Jedz i podziel się jedzeniem – rzecz o foodsharingu i jadłodzielniach
Z niewielkiego stoiska na poznańskim rynku każdy może wziąć coś do jedzenia, albo zostawić to, co mu zostało z domowego przyjęcia. Z miejscowej szkoły wolontariusze odbierają jednodniowe mleka i jogurty, które zostają po uczniach. Potem ludzie przychodzą i biorą je dla siebie. Jest wśród nich jedna z lokalnych radnych, która zabiera jogurty dla swoich dzieci.
Na rynku w Wildzie sacrum łączy się z profanum
Wildecką Jadłodzielnię, stworzoną przez Magdalenę Priebe i Justynę Falkiewicz, odwiedzają potrzebujący i zwolennicy funkcjonującego w Polsce od 2016 foodsharingu, czyli idei dzielenia się jedzeniem i nie marnowania żywności.
– Trzeba przełamać schemat myślowy i uprzedzenia, dotyczące przydatności do spożycia produktów żywnościowych – mówi Magdalena Priebe ze Stowarzyszenia Wildecka i opowiada, jak powstała jadłodzielnia. – Na rynku w Wildzie sacrum łączy się z profanum: ludzie podążają do kościoła, a obok inni wybierają ze śmietnika jedzenie. Razem z Justyną Falkiewicz wpadłyśmy na pomysł, żeby stworzyć punkt, gdzie właściciele straganów będą mogli zostawiać rzeczy, których nie sprzedali. Może ktoś skorzysta z niedoskonałych pomidorów, bardzo dojrzałych gruszek, czy z ziemniaków, które są jadalne, ale nikt ich już nie kupi. Rozpoczęłyśmy więc rozmowy ze sprzedawcami, którzy byliby skłonni oddawać nam produkty, których nie sprzedadzą.
Potem pojawiły się inne źródła dostaw żywności. – Mamy zaprzyjaźnionego człowieka z Żabki, który przekazuje nam produkty sklepowe, które normalnie zostałyby wyrzucone do śmietnika. To żywność, której data ważności niebawem się kończy, a jeszcze nadaje się do zjedzenia: chleb, drożdżówki, itp. Nasze stoisko zasilają też osoby, które gotują za dużo potraw na prywatne potrzeby. Jeśli jest to na przykład zupa, wówczas taką nadwyżkę wlewają do słoików, opisują i przynoszą do nas. Mamy też zaprzyjaźnioną piekarnię, z której odbieramy niesprzedane danego dnia pączki. Godzimy się z tym, że czasem stragan jest pusty. Z kolei w okresie świątecznym mamy spore ilości jedzenia – opowiada Magdalena Priebe.
To ruch nieformalny, ale legalny. Osoby, korzystające z żywności ze straganu, robią to na własną odpowiedzialność.
– Postkomunistyczne, bardzo restrykcyjne wymogi Sanepidu, w tym wypadku nie obowiązują. Tak jak nikt z Sanepidu nie przyjdzie do prywatnego mieszkania skontrolować jakość żywności w lodówce, podobnie tu, nikt nie będzie sprawdzał terminu przydatności potraw na straganie.
Chodzi o to, że my nie zajmujemy się produkcją jedzenia i nie zarabiamy na tym. A ponieważ nie ma przychodu i zarobkowego obrotu produkcją, Sanepid nie jest zobowiązany do kontroli. Dla polskiego społeczeństwa to novum – podkreśla założycielka poznańskiej jadłodzielni.
– O świeżość produktów dbamy więc sami, zwłaszcza w sezonie letnim, gdy jest wiele owoców, które mogą się zepsuć. Sami też sprzątamy i wszystko odbywa się na zasadzie wolontariatu.
Stwarzamy miejsce, przekazujemy informacje i sami odbieramy większe dostawy – mówi Magdalena Priebe i dodaje, że w prowadzeniu jadłodzielni ważna jest mobilność i gotowość psychiczna na niespodziewaną wyprawę po duże ilości jedzenia.
– Z nieco zwiędniętych porów nagotowaliśmy 30 litrów zupy porowej. A w stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości, harcerze o godzinie 22.00 odstąpili nam 200 porcji obiadowych. Odbieraliśmy je trzema samochodami. Wieść o tym rozeszła się pocztą pantoflową i o 9.00 rano nie została nam na stoisku ani jedna porcja. To wszystko mogło wylądować w śmieciach. Samo ratowanie jedzenia, jak za tym nie stoi człowiek, dla którego warto to robić, nie miałoby sensu – uśmiecha się Magdalena Priebe.
Raszyn zainspirowany
Z jadłodzielni korzystają ludzie w różnym wieku. – U nas są to głównie osoby starsze, ale widziałem też młodych, którzy brali rzeczy z naszej lodówki. Wieść o tym miejscu rozchodzi się pocztą pantoflową, reklamujemy się w mediach społecznościowych, pisano o nas w lokalnej prasie, więc odwiedza nas coraz więcej ludzi – opowiada dyrektor Klubu Sportowego Raszyn Piotr Bukalski.
Raszyńska jadłodzielnia powstała w połowie kwietnia. Są w niej szafki i lodówka. Piotr Bukalski podkreśla, że do stworzenia tego miejsca zainspirowała go podobna inicjatywa w sąsiedniej miejscowości Konstancin-Jeziorna.
– Przygotowałem projekt założenia jadłodzielni u nas i przedstawiłem go zarządowi KS Raszyn. Zaopiniowali go pozytywnie, więc zacząłem rozglądać się za sponsorami, którzy pomogliby w stworzeniu zabudowy pod jadłodzielnię. Szybko dostałem wsparcie i zaczęliśmy działać. Znaleźliśmy odpowiednią lokalizację, której właścicielka użyczyła nam teren i udostępniła media.
W działalność raszyńskiej jadłodzielni zaangażowała się grupa mieszkańców, którzy na zasadach wolontariatu dbają o czystość miejsca i świeżość przechowywanych produktów. Z dużym zaangażowaniem włączyła się również grupa lokalnych przedsiębiorców, którzy na bieżąco zapełniają półki. Punkt, gdzie można przynosić i odbierać żywność, otwarty jest od godziny 10.00 do 22.00.
Wszystko opiera się na zaufaniu
Jadłodzielnię w Polsce może założyć każdy, kto chce i ma miejsce, w którym stanie lodówka lub szafa – mówi Karolina Hansen, jedna z założycielek Foodsharing Warszawa. – Najlepiej, gdy jest to lodówka, ale jeśli nie ma dostępu do prądu, może być i zwykła szafka. Jadłodzielnie powstają pod dachem, jak i na świeżym powietrzu. – Nie ma to większego znaczenia, ważne natomiast, żeby były czynne przez jak najwięcej godzin dziennie. Idealnie, jeśli wymiana żywności może odbywać się przez całą dobę.
Postawienie lodówki na osiedlu wymaga oczywiście zgody spółdzielni lub wspólnoty. Jeśli jadłodzielnia ma stanąć w lokalu – potrzebna jest zgoda jego właściciela. – Kiedy mamy już miejsce, warto zgłosić się do Foodsharing Warszawa, bo fajnie jest dbać o te miejsca i promować je jako sieć – podkreśla Karolina Hansen.
Taka lodówka lub szafka musi mieć osobę do opieki, która regularnie będzie zaglądała i dbała o czystość miejsca. Na ogół są to osoby, które mieszkają lub pracują w okolicy. Jedzeniem zasilić jadłodzielnię może każdy. Zajmują się tym często wolontariusze, zwani ratownikami żywności, którzy odbierają jedzenie ze sklepów, piekarni i restauracji. Odbierają oni produkty, które nadają się jeszcze do spożycia, ale już się nie sprzedadzą. Przed czasem pandemii część żywności pochodziła też z imprez cateringowych – opowiada założycielka Foodsharing Warszawa i dodaje, że na prowadzenie jadłodzielni nie potrzeba specjalnych funduszy.
– W przypadku lodówki chodzi jedynie o opłacenie prądu. Zazwyczaj opłacają go właściciele danego miejsca, czyli urząd, uczelnia, miejsce aktywności lokalnej.
Jadłodzielnie zakładają osoby prywatne, jak również organizacje pozarządowe i Urzędy Miast. Zdarzają się jadłodzielnie przy ośrodkach opieki społecznej, ale zamysł jest taki, żeby to miejsce służyło wszystkim, niezależnie od statusu społecznego, nie tylko osobom potrzebującym.
Założyciele jadłodzielni udostępniają przestrzeń i zachęcają do dzielenia się żywnością, ale za kwestię świeżości potraw odpowiadają ludzie, którzy zasilają to miejsce jedzeniem, jak również ci, którzy z niego korzystają. – To prywatna wymiana, więc i prywatne ryzyko kogoś, kto ją podejmuje. Zachęcamy, żeby obejrzeć, powąchać, spróbować wybraną potrawę. Wszystko opiera się na zaufaniu innym ludziom i na zdrowym rozsądku – zastrzega Karolina Hansen.
Listę stołecznych jadłodzielni można znaleźć na https://www.facebook.com/FoodsharingWarszawa/.
Źródło: informacja własna ngo.pl