki najpierw trafiają do nas, do gospodarstwa, a dokładnie do wyłączonej chłodni. Magazynujemy je, etykietujemy, dbamy o numerację partii, datę partii. Najstarsze soki wychodzą wcześniej, żeby absolutnie nic nie zostawało powyżej określonego czasu trwałości. Ofertę zamieszczamy w internecie. Dalej – już zgodnie z ideą krótkiego łańcucha dostaw.
W Warszawie mamy pewien krąg klientów, którzy wierzą w tę ideę tak jak my. Bardzo chwalą nasze owoce i soki i chcą je kupować bezpośrednio u nas.
W 2018 roku zorganizowaliśmy Festiwal Mazowieckich Smaków, żeby móc spotkać innych wytwórców, np. serów czy mąk, na zasadzie: spotkajmy się, kupujmy bezpośrednio od gospodarzy. To był bardzo dobry pomysł. Dzięki niemu mamy stałych klientów, którzy kupują od nas soki.
Chciałabym też wspomnieć o inicjatywie Pola Smaków, której ideą jest połączenie znajomych sadowników i rolników. Na razie jesteśmy na etapie pozyskiwania zainteresowania i wierzymy, że w grupie kilku sadowników, którzy chcą współpracować, uda nam się osiągnąć więcej.
Wiemy, jak wygląda sytuacja sadownictwa. Jest słaba, bo sadownicy i rolnicy nie łączą się. Jeżeli nie zaczniemy się jednoczyć, to za chwilę staniemy przed trudnymi wyborami.
My mamy porównywalne gospodarstwa, które w tym momencie w Polsce nie mają racji bytu. Natomiast jeżeli się połączymy, będzie to wyglądało trochę inaczej. To gigantyczny sukces, że nam się udało. Wierzę też w moc współpracy i w możliwości różnych ludzi.
Koncepcję rozwoju Pól Smaku konsultujemy między sobą w przekonaniu, że każdy doda coś wartościowego i jest w stanie zaproponować kierunek rozwoju. Ten rok był dla nas sprawdzianem, jeżeli chodzi o wielkość produkcji. No i to nie wyszło. Ewidentnie nie wyszło. Nasze śliwki – w sumie około 80 ton – w większości leżą pod drzewami. Nie byliśmy w stanie tego sprzedać.
Dlaczego nie byliście w stanie sprzedać śliwek?
– Może inaczej – mogliśmy je sprzedać za 40 groszy, ale to jest cena, która nawet przy mechanicznym zbiorze powoduje, że trzeba dopłacić do interesu. I niestety z jabłkami to wygląda bardzo podobnie, więc nie wiem, czego nam zabrakło. Może trochę wiedzy handlowej, bo nam się wydaje, że koncepcyjnie jesteśmy nieźli, ale handlowo jesteśmy słabi. Przy takiej wielkości produkcji nie jesteśmy w stanie jej detalizować, choć taką formę handlu najbardziej lubimy. Inna sprawa, że dotacja, którą otrzymaliśmy, zakłada sprzedaż w krótkim łańcuchu dostaw.
Z drugiej strony, jeśli miałabym sobie wyobrazić naszą drogę np. do sklepów wielkopowierzchniowych, umowy, które podlegają niekorzystnym zmianom w trakcie ich trwania, nie zawsze przejrzyste zasady współpracy, to tak naprawdę nie podjęlibyśmy się jej.
Czyli w ramach Pól Smaku będziecie budować i rozwijać rynek zbytu dla siebie?
– Tak. Bardzo dużo się w tym roku wydarzyło, bo byliśmy na światowych targach żywności w ramach stoiska województwa mazowieckiego, wystawialiśmy się z sokami, z owocami. Przez całe wakacje uczestniczyliśmy w MAZOpiknikach, jeździliśmy po całym Mazowszu i oferowaliśmy nasze smaki z pól, także w ramach inicjatywy urzędu marszałkowskiego województwa mazowieckiego. Zdobyliśmy też laur marszałka województwa mazowieckiego. W tym roku praca nie przekłada się na pieniądze, ale mimo tego mamy świadomość, że to dobry początek.
Skąd czerpiesz pomysły i wiedzę?
– Jeszcze będąc w Warszawie, uczestniczyłam w kursach ośrodka doradztwa rolniczego. Świętokrzyski ośrodek miał bardzo fajne serie onlinowe.
Staram się sporo czytać. Szukam informacji w internecie, na portalach polskich i zagranicznych. Znajduję też potrzebną wiedzę w starych książkach. Korzystam z doświadczenia rodziców.
Osoby pracujące na wsi jako rolnicy, sadownicy, hodowcy czy ogrodnicy mają ogromną wiedzę. Wspaniale, jeżeli się ją przekazuje z pokolenia na pokolenie, a jeszcze lepiej, jeżeli się ją uzupełnia na kursach, studiach czy szkoleniach.
Oprócz sadu prowadzisz także fundację. Czym ona się zajmuje i jak ta działalność łączy się z sadownictwem?
– Fundacja Nova Perspektywa powstała w 2017 roku, żeby aktywizować osoby z małych miejscowości i pokazywać im różne możliwości rozwoju. Od samego początku była to na przykład promocja możliwości zdobywania znaków żywności i promocji polskich produktów rolnych. Sama to trochę dla siebie odkryłam zgodnie z zasadą „wyróżnij się albo zgiń”. Zawsze dostrzegałam też możliwości regionu i wydawało mi się, że to może być marka sama w sobie. Jestem również fanką polskich produktów. Nie ukrywam, że nie zawsze mnie na nie stać. Był czas, kiedy lepiej zarabiałam – wtedy bardzo dbałam o to, żeby wszystko w moim otoczeniu było polskie. Nie ukrywam, że nie mogę sobie teraz do końca na to pozwolić. Natomiast w sklepie jestem silnie zradykalizowana, jeżeli chodzi o polskie produkty.
Czytam etykiety, nie lubię, kiedy na przykład w sklepach są zagraniczne ziemniaki. Polska stoi ziemniakami, jabłkami, wieloma innymi warzywami i owocami. Chciałabym jak najwięcej polskich produktów widzieć w sklepach, zachęcać ludzi i pokazywać im, że te nasze wybory mają znaczenie.
Chciałabym też móc kupować polskie ubrania. Czasem mi się jeszcze zdarza, ale też idę w drugą stronę. Teraz nie mam ochoty kupować ubrań i bardzo się z tego cieszę, bo wypadłam z silnego konsumpcjonizmu, któremu kiedyś ulegałam.
Jak te zmiany w sadzie są postrzegane przez otoczenie? Jak okoliczni rolnicy podchodzą do ochrony środowiska?
– Jestem przekonana, że mój powrót na wieś może być zaskoczeniem. To nie jest typowy kierunek. Dominuje odwrotny. Robienie kariery to rzecz względna. Może też zmęczyć. Jesteśmy na etapie wzajemnego przyzwyczajania się, bo dwadzieścia lat w mieście zrobiło swoje. My tutaj nie mamy za dużo upraw ekologicznych, te dobrze funkcjonujące są trochę bardziej oddalone.
W najbliższej okolicy można raczej mówić o pewnym „ekologicznym antyprzykładzie”, bo rzeczywiście gospodarstwa, które 6–7 lat temu przekształcały się w gospodarstwa ekologiczne, zbankrutowały. Dlatego my tak ostrożnie przechodzimy na ekologię.
Czy ochrona klimatu jest na wsi ważna?
– Obawiam się, że jeżeli myśli się o klimacie, to w kontekście Europejskiego Zielonego Ładu, nowej polityki klimatycznej i tego, co nam grozi w związku z tym. Jest raczej obawa przed nieznanym, co może przełożyć się na niechęć i na taki mur ludzki wobec danego tematu. Na pewno potrzeba edukacji i przejrzystej komunikacji w tym zakresie, zwłaszcza ze strony rządowej.
Gdyby osoby ze wsi dostały taką informację: słuchajcie, produkujcie tak jak w ogródku koło domu, pomyślcie o tym, że z drugiej strony jest wasza córka, syn, który je marchewki z tego ogródka…
Działajmy na zasadzie, że dajemy komuś to, co sami chcemy dostać. Wierzę, że w większości przypadków to działa, ale też często, niestety, ekonomia wygrywa z ekologią.
A co mogłoby przekonać do ekologii?
– Łatwiejsze, przejrzyste i przyjazne wnioskowanie o dopłaty i możliwość realizacji ciekawych projektów związanych z tym obszarem, tak żeby można wdrażać je w gospodarstwach.
Jednocześnie trzeba pamiętać, że dopłaty to też nie jest idealne rozwiązanie, bo one przełożyły się m.in. na ogromne wzrosty cen maszyn rolniczych i urządzeń, a zarazem na gigantyczny spadek cen produktów rolnych. Większość rolników wolałaby nie mieć dopłat, żeby móc normalnie i godnie sprzedawać swoje produkty rolne.
Po 2004 roku był boom na gospodarstwa ekologiczne w Polsce. Cała Warmia, wielkie połacie ziemi, wszystko praktycznie szło w ekologię. Nieraz to wyglądało tak, że rosła trawa, a ktoś brał gigantyczne dopłaty na 400 hektarach. To zresztą zostało ucięte. Natomiast ci, którzy w takich gospodarstwach 10-hektarowych chcieli transferować się na ekologię, mieli przez urzędników przykręcaną śrubę. Setki kontroli i biurokracja. Finał był taki, że liczba tych gospodarstw zaczęła spadać. To jest skomplikowane także proceduralnie.
Trzeba mieć dużą wiedzę, super doradców albo dużo pieniędzy na doradców, żeby rozwijać gospodarstwo, także w kierunku ekologicznym. Wnioski na rozwój gospodarstw są tak skomplikowane, że te fundacyjne, na pieniądze unijne to jest przy nich bułka z masłem.
Jakiego wsparcia potrzebowałabyś w przyszłości w rozwijaniu swojej działalności, żeby była przyjazna dla środowiska? Co by pomogło, oprócz rynku zbytu?
– Kiedy padło to pytanie, miałam na końcu języka tylko to: świętego spokoju, stabilizacji i jakiejś przewidywalności na miesiąc do przodu. Niemajstrowanie przy rynku, w sadownictwie i w rolnictwie też by się przydało. Mówię o majstrowaniu, bo raz po raz pojawiają się pomysły na ceną minimalną. Jeżeli się ją wprowadzi, to ona będzie potem przez kolejne dwadzieścia lat.
Podejrzewam, że najtęższe głowy nie wiedzą, co zrobić, żeby było dobrze. Nie wiem, czy jest możliwość, żeby ukrócić też praktyki pośredników polegające na tym, że cena rośnie nawet nie o kilkaset, ale o kilka tysięcy procent.
Nieprzypadkowo ten projekt robimy z kobietami, dla kobiet i o kobietach. Kobiety są, jak pokazują różne badania, bardziej wrażliwe na kwestie związane z ochroną środowiska i klimatu. Czy ty widzisz w swojej pracy potencjał kobiet?
– Gigantyczny.
Kobiety wyzwalają energię w małych miejscowościach. Wszyscy teraz pracują, mężczyźni też pracują w domach, ale kobietom się chce wychodzić i jednoczyć, chociażby w kołach gospodyń wiejskich. Te organizacje przeszły jakiś ogromny renesans.
Na początku byłam sceptyczna, ale poznałam osoby z kół i jestem nimi zachwycona. One wszystko wiedzą, wszystko potrafią, naprawdę mają moc. Jeżeli chodzi o kontekst klimatyczny, to one często po prostu wracają do korzeni kulinariów, dziedzictwa stołu, czyli do pewnej tradycji i kultury, ale też do sposobów uprawy. Sięgają bardziej po to, co lokalne i bliskie.
Nie chciałabym jednak ograniczać się do stwierdzenia, że kobiety ze wsi gromadzą się tylko w kołach gospodyń wiejskich. Pojawia się coraz więcej organizacji. Są też kobiety na stanowiskach, które działają, które mają wpływ na rzeczywistość. Ewidentnie to czas kobiet.
Jak zachęciłabyś swoje sąsiadki albo szerzej – mieszkanki wsi do tego, żeby włączały się w aktywność na rzecz środowiska i klimatu?
– Podam jako przykład naszą inicjatywę Pola Smaku. Wprawdzie mamy tam facetów, ale to inicjatywa kobiet. Jest Magdalena Szewczyk, absolwentka studiów doktoranckich w obszarze żywienia. Jest Joanna Niebrzydowska, nauczycielka angielskiego i Renata Sot, logistyczka. My wszystkie jesteśmy związane z wsią nie przez sam fakt mieszkania tu i teraz, tylko przez korzenie.
Wierzymy, że dobre może się sprzedać i że da się je wyprodukować.
Być może zachęciłabym, mówiąc, że to się może opłacać, ale nie mogłabym powiedzieć, że na pewno się opłaci. Żeby tak było, trzeba się jednoczyć, organizować i współpracować.
Dziękujemy za rozmowę!
Artykuł przygotowany w ramach projektu „Kobiety w Polsce dla klimatu”, zrealizowanego przez Instytut Spraw Publicznych we współpracy z Fundacją im. Heinricha Bölla i EIT Food Poland.
Wywiad pierwotnie został opublikowany na stronie www.kobietydlaklimatu.pl. Dziękujemy za możliwość przedruku na ngo.pl.
Źródło: www.kobietydlaklimatu.pl